Vincente Minnelli

Vincente Minnelli

13/03/2021 Blog 0

Poważne pytanie: czemu nikt mi przez tyle lat nie powiedział, że Minnelli robił też dobre filmy?

It’s always the story that interests me.

Vincente Minnelli może i miał szczęście – robił filmy, przeszedł do historii, zdobywał nagrody, mógł wypracować swój charakterystyczny styl i każdy kinoman o nim słyszał. Nie mogę więc napisać, że miał pecha czy coś, ale jednak to pewien żart losu, że gdy dzisiaj słyszymy jego nazwisko, to kojarzy się z produkcjami, które mi nie przypadły do gustu. I nie tylko mnie, bo raczej mało kto pamięta, które jego dwa widowiska zdobyły Oscara za Film Roku. Oczywiście mają one swoich fanów i ogólnie są dobrze przyjęte wśród ludzi lubujących klasyczne musicale, ale jeśli ktoś potrzebuje czegoś więcej niż sekwencji muzyczno-tanecznych, ten na pierwszy rzut oka nie ma czego szukać w filmografii Minnelliego. Oczywiście gdyby nie fakt, że człowiek ten zrealizował stos doskonałych dramatów, o których już się nie mówi. Może nawet nigdy się nie mówiło.

I tak niestety jest. Czytasz Minnelli, myślisz: Gigi, Wszyscy na scenę, Amerykanin w Paryżu. Nie myślisz o człowieku, który zrealizował pierwszy duży film w całości z czarnoskórą obsadą, w przystępny sposób opowiedział o sztuce, homoseksualizmie czy alkoholizmie pod batem kodeksu Hayesa. Istnieje pogląd, że najważniejsze są dzieła zaliczane do kultury masowej, bo to one pod płaszczykiem popularnych, „łatwych” tytułów wplatają elementy sztuki wysokiej, dzięki czemu trafiając do większej ilości osób i rozwijając społeczeństwo jako ogół, zamiast dzieł radykalnych, które otworzą nowe granice, ale mało kto je zobaczy. Minnelli właśnie tworzył w ten sposób, jednocześnie w jakiś sposób pozostając aktualnym i dzisiaj. Przekrój gatunków, za jakie się zabrał, jest naprawdę szeroki i imponujący, w każdym potrafił się odnaleźć. Był nieśmiały, chciał pracować w teatrze (jak tata), gdzie zaczął od działu kostiumów. Był jednym z pierwszych reżyserów Hollywood tak zainteresowanym technicolorem, a później CinemaScopem, który istniał krótko, ale jeśli kiedyś chcielibyście zobaczyć, na czym to polega – kino Minnellego jest tym, czego wtedy będziecie potrzebować. Jest też uznawany za wynalazcę „crab dolly”, czyli platformy na kółkach, gdzie znajduje się kamera i miejsca dla osoby nią operującej. Dzięki temu kamera zyskała większy zakres ruchu. To człowiek, o którym warto poczytać – według biografa Minnelli był otwarcie gejem, zanim przybył do Hollywood, gdzie podjął decyzję o ukryciu tej strony swojej osoby. Na planie Piratów jego ówczesna żona miała załamanie nerwowe i miała podjąć próbę samobójczą. To też rzadki przypadek, gdzie cała rodzina wygrała Oscara (tata, Judy Garland i córka Liza Minnelli). Powstał nawet o nich film, w rolę Vincenta wcielił się doktor House.

Najważniejsze dla mnie jednak jest, że przede mną jeszcze sporo filmów. I faktycznie chcę je zobaczyć. Może jeszcze z pięć. Zrealizował nawet film z Lillian Gish! Nigdy nie widziałem jej jeszcze w mówionej roli. Choćby dlatego chciałbym to zobaczyć.

Vincente Minnelli

Obecnie Vincente Minnelli znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #131

Top

1. Długi tydzień w Parkman
2. Piękny i zły
3. Herbata i sympatia
4. Dom od wzgórza
5. Żona modna
6. Pod zegarem
7. Amerykanin w Paryżu
8. Wszyscy na scenę
9. Gigi
10. Kłopotliwy wnuczek
11.Spotkamy się w St. Louis

Ważne daty

1903 – Vincente przychodzi na świat

1940 [37] – pierwszy raz spotyka swoją przyszłą żonę, Judy Garland. Pomaga na planie jej filmu.

1945 [42] – małżeństwo z Judy Garland, zakochali się na planie St Louis (1944). Skończy się w 1951 roku rozwodem.

1946 [43] – pierwsze dziecko: Liza Minnelli

1954 [51] – drugie małżeństwo, w 1958 zakończy się rozwodem.

1955 [52] – druga córka

1960 [57] – Minnelli otrzymuje swoje miejsce w Alei Gwiazd w Los Angeles.

1962 [59] – trzecie małżeństwo, rozwód będzie w 1971 roku.

1980 [77] – czwarte małżeństwo, skończy się w 2009 roku śmiercią żony (odejdzie w wieku 100 lat)

1986 [83] – śmierć Vincenta z powodu POCHP i zapalenia płuc. Spoczywa w Glendale, Kalifornia.

Pod zegarem ("Clock", 1945)

4/5

Żołnierz przyjeżdża do Nowego Jorku na przepustkę, spotyka kobietę, spędza niesamowite dwa dni w wielkim mieście i mamy jeszcze happy end. Całość oczywiście nie była nawet kręcona w NYC, ale sam bym się tego nie domyślił.

Od początku widać, że Minnelli reżyseruje – chociaż to może jest trochę na wyrost z mojej strony, ale jednak pomimo braku koloru widzę tutaj jego wyczucie rytmu, potrzebę ruchu na ekranie, a początkowe i zamykające ujęcie z wysoka pokazujące tłum ludzi na dworcu wręcz krzyczy dla mnie nazwiskiem reżysera. Problem tylko w tym, że obok takich scen jest też sporo zwyczajnych, więc dlatego czuję, jakbym chwalił na wyrost.

Pewne segmenty filmu się zestarzały. Oczywiście cały styl jest staroświecki, ale fani to docenią. Gorzej, że ważnym punktem fabularnym jest dylemat, czy kobiecie wypada ot, tak się umówić z innym mężczyzną, którego nie poznała przez znajomych. Przecież nic o nim nie wie. Jest cała długa scena, w której Judy Garland słucha monologu innej kobiety o tym, jakie to jest niewłaściwe i nieodpowiedzialne, doprowadzając tym samym do konfliktu między zakochanymi, którzy chcą się lepiej poznać, ale… No właśnie, bzdury z czasopisma dla głupich ludzi są brane na poważne i dlatego happy end wisi na włosku. A człowiek podczas oglądania tylko wywraca oczami, wzdycha i czeka, aż ten schemat minie. Kiedyś pewnie robiło to lepsze wrażenie.

Historia momentami urocza, innym razem męcząca. Całościowo jednak ta opowieść daje radę, szczególnie epizod z mleczarzem oraz dzięki klamrze narracyjnej sugerującej, że historia tych ludzi jest tylko jedną z wielu, że każda osoba na dworcu oferuje coś podobnego, równie ładnego i pełnego nadziei. Świat jest piękny…

Kłopotliwy wnuczek ("Father's Little Dividend", 1951)

2/5

Minnelli dobrze kręci słaby sitcom. I czemu Mubi puszcza filmy w 144p?

Kontynuacja filmu Ojciec narzeczonej z 1950 roku, też w reżyserii Minnelliego oraz ze Spencerem Tracy i Elizabeth Taylor w rolach głównych. Ciąg dalszy to jakieś 80 minut z ludźmi, którzy nie powinni przebywać w towarzystwie innych ludzi – tutaj połączonych przez to, że ktoś ma dziecko, więc się zbierają i dyskutują nad tym, jakie nadać dziecku imię. Trzeba oddać, film jest bardzo realistyczny – jak tylko się zaczyna, człowiek zakłada słuchawki i przegląda YouTube’a, czekając na koniec tej obowiązkowej obecności w życiu rodzinnym, gdy starsi gadają głupoty, prowadząc debaty, które nie mają żadnego sensu.

To też komedia, w której nie ma żartów. Humor został zastąpiony poprzez przekrzykiwanie się oraz niedojrzałe zachowanie, które jeszcze zostało wyolbrzymione. Konflikt bierze się np. z tego, że Spender Tracy uświadamia sobie, że będzie dziadkiem, ale nikomu nie wytłumaczy swoich obaw, zamiast tego na około będzie krzyczeć, że po co się tak z tym dzieckiem śpieszyć. Spokojnie, w moich oczach ten wybitny aktor dramatyczny ma trzy i pół tygodnia, a przynajmniej na tyle poważnie go biorę. Dziękuję za to, filmie. Albo jak poszedł na siłownię, dzień później ma najbardziej nierealistyczne zakwasy w historii ludzkości. Zgina się z bólu, do pokoju wchodzi kobieta i dialog między nimi wygląda tak (brak spacji jest zamierzony):
– DZWONIEPOLEKARZANIEDZWONPOLEKARZAALECIEBIEBOLINIEBOLIDZWONIEPOKOGOSNIEDZWONPOKOGOS.

I przeczytajcie to w ciągu pół sekundy. A następnie wróćcie do początku i czytajcie kilkaset razy, bo to krzyczenie trwa parę chwil. Zachęcam do znalezienia w tym żartu. Bo wiecie, niedojrzałość jest zabawna dla niektórych. Reżyser wkłada wysiłek w choreografię, aktorzy starają się zachować godność, od biedy można pochwalić lekkość oraz pochwałę pogodzenia się ze starzeniem i odnajdywanie piękna w rozwoju rodziny… Tylko tego piękna na ekranie jest bardzo mało, a co się ostało, zostało brzydko wykorzystane do marnych żartów. Punktem kulminacyjnym jest zostawienie dziecka w parku na pół godziny bez opieki i wyciągnięcie z tego nauczki. Poważnie.

Herbata i sympatia ("Tea and Sympathy", 1956)

5/5

W oryginale była to produkcja o homoseksualiście i jego odrzuceniu przez otoczenie. Filmowa wersja pod władzą kodeksu Hayesa zmieniła bohatera na lubiącego kobiety, ale zniewieściałego. Nie rozumie mężczyzn, nie umie być taki po męsku, nie jest częścią paczki. On woli pójść na plażę i szydełkować w towarzystwie kobiet. Nie zależy mu na rywalizacji, nie musi z nikim konkurować, woli inne sporty, gada o uczuciach, nawet chodzi „nie tak”… A film eksploruje po kolei jego kolejne problemy, o których nie tak łatwo można mówić. Nawet w porównaniu do homoseksualizmu, za śmieszkowanie z bycia mało męskim nie ma kar i wszyscy to robią. Nawet wspomniane kobiety, którym bohater pomaga. A parę dekad później żart z bycia mało męskim może być wciąż przypisany do jakiejś postaci w sitcomie. I się z tego śmiejemy przez kilka sezonów.

A przecież nie da się nawet zdefiniować, czym powinien być prawdziwy mężczyzna. Nie każdy umie naprawić samochód, pakować na siłowni, zamontować regał i zmiażdżyć ci rękę podczas powitania. Gdzie więc popełnia się błąd? Jak można go naprawić? I czy to w ogóle jest błąd? To w sumie naprawdę proste: problem jest w tym, że jesteś sobą. A inni ciebie nie akceptują, co sprawia, że zaczynasz myśleć, co możesz innego ze sobą zrobić. To szczególnie mocno przemawia do mnie, bo też nie pasowałem do mężczyzn przez długi czas. W zasadzie nadal nie pasuję, ale to po prostu przestało mieć znaczenie… I wtedy stałem się ich częścią. Bycie mężczyzną jest naprawdę skomplikowane. W końcu z jednej strony ważnym elementem jest konkurencja i pilnowanie swojej pozycji, z drugiej strony ochrona stada i jej najsłabszych elementów. Facet może mieć kolczyki i pracować jako pielęgniarka, musi mieć tylko w dupie, co o nim myślą inni, wtedy awansuje do bycia mężczyzny w oczach innych mężczyzn. Chyba. Dwie dekady zajęło mi zrozumienie, czemu tak sobie miażdżymy ręce. Dla porównania tylko dekadę zajęło mi zrozumienie, czemu kobiety zapuszczają długie włosy, by potem je codziennie wiązać w pętelkę, z której nic nie wystaje.

Ujmujące, że nie ma tutaj potępienia i wyjaśniania. Bohater ani razu nie idzie do swoich antagonistów, by w twarz ich zapytać, czy oni rozumieją, jak on się czuje. Nawet pomimo tej jego całej „mało-męskości”. Dopiero osoba go wspierająca robi coś w tym stylu, ale efekty tego są zaskakujące, bo zamiast poniżenia, my oglądamy sceny, w których typowi samce alfa spotykają się ze zrozumieniem. I okazuje się, że też tego potrzebowali. Są w końcu ludźmi.

I przyznaję – jak na kino opowiadające o konfrontacji z problemami, to raczej staroświecki tytuł, może nawet przestarzały. Jednak jako film o radzeniu sobie z byciem „mało-męskim”, to tytuł ponadczasowy.

Długi tydzień w Parkman ("Some Came Running", 1958)

5/5

W sekwencji otwierającej widzimy napisy początkowe, a za nimi nasz protagonista śpi w autobusie jadącym przed siebie, między miastami. W kadrze jest wnętrze busa, muzyka, za oknem pojazdu plenery. A ja nie mogę oderwać oczu i wtedy już wiem, że to będzie dobry film.

Dave Hirsh po latach i dosyć przypadkowo trafia do swojego rodzinnego domu, po doświadczeniach wojennych i napisaniu dwóch powieści. Razem z nim przybywa tam kobieta imieniem Ginnie, którą spotkał dzień wcześniej i razem wsiedli do busa, a na miejscu Dave spotyka swojego brata – tego, któremu się udało, i u boku którego nie ma miejsca dla Dave’a ze względu na ich przeszłość. Będzie też pewna kobieta zainteresowana naszym bohaterem, ale nie tak, jakby on tego sobie życzył. Są też inne problemy – na ten przykład, jak żyć?  To klasyczna opowieść o pokonywaniu własnych słabości.

Takie kino uwielbiam. To klasyczne Hollywood, z mocnymi dialogami, pięknym tytułem i opowieścią o silnej strukturze, w której centrum są ludzie i ich rozwój. Tutaj jednak oglądamy coś więcej: klasyczne Hollywood, które dojrzało. Podejmuje trudne tematy, jeden za drugim, robiąc to z taką delikatnością i subtelnością, że dopiero po seansie i własnych przemyśleniach możemy powiedzieć, że faktycznie ten film obejrzeliśmy. O ile książka skupia się na doświadczeniach wyniesionych z wojska oraz powrocie do cywilnego życia, tak film na jej podstawie raczej to pomija, zamiast tego skupiając się na teraźniejszości, małych krokach zwykłych ludzi starających się żyć samemu ze sobą w spokoju. Nawet jeśli inni widzą w tym coś złego, albo nie dostrzegają całości i z tego powodu będą gotowi osądzać negatywnie czyjeś działania. To film o alkoholizmie, prawdopodobnie też o cięższych narkotykach, nieszczęśliwej miłości i nieoczekiwanych kolejach losu, dzięki którym nasze czyny wracają do nas w zaskakujący sposób. O mężczyznach uznających kobiety za swoją własność i kobietach, które nie wiedzą, czy z tym walczyć. To historia, dzięki której z każdego bohatera wyjdzie jego negatywna strona. W tym wszystkim największe wrażenie robi wątek relacji między Davem i jego nauczycielką – on kocha, ona mówi „nie”, a on… nie ustępuje. Rozwój sceny w żadnym momencie nie ogranicza się do pouczenia nas, że to jest niewłaściwe zachowanie, wręcz przeciwnie! Ona wydaje się wahać, opierać, mieć wątpliwości i zaczynamy w końcu podejrzewać, że taka nachalność może przynieść pozytywne skutki. I to jest nasz protagonista, bohater, grany przez Franka Sinatrę! Trudno powiedzieć, kiedy te sceny robiły większe wrażenie – dziś czy w dniu premiery?

I jeszcze kilka słów o realizacji. Minnelli był znany ze swojego uczucia do kolorystyki i cinemascope’u (oraz dużych lamp stolikowych, sporo ich w tym filmie), ale tutaj moją uwagę przyciągnęła realizacja wielu scen, które mogę nazwać… „nowoczesną”. Chodzi mi o takie momenty, jak ludzie wchodzący do restauracji, mijający stolik Dave’a, który ich widzi i po chwili do nich podchodzi, gdy ci już siedzą przy stoliku. To zazwyczaj byłoby wykonane na bliskie ujęcia i kilka cięć, ale w tym filmie jest jedno ujęcie towarzyszące wspomnianym ludziom, a Dave jest z boku i w tle kadru, cały czas go widzimy i jesteśmy świadomi, co się zaraz stanie, domyślamy się tego, ale na pierwszym planie jest ktoś inny, to ich dialogów słuchamy. Małe momenty, ale wprowadzają naturalność i realizm, rozbudowują całość, uwiarygadniają ją. I pozwalają odbiorcy na krążenie po ekranie, zamiast kierowania naszą uwagą. Chciałbym to widzieć w innych filmach.

I jeszcze to lustro. Czemu do tej sceny wsadził lustro?

Pod koniec tej opowieści jest sekwencja, po której widać, że była absolutnym celem reżysera, że wziął się za stworzenie całości tylko po to, by móc doprowadzić do tej jednej sceny. Jest ona kulminacją wszystkiego, nagle kamera zaczyna szaleć, barwy są niewiarygodne, a bohaterowie nic nie muszą już mówić. Nie ma słów, my rozumiemy ich bez nich. Wszystko nagle przyspiesza, jak strzelanie z palców, jedno za drugim. Każda postać podejmuje nagłe działanie i film się kończy, a my wiemy, że obejrzeliśmy jeden z najlepszych rzeczy, jakie kino ma do zaoferowania. Ideał, niepodważalny i niepodrabialny. Tym większe moje uznanie, że reżyser i scenarzysta wykazali się taką dojrzałością artystyczną, tworząc całą resztę filmu w równie istotny sposób. Ani razu przez całą tą opowieść nie czułem, że muszę na coś czekać, że to tylko budowanie do czegoś, co nastąpi później, że autorzy kręcili coś i stwierdzili: „nie wyszło to najlepiej i widzowie będą się nudzić, ale jak zobaczą sekwencję na końcu, to zapomną o tym, więc możemy iść na łatwiznę”. Nie, przez cały film jesteśmy w momencie, który ten aktualnie opowiada. Jesteśmy zaangażowani, ale mamy przeczucie, że coś istotnego rośnie na naszych oczach.

Plus moje osobiste nominowanie do wyróżnienia dla Shirley MacLaine i Minnelliego. Scenariuszowe też, dla Johna Patricka & Arthura Sheekmana. I koniecznie muszę poznać twórczość Jamesa Jonesa, w tym Stąd do wieczności i Cienką czerwoną linię.

PS. Po seansie przeczytajcie w ciekawostkach, jak Sinatra zmienił zakończenie.

Dom od wzgórza ("Home From the Hill", 1960)

5/5

All our children deserve better parents.

Młody mężczyzna musi nauczyć się być mężczyzną, żeby potem móc wybrać, czy chce taki być – tak pokrótce mogę opisać sposób, w jaki zaczyna się ta opowieść. 17-latek nie był jeszcze na polowaniu, nie umie zagadać do kobiety, nie ma w sobie siły przebicia. Ojciec nie był w jego życiu na prośbę matki, która miała go dla siebie od początku. Teraz Robert Mitchum* bierze potomka pod swoje skrzydła, pokazując mu karabiny i siejąc w nim ziarno potrzeby udowodnienia swojej wartości.

Co tak naprawdę mogę zarzucić tej produkcji? Że jest trochę przydługa (2,5h), ale w końcu ogląda się dobrze pomimo rozkręcenia w ostatniej godzinie dopiero. Albo staroświecki obraz relacji międzyludzkich, szczególnie kobiet i mężczyzn – już w pierwszej scenie jeden strzela do drugiego, zadaje ranę, która nie jest śmiertelna i zostaje po prostu puszczony wolno, bo tak mówi niedoszła ofiara. Później ludzie nawet giną i nie ma z tego tytułu żadnych konsekwencji prawnych. Historia wymaga też od swoich bohaterów pewnego stereotypowego zachowania przypisanego im płciom albo stanowiskom. Ojciec dziewczyny zamyka drzwi przed nosem chłopakowi, który przyszedł ją wziąć na randkę. W innej scenie dziewczyna jest bezradna i jedynym wyjściem jest zamążpójście, tego typu rzeczy. Możliwe więc, że kobiety niewiele z tej produkcji dla siebie wyniosą, za to mężczyźni mogą pomyśleć, że to krzepiący film, z bohaterami reprezentującymi sobą wiele pozytywnych postaw.

To jednak subiektywizm. Dom od wzgórza jest obrazem swoich czasów, można to zaakceptować albo nie; typowym klasycznym amerykańskim dramatem wyrośniętym z tradycji westernu. Nadal jest w tym coś odświeżającego nawet dzisiaj, gdy matka mówi, że z ich synem ostatnio nie jest najlepiej, na co ojciec odpowiada: „Well, what do you expect? We’re rotten parents, Hannah.„. Biorą winę na siebie. Możemy ich nie lubić i mieć o nich kiepskie zdanie z uwagi na ich wady i czyny, ale to nie jest tak, że oni unikają odpowiedzialności. I to ich w jakiś poruszający sposób rozgrzesza, chociaż nie naprawia ich błędów i nie zmywa ich winy. To ich uczłowiecza. Klasyczna to opowieść o stosunku rodziców do swoich dzieci, ale też relacji dzieci z ich rodzicami. I co z tego wynika. Jak pewne rzeczy są kontynuowane, inne naprawiane, ale zawsze jest jakiś ciąg dalszy, bo wszystko ma swoje konsekwencje. Przejmująca opowieść, w której każdy robi to, co uważa za słuszne, mimo to doprowadzając do tragedii.

*jak nie jestem zwolennikiem jego gry, tak muszę przyznać: to jego najlepsza rola. W tym obrazie jest definicją samca alfa, dominuje w każdej scenie i udaje mu się wprowadzić do tego wspomniane rozgrzeszenie bez obniżenia gardy. Właściwie najdziwniej jest na samym początku, gdy siedzi przed kominkiem, opierając buta o skórę niedźwiedzia, z piwem w ręku… To wygląda naprawdę komicznie. I to chyba dobrze?…