Mike Flanagan

Mike Flanagan

14/10/2018 Opinie o serialach 2

I hate jump scares. I really hate them. I think there’s nothing special about being able to startle someone – that’s an involuntary reflex, and it makes people laugh.” – Mike Flanagan

Absentia (2011)

4/5

To może być najstraszniejszy film Flanagana.

Fabuła kręci się wokół poszukiwania osoby, która już nie wróci. Minęło wiele lat, życie ruszyło dalej, wypełniamy wniosek o uznanie za zmarłego… ale nadzieja wciąż jest. Mamy nawet sny, w których ta osoba wraca, ale razem z nią przybywa coś jeszcze. Trudno to nazwać, określić, podać w przybliżony sposób. Mamy tylko przeczucie.

To obraz z całą pewnością tani – jakość obrazu, prowadzenie aktorów, różne sztuczki ukrywające budżet – po prostu widać, że oglądamy jeden z pierwszych filmów ludzi stojących za tym tytułem. Jednak Flanagan dobrze ukrywa swoje braki. Korzysta ze wspomnianych sztuczek, ale przede wszystkim wykazuje się jako montażysta. I przede wszystkim wie, że nie może pokazać za dużo. To mu akurat na rękę. Wszystkie wizje nie z tego świata wywołują niepokój, straszą, ale są oni raczej sugerowani, miast pokazani.

Są zresztą tylko częścią całości. Od początku przecież bohaterowie snują teorie o tym, co mogło się stać z zaginioną osobą. Z czasem ten motyw przybiera na znaczeniu, gdy inne postaci to robią, a my dowiadujemy się więcej i więcej o prawdziwej stronie tego, co się dzieje w okolicy. Poznajemy nawet prawdę, a raczej… powiedzmy, że już nie musimy nikomu wierzyć na słowo. I co wtedy? Flanagan straszy najmocniej: że spotka nas coś najgorszego. Wśród tego koszmaru, gdy dzieją się rzeczy niewyobrażalne oraz takie, do których boimy się przyznać, widzowie zaczynają się bać, że nawet pamięć po nich nie zostanie… Nawet jeśli zrobimy wszystko dobrze. Nawet jeśli w akcie miłości do rodziny zdecydujemy się na ostateczne poświęcenie. Nawet wtedy… Straszny film. Straszny!

Oculus (2013)

5/5

Cholernie inteligentny horror oparty o niepewności. Fenomenalny warsztat! Wiele lat temu Tim zabił swojego ojca, który wcześniej torturował swoją żonę do śmierci. Był wtedy mały, więc trafił do szpitala na leczenie psychiatryczne. Dziś kończy 21 lat, doktor orzeka, że jest zdrowy i wypuszcza go. Tam przejmuje go Kaylie, niewiele starsza siostra. Ma dla niego niespodziankę: odnalazła lustro, które ich ojciec kupił wraz z przeprowadzką do nowego domu. Teraz chce udowodnić, że zarówno za zbrodnię ojca, jak i jej młodszego brata odpowiada ten tajemniczy antyk, który potrafi wpływać na otoczenie i to, co widzą ludzie będący w jego zasięgu. Wszystko w imię przysięgi, którą złożyli oboje w dzieciństwie: zniszczą lustro, dla taty.

Główne źródło niepewności i napięcia bierze się z gry widzem, który nie może być do końca pewny, czy to, co widzi, wydarzyło się naprawdę, czy też jest tylko wyobrażeniem powstałym w głowach bohaterów. A jeśli tak – czy lustro ma z tym coś wspólnego, a może to odzywają się traumatyczne przeżycia z dzieciństwa, gdy ojciec ich terroryzował? Każde wydarzenie można wytłumaczyć, każde wspomnienie może być iluzją. Oboje pamiętają pewne momenty inaczej. Co tak naprawdę się wydarzyło w przeszłości? Jak doszło do tego, że syn zabił własnego ojca? Równolegle z badaniami w teraźniejszości widz poznaje przeszłość. Obłęd i uczucie niepewności rośnie w idealnym tempie, gdy to obie linie fabularne przeplatają się wzajemnie, a bohaterowie widzą przeszłość razem z nami… bo to tylko retrospekcje, prawda? Prawda?

To cholernie inteligentnie wykonana produkcja. Jestem w szoku, że zaledwie rok temu powstała produkcja tak silnie oparta na montażu i zdjęciach, która wszystkie te elementy splata w jedno z reżyserią już na poziomie scenariusza. Tak, na początku wraz z pierwszą retrospekcją widz dostaje podpowiedź, że te sceny rozgrywają się 11 lat wcześniej, ale od tego momentu każde przejście jest sygnalizowane jedynie obrazem, a z czasem służy do mieszania w głowie oglądającemu. Bohaterowie przeskakują z okresu dziecięcego do dorosłości w jednym ujęciu, w przyszłości zamykają się w łazience, by uciec przed ojcem, który gonił ich ponad dekadę temu. Montaż służy również dynamice. Gdy na początku lekarz mówi Timowi, że może już opuścić szpital, na początku mówi tylko do niego. Jednak do momentu, gdy skończy mówić, nastąpiło ciche przejście do kolejnej sceny, w której mówił już do rady nadzorczej, odpowiedzialnej za zwalniania pacjentów. Jasna cholera, filmy wciąż można montować w taki sposób? To czemu tak częściej nie robią?!

Jestem wdzięczny za tę produkcję. Jednym z moich ulubionych horrorów jest Nawiedzony z 1963 roku, również oparty na niepewności tego, ile z tego, co widzę, rozgrywa się w głowie bohaterki, a ile naprawdę miało miejsce. Oglądaliście tamten, to wiecie czego się spodziewać po tym. I to dostaniecie. Oculus zawiera śladową ilość jump-scare’ów, ale skupia się na straszeniu poprzez tworzenie atmosfery niepewności. Mój ulubiony moment filmu to bohaterka widząca w pokoju ożywionego człowieka, którego przed chwilą zabiła. Zamiast krzyczeć, zbiera się na odwagę i… rusza dalej. A tamten mężczyzna tylko się uśmiecha.

Mike Flanagan

Obecnie Mike Flanagan znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #23

Top

1. Nawiedzony dom na wzgórzu
2. Oculus
3. Nocna msza
4. Doktor Sen
5. The Two Danas* (MC)
6. Hush
7. Ouija: Narodziny zła
8. Zanim się obudzę
9. Absentia
10. The Great Good Place* (Bly)
11. Gra Geralda

*odcinki seriali, które stworzył, ale reżyserował tylko jeden lub dwa.

Moje wyróżnienia:

2018 – Reżyser roku („Nawiedzony dom na wzgórzu”)
2013 – Montaż roku („Oculus”)

Ważne daty

1978 – urodziny Mike’a w Salem, USA

2000 – debiut pełnometrażowy

2005 – Mike pierwszy raz próbuje horroru (krótki metraż: Oculus); pierwsze małżeństwo, zakończy się rozwodem w 2010 roku

2013 – początek współpracy z aktorką Kate Siegel

2016 – ślub z Kate, pierwsze dziecko, początek współpracy z Netfliksem: Hush, Gra Geralda, Haunting.

2018 – drugie dziecko

Ouija: Narodziny zła ("Ouija: Origin of Evil", 2016)

5/5

Mamy tu historię o medium będącej oszustką, wyciąga kasę od naiwniaków „przekazując im” wiadomości od zmarłego męża itd. Nic złego w tym nie ma, jeśli tylko zrobiono to dobrze. Geniusz Flanagana objawia się tutaj w tym, że nie mówi widzowi, kiedy ten ma się bać. On woli wysyłać mieszane sygnały i na pierwszym miejscu umiejscowić małą dziewczynkę, dla której odkrywanie „tamtej strony” jest zabawą i atrakcją, po czym stopniowo coraz bardziej zostaje opętana i straszna…

Zanim się obudzę ("Before I Wake", 2016)

5/5

Powtórzę się – uwielbiam to, co Mike Flanagan robi z kinem, a szczególnie z horrorem. On jest wolny od założeń gatunkowych i ma szaloną wyobraźnię. Każdy jego obraz jest wyjątkowy, inny i zaskakujący. Zawsze jest pomysł, powód, oraz filmowość. Tutaj mamy rodzinę, która utraciła dziecko i decydują się na adopcję. Nowy członek rodziny zmienia ich życie tym, co robi, gdy śni w najlepsze. Więcej nie chcę zdradzać, bo sam twórca nie informuje widza, co go czeka na dłuższą metę.

Hush (2016)

5/5

Nie mam problemu z napisaniem małego spoilera, jeśli ma to was zachęcić do obejrzenia, i omawiam w ten sposób coś ważnego. Hush jest inne. Tu nie wiem, czy napisać COKOLWIEK. Ten seans to prawdziwa przyjemność, w której twórca umiejętnie odsłania kolejne niespodzianki, i z każdą tylko rośnie apetyt na więcej: co będzie teraz? Co wymyśli? Czym mnie teraz zaskoczy?

A więc trzymajmy się samych podstaw: mamy tu kameralny horror rozgrywający się w lesie, którego bohaterką jest młoda kobieta. Z zawodu pisarka, która ma problem z dokończeniem swojej drugiej powieści. Brakuje jej mianowicie zakończenia. Ma ich już siedem i żadne jej nie satysfakcjonuje.

Hush ma dwa minusy. Pierwszym jest drobna monotonia w okolicach środkowej części filmu, kiedy już fundamenty filmu zostały ustawione, pomysł jest klarowny. Wiemy, co oglądamy, i jest to ciekawe, ale czy uda się na tym zbudować cały film? Jest więc moment niepewności, gdy oglądamy kilka scen z rzędu i nie zmieniają one za bardzo sytuacji. Bohaterka próbuje kolejnych rzeczy, wraca do punktu wyjścia… ale one nie procentują w żaden sposób. Fabuła stoi w tym samym miejscu, co kilka minut temu. Ten zastój jednak kończy się po chwili.

Drugim minusem jest ilość dialogów. Jest ich za dużo. W ten sam sposób, w jaki Mad Max: Fury Road ma dla mnie za dużo dialogów. Bo chociaż jest ich tu niewiele, to można było sobie poradzić nawet bez tych, które są! W pewnym momencie zorientowałem się, że mogę oglądać z polskim lektorem. Z ciekawości go włączyłem i do momentu, w którym coś powiedział, ja zapomniałem, że go włączyłem. Standardowo film trwający półtorej godziny ma z 900 linijek dialogu, tu są tak na ucho jakieś 150*, i spokojnie mogli zejść do 50. O czymś takim mówię. Będziecie oglądać i myśleć: nie, nie musieli tego mówić. Ułatwienie dla niedzielnych widzów? Być może.

Faktem jednak jest, że Mike Flanagan (reżyser, montażysta, współscenarzysta) jest znakomity w opowiadaniu obrazem. Hush to mały film, ale wypchany pomysłami, i napisany tak dobrze, że miejscami trudno było mi uwierzyć w to, co tutaj osiągnięto. Cholerne wykorzystanie kota (!) w pierwszym akcie rozwala mi mózg. U podstaw jest to jedynie podstawowa produkcja o wręcz prymitywnych instynktach, jednak sposób opowiedzenia wynosi tu całość o kilka klas wyżej. Przy pomocy niewielkich środków sprawiono, że byłem maksymalnie zaangażowany. Czułem grozę, czułem współczucie, łapałem się za głowę w szoku; odbierałem ten film jednocześnie jako widz i miłośnik sztuki kinematograficznej, doceniając niekonwencjonalne metody na osiągnięcie zaszczucie i liczne smaczki scenariuszowe. I to zakończenie! Mięsiste, brutalne, satysfakcjonujące… aż za bardzo, zgodzicie się ze mną? Myślicie to samo co ja?

*sprawdziłem i ma ponad 330, ale to licząc z tłumaczeniami napisów, takich jak sms-y, tył okładki powieści, etykieta butelki itd.

Gra Geralda („Gerald’s Game”, 2017)

4/5

Kameralny soft-thriller ze zdrową dawką samooceny. Małżeństwo mające ponad dekadę stażu wyjeżdża do domku wypoczynkowego, gdzie będą sami przez cały weekend.

…i to chyba tyle, ile można powiedzieć. Dodam tylko, że jest to skromna historia rozpisana na dwoje bohaterów będących przez większość opowieści w jednym pokoju, a jej tematem jest szeroko pojęta analiza siebie, swojego życia a przede wszystkim: stanięcie twarzą w twarz z samym sobą i tym, kim tak naprawdę jesteśmy. Co myślimy, jak oceniamy i co robimy. Wszystko w formie sprawnie napisanego thrillera. To prosty film, ale też bardzo przemyślany w swoich podstawach – dramaturgia jest znakomita (wyborna bomba czekająca, żeby wybuchnąć bohaterom w twarz), a cały seans to nie tylko ludzie w pokoju, rozmawiający ze sobą. Będą tu fantazje powodowane zmęczeniem, różnego rodzaju wyobrażenia „co by było, gdyby„. Jest tu też najstraszniejszy widok 2017 roku w mojej ocenie.

To z całą pewnością historia, której bohaterowie będą potem chcieli opowiadać o tym, co przeżyli. Oni sami będą uważali, że warto dzielić się i przekazywać innym, co się im przydarzyło. A to zawsze oznaka dobrej fabuły, jeśli nawet jej uczestnicy mają poczucie, że mogą coś wnieść do życia odbiorcy czy pomóc mu ujrzeć coś z perspektywy.

Reżyserem tej produkcji jest Mike Flannagan, to jego drugi projekt realizowany chyba wyłącznie dla Netflixa i to chyba jest jego najsłabsza produkcja do tej pory. Głównie dlatego, że nie miał wiele okazji, by zabłysnąć czymś wyłamującym się ze schematu, co chyba po prostu pasuje do Gry Geralda, co pewnie też jest oznaką dobrego artysty (czyli takiego, który nie robi czegoś na siłę). Z całą pewnością mogę go pochwalić za zrealizowanie wszystkich dwuznacznych momentów w filmie – wyraźnie skręcają one w jedną, oczywistą stronę, ale jednak gdy nad tym myślałem, to nie byłem pewny, ile z tego to zasługa moich przyzwyczajeń z innych seansów. Dzięki temu widziałem daną sytuację i byłem w stanie uwierzyć, że mogłaby się ona potoczyć na różne sposoby, a to z pewnością dodało napięcia. Poza tym chcę jeszcze pochwalić poprowadzenie aktorów (wszyscy tutaj zwracają moją uwagę po raz pierwszy w swoich karierach, chociaż niektórych widziałem w tuzinie innych produkcji i nie zostawiali tam na mnie żadnego wrażenia) oraz całą stronę wizualną. To wciąż tytuł oparty na montażu i języku kina, dźwięk jest tu bardzo istotny. Był tu jeden widok, w który do tej pory nie mogę uwierzyć. Gra… potrafi być brutalna, mówię wam – przy tym moja ulubiona chwila filmu to (bez zdradzania czegokolwiek) pożegnanie bohaterów. Krótki moment dziwnego piękna.

Jestem z całą pewnością zadowolony z seansu – tylko nie jestem pewien jak bardzo. Możliwe, że do oceny dojdzie kolejna gwiazdka. Na pewno problemem nie jest tu zakończenie, chociaż wielu na niego narzeka. Epilog jednak jest tu bardzo istotny dla drogi bohaterki, jak i całego filmu. Nie ma co go skreślać w całości. A wam polecam seans, jeśli macie ochotę na soft-thriller ze zdrową dawką samooceny. Wracam więc czekać na nowy film Flanagana. Teraz chyba ma przerwę, bo jedynie pisze scenariusz nowej wersji I Know What You Did Last Summer

Nawiedzony dom na wzgórzu ("The Haunting of Hill House", 2018)

5/5

Rodzina Crainów zajmowała się renowacją domów. Kupowali starą posiadłość, odnawiali ją i sprzedawali za większe pieniądze. Było tam siedem osób: rodzice i pięcioro dzieci. Jednej nocy ojciec zabrał potomstwo do samochodu i odjechali, zostawiając matkę w środku rezydencji Hill House. Później okazało się, że ona umarła. Ponad dwie dekady później wszyscy, którzy przeżyli tamte wydarzenia, wciąż nimi żyją. Pewne smutne wydarzenie połączą ich po latach i zmuszą do stawienia czoła klątwie Hill House oraz własnemu sumieniu.

Jeśli jesteście tutaj tak szybko po premierze serialu, to najpewniej jesteście tak jak ja fanami Flanagana (jest to jego pierwszy serial w karierze reżyserskiej). Powiem więc wam od razu: otrzymaliśmy dokładnie to, czego chcieliśmy – i więcej! Na początku drugiego odcinka jest taki moment, kiedy dorosła Shirley – właścicielka domu pogrzebowego – wyjaśnia dziecku klienta, na czym polega proces pielęgnacji zwłok (w tym wypadku jego babci). Robimy wszystko, żeby wyglądała jak osoba, którą znałeś. Widzimy to wszystko: mycie ciała, ubieranie go, a następnie nakładanie makijażu. Na koniec następuje sekwencja: ciało denatki – cięcie – ręka sięgająca po kredkę do rzęs – cięcie – osoba rysuje projekt domu. Nagle jesteśmy już w przeszłości i widzimy, jak mała Shirley podchodzi do swojej matki wykonującej projekt architektoniczny. Objaśnia ona, w jaki sposób ten zbiór kresek jest czymś więcej. Bohaterka tego nie widzi, na co jej rodzicielka mówi: W porządku. Dorastając, zaczynamy widzieć rzeczy, których tak naprawdę nie ma. A kiedy jesteśmy dorośli, uczymy się je urzeczywistniać. Co za rewelacyjna kwestia! Co za rewelacyjne sceny, jedna za drugą! Jednak geniusz Flanagana właśnie objawia się w tym, że on potrafi łączyć różne rzeczy i w ten sposób tworzyć coś więcej.

Można właśnie oglądać jego filmy tak, jakby znajdowały się w stanie surowym, na papierze, na jakimś podstawowym poziomie: jako scena, jako dialogi, jako aktorstwo itd., ale te dwie sceny połączone razem tworzą coś więcej. 

Sequel, prequel, reboot?

Jest to autorska adaptacja książki Shirley Jackson. Były wcześniej już dwie w kinie – Nawiedzony dom z 1963 roku oraz Nawiedzony z 1999 roku. Chociaż kilka rzeczy powtarza się w nich z serialem (imiona postaci, obecność Hill House, Theo będąca lesbijką, Come Home Elenor czy kultowe Whose hand I was holding?), to jednak w 2018 roku otrzymujemy tak naprawdę produkcję opartą na motywach książki, zamiast czegoś na kształt wiernego adaptowania. Dla przykładu – bohaterowie w wieku dorosłym nie zostają na noc w Hill House, nie ma też doktora badającego sen lub strach. Z tego powodu warto wciąż wrócić do książki i filmu z 1963 roku, który jest rewelacyjnym gotyckim horrorem, w którym aż do końca nie ma pewności, że siły nadnaturalne w ogóle są zaangażowane w losy bohaterów. Wersja z 1999 roku jest już dosyć prostackim horrorem i nie znam powodu, aby warto było mu poświęcić czas.

Dlaczego akurat te dwie sceny, dlaczego akurat tutaj wykonano przejście w przeszłość, co ich połączenie mówi? Flanagan jest mistrzem posługiwania się takimi motywami – dostrzegania niewidzialnego, zestawiania różnych planów czasowych, skupiania uwagi na momentach pozornie nieistotnych. Żadna z tych scen nie była istotna – w zasadzie można by je wyciąć i zacząć odcinek od tego, co było dalej, czyli odkrycia przez młodą Shirley kotków w budce na narzędzia. Dlaczego nie? Bo ten tytuł jest czymś więcej.

Mastershot

Jest w tym serialu długie ujęcie. Nie powiem, w którym odcinku, ani ile trwa, ale jest. Sami miejcie przyjemność z tego uczucia odkrywania: Cholera, czy to będzie długie ujęcie?… Tak! Żeby trwało jak najdłużej! i trwa. Nie cały odcinek, ale trwa bardzo długo. I jest znakomicie zrealizowane. Kamera jest w ciągłym ruchu, w kadrze cały czas mamy komplet obsady i wszyscy zachowują się szokująco naturalnie. Chodzą i wychodzą z pomieszczeń w organiczny sposób, chociaż jednocześnie widać jak na dłoni, że całe ujęcie było zaplanowane w niebywałym stopniu.

Dlaczego nie można było ciąć? Powiem tylko tyle – żeby nie wycinać prawdy. Twórca pozwala swoim bohaterom na niezręczność, na ciszę, na kłótnię, na fałsz, na absolutnie wszystko. Zarejestrowano wtedy bardzo ważne wydarzenie i liczyło się, aby pokazać je w czasie rzeczywistym. Efekt jest niebywałym osiągnięciem, do którego będę wracał we wspominaniach oraz bezpośrednio. Piękny kawałek rewelacyjnej reżyserskiej pracy.

Serial zresztą jako całość muszę pod tym względem pochwalić. Zachować tak spójny styl wizualny przez pełne 10 złożonych odcinków zasluguje na wyróżnienie. Flanagan szczególną uwagę przykłada do małych, nieistotnych scen, w których niby nic ważnego się nie dzieje, ale są one wykonane w taki sposób, żeby przyzwyczaić widza do czegoś, żeby – tak jak duchy w domu – przypominały widzowi, by ten miał się na baczności. Każde pomieszczenie kręcone jest w szeroki sposób, aby 2/3 ekranu wypełniała nieistotna dalsza część budynku, by ruch zaczynał się już tam, by cienie zaczęły ruszać się już tam, żeby była taka możliwość.

Identycznie jest ze strachem w jego filmach. Można oglądać Nawiedzony dom na wzgórzu jako jeden z wielu tytułów o wpatrywaniu się w drzwi, w które ktoś uderza z zewnątrz i nie wiadomo, kto to robi. Można też wejść głębiej, ponieważ bohaterowie nie boją się tutaj nieznanego czy też śmierci lub bólu. Każdy strach w tym serialu powiązany jest ściśle z bohaterami, ich doświadczeniami i przede wszystkim ich sumieniem. „The Haunting of Hill House” to horror sumienia, opowiadający o ludziach, którzy popełnili błędy – czasami z niecierpliwości, czasami z niewiedzy, czasami z uprzedzenia. Nie mamy do czynienia z ludźmi skrzywdzonymi przez dom – raczej z ludźmi, na których mroczne siły żerują, ponieważ zostali skrzywdzeni. Mówimy o jednostkach naprawdę zranionych i opuszczonych, którym odmówiono zrozumienia i pomocy. Dwoje ludzi może widzieć jedno wydarzenia na różne sposoby i to jest w porządku, ale problem zaczyna się, kiedy między nimi rodzi się przepaść. Tak naprawdę tutaj dopiero wchodzą mroki nocy, oferując ukojenie i zrozumienie. A żywi cierpią, ponieważ opuścili swoich najbliższych, zawiedli ich albo nie dali im drugiej szansy. Tutaj jump scary są nie tylko rzadkie, ale też są czymś więcej – przypomnieniem, udręką. W typowy dla Flanagana sposób najpewniej nawet nie dostrzeżecie połowy potworów ukrywających się w tle kadru, ponieważ on woli straszyć bez informowania widowni, że ta ma się bać.

Bo czy faktycznie jest się czegoś bać? Ponownie wraca u Flanagana motyw śmierci i zaświatów jako czegoś więcej, jako czegoś wielowymiarowego. Smutek i przerażenie miesza się tam z nadzieją i pięknem. Straszy swoich bohaterów przede wszystkim po to, żeby zaczęli oni sobie z nim radzić i dostrzegli w tym doświadczeniu coś więcej. The Haunting of Hill House jest doskonałym horrorem – straszy, umiejąc jednocześnie wycisnąć ze mnie jedną melodramatyczną łzę, kiedy kończyłem ten tytuł po maratonie krótko po północy. Dał mi dokładnie to, po co przyszedłem, przebijając jeszcze moje oczekiwania i dając o wiele, wiele więcej (odsyłam choćby do ramki). Opowiedziany jest w najlepszy możliwy sposób, jeśli chodzi o narrację nielinearną – umieszcza widza poza czasem i pozwala mu stale przeżywać wszystkie wydarzenia przez ponad 10 godzin trwania, chociaż o większości z nich dowiadujemy się już w pierwszym odcinku (co jest tak ważne dla wszystkich motywów podjętych przez serial!). Sylwetki bohaterów są więcej niż rewelacyjne – siedem z dziesięciu odcinków poświęcono każdemu z bohaterów z osobna, aby to osiągnąć. Efekt jest niewiarygodny, to są jedne z najlepszych postaci powołanych do życia na potrzeby serialu. Znamy ich przeszłość i przyszłość, ich sumienie, ich marzenia. Jesteśmy w stanie ich zrozumieć – decyzje, jakie podejmują, oraz jak to się stało, że wyrośli właśnie na tych ludzi, którymi się stali.

Ten tytuł znajduje się w miejscu, w którym jest po prostu zbyt dużo rzeczy do chwalenia. Nie będę teraz analizować, w jaki sposób serial osiąga to wszystko – w jaki sposób straszy, w jaki sposób sprawia, że darzymy bohaterów tak mocnym uczuciem. W tym miejscu istotne jest tylko, że taki efekt serial na mnie wywarł: wystraszył mnie, a bohaterów było mi zwyczajnie żal. Z wyjątkiem ostatecznej konfrontacji – kiedy schodzili w ciemność, czułem tak naprawdę… ciepło. W końcu spotkało ich coś, co uznali za szczęście. Można to uznać za pozytywny moment, prawda?

Tak samo cieszę się, że zmierzyłem się z tym tytułem. Będę go wspominać i do niego wracać, to jest pewne.

 

The Haunting of Bly Manor (2020)

5/5

Horror to bardzo pojemny gatunek. Wbrew pozorom wcale nie chodzi w nim o strach – to odmiana fantastyki i podgatunek, w którego obrębie mówimy o stawieniu czoła wydarzeniom, które łamią zasady naszej rzeczywistości i nie możemy ich racjonalnie wytłumaczyć. Mutacje i potwory, niewyjaśnione zdarzenia oraz zagrożenie, wobec którego jesteśmy bezsilni – ale nie tylko. Horrorem może być też coś więcej, a Mike Flanagan od lat efektownie zgłębia temat, znajdując tam coraz to nowe rzeczy. Swoich widzów godził już ze śmiercią, pokazywał ludzi, dla których horrorem jest ich własne sumienie. Opowiadał piękne i tragiczne historie z udziałem duchów, a tym razem… Cóż, snuje o miłości. W końcu miłość jest straszna, prawda? Możemy bać się, że ta druga osoba nas zrani. Możemy się bać, że następny dzień będzie ostatnim. Możemy się bać, że ta druga osoba umrze przed nami, a potem czeka nas tylko samotność i pustka… Bez tej osoby. Są tutaj też duchy oraz różne niepokojące elementy w historii, a nasze oczy są uczone stopniowo do przyglądania się tłu za bohaterami, czy tam nic się nie czai, ale horror to mniej nadprzyrodzony, a bardziej psychologiczny i egzystencjalny. Przed wami naprawdę dużo do odkrycia.

Bly Minor to całkowicie oddzielna opowieść w serialu The Haunting. Niektórzy aktorzy wracają, ale wcielają się w inne postaci i nie ma tutaj nic bezpośrednio łączącego Bly Minor z Hill House. Fabularnie jest to opowieść o kobiecie dostającej pracę jako opiekunka dla dwójki dzieci, które niedawno straciły rodziców. Spędzi z nimi czas w ich posiadłości, razem z kucharkiem, ogrodniczką oraz majordomusem płci żeńskiej. Wkrótce zauważy, że dzieci zachowują się momentami naprawdę nienaturalnie, na ganku z kolei będzie ktoś, kogo nie powinna być na terenie posiadłości, a pozostali dorośli będą warci poznania. Bly Minor ma to do siebie, że na poziomie historii nie ma wiele do zaoferowania. Fabuła jest naprawdę skąpa (dzieje się niewiele i nie ma to dużego znaczenia, właściwie szybko przechodzimy do trzeciego aktu, który zajmuje z cztery czy pięć odcinków), a cały tytuł charakteryzuje się dosyć archetypowymi postaciami i ich wątkami, a wiele rzeczy fabularnych zrealizowano na zasadzie: „dwoje ludzi siada, jeden monologuje, a drugi słucha”. Czasem jest to jakaś ważna historia, a czasem bohaterowie po kilku odcinkach decydują się opowiedzieć sobie o swoim dzieciństwie. Nie ma tutaj poczucia faktycznego poznawania tych ludzi, jedynie powierzchowne: „on jest zakochany w tamtej, tamta nie chce się zakochać, tamta osoba miała romans i teraz żałuje”.

Może ma to związek z tym, że Flanagan pisał i reżyserował jedynie pierwszy odcinek. Jest twórcą całości, więc pewnie naszkicował wszystko, a zatrudnieni scenarzyści oraz reżyserzy z sukcesem sprawiają wrażenie, jakby MF stał osobiście za każdym odcinkiem. Albo po prostu naśladują jego styl, w każdym razie: nie jest tak, że chcę narzekać. Brakuje tu jednak jakiegoś jednego tempa, jednego budowania. To nie jest serial do oglądania w napięciu na raz, raczej do stopniowego poznawania. Nie chodzi tylko o warsztat reżyserski, ale nawet w opowieści nie ma takich rzeczy, na które czekamy. Nie ma zagadek do rozwiązania, nie ma postaci, której tło chcemy poznać. Oglądamy, bo trwa i życie bohaterów jest zagrożone, ale też po to, by uczestniczyć w starciu bohaterów z tą posiadłością i różnymi osobistymi rzeczami, które w ten sposób wyjdą na jaw.

To serial, który dopiero przy drugim seansie ukaże cały swój urok – bo aż do samego końca odsłaniane są istotne karty, cała pierwsza scena jest wyjaśniona jako ostatnia (chociaż nie myśleliśmy raczej, że wymaga ona wyjaśnień). Po drodze naszą przyjemność z seansu może być psuta naszymi wątpliwościami – np. aktorstwo w jakimś momencie może wydać się fałszywe albo przemowa zastępczego drużby na próbnym weselu sprawia wrażenie nudnej i zbędnej („Did you know that almost half of marriages these days do not end up in divorce? That means there’s a strong probability that you two get to watch each other die. And that’s the preferred outcome. To truly love another person is to accept that the work of loving them is worth the pain of losing them”) – ale później poznajemy głębszy kontekst każdej sceny, wtedy możemy ją obejrzeć bez wspomnianych wątpliwości. Nie jest to serial bez wad, nie wprowadza też nas w błąd budowaniem w nas nieuzasadnionych oczekiwań – to nadal kino Flanagana, który od lat eksploruje ten sam temat – ale jednak pierwszy seans nie powinien być waszym ostatnim.

"...wszystkie produkcje Netfliksa są identyczne..."

Mamy klimat, jaki mamy, ale prawdą jest, że w THoBM, w głównej (pozytywnej) roli są lesbijki, murzynka i Londyńczyk o bardzo brytyjskim imieniu Rahul Kohli (do tej pory znany mi tylko jako doktor Ravi z iZombie), a swego rodzaju jedynym antagonistę gra biały facet – co złożone do kupy pewnie przysłoni niektórym jakąkolwiek merytoryczną rozmowę o tym serialu, a innych może odrzucić (bo pomyślą, że Netflix tym serialem tylko robi to, co modne, zamiast dostarczyć faktycznie udany produkt), ale to już poza naszym zasięgiem. Ja tylko mam nadzieję, że tylko kilka lat dzieli nas od momentu, gdy obejrzę taką kombinację na ekranie i nie będę musiał podejrzewać, że ktoś to narzucił twórcom, tylko oni sami chcieli coś takiego zrobić. Kino Flanagana jest ponadczasowe i z pewnością przetrwa tę próbę.

Cały czas dostawałem to, za co kocham jego kino. Charakterystyczny filtr obrazu oraz dalekie tło pozostające nieostre, dzięki czemu nie jesteśmy pewni, czy coś tam faktycznie widzimy. Może tam ktoś stoi albo nie? Uwielbiam choćby rozmowę Dani z Milesem, w której pomiędzy ujęciami drzwi w tle stopniowo się zamykają (ilu z was to zauważyło?). Zwróciłem też uwagę na powracający motyw bohatera wychodzącego do innego pomieszczenia – i że wywołuje to we mnie zawsze niepokój. Jakby zniknął i już był bezbronny, jakby coś tam mu się już stało – a przecież w połowie serii motyw ten zyskuje głębsze znaczenie fabulerne. Montaż jest niemal wybitny, sporo od siebie dodając poprzez pomysłowe zestawienia przeróżnych ujęć, wywołując nowe emocje i bawiąc się z widzem. Aktorstwo jest bardzo silne, a najwięcej pokazują… najmłodsi z nich, grający Florę i Milesa (IMDb nie podaje konkretnej daty, ale oboje na pewno mają poniżej 10 lat). Cały ciężar opowieści spoczywał właśnie na nich, wymagania wobec nich były niewiarygodne, a oni… dali radę. Gdyby nie był to rok Hamiltona, Bly Minor miałoby moje statuetki również za aktorstwo, już teraz to czuję.

Nie jest to tytuł bez wad, o większości już wspomniałem, ale nadal jestem szczęśliwy, że rok w rok od lat Flanagan zabiera swoich widzów w nadnaturalną podróż, w której najbardziej przerażający okazuje się smutek i oglądanie bohaterów w starciu z własną przeszłością i słabościami, które nie pozwalają im na odpoczynek, ale jedyną szansą jest… nauczenie się z tym żyć. A na finale znowu się rozkleiłem. Dziękuję.

Nocna msza ("Midnight Mass", 2021)

5/5

Lubię, że Flanagan co roku pomaga mi pogodzić się ze śmiercią. Co za finał!

Miejsce akcji to wyspa. Ojczyzna rybaków, prostych ludzi wiążących koniec z końcem każdego dnia. Liczba mieszkańców obecnie nie przekracza nawet dwóch setek, ale jest tu szkoła, kościół, Kościół, policjant i dwa promy dziennie łączące lokalnych ze stałym lądem. Wszyscy wszystkich znają, sporo osób chce opuścić to miejsce, ale i tak tutaj wracają. Gdy obecny ksiądz zachoruje, jego zastępca wywróci miejscowe życie do góry nogami, a w okolicy zaczną się dziać niespodziewane rzeczy…

Mike Flanagan od lat wydaje się opowiadać jedną historię, raz za razem, wydobywając z niej coś nowego. Nocna msza na tle jego ostatnich produkcji jest czymś zupełnie nowym – opowiedziana z rozmachem, porusza podniosłe tematy życia po śmierci czy wiary. Rozbudowana, wielowątkowa, z gigantycznym punktem kulminacyjnym, elementami nadnaturalnymi, licznymi zgonami, destrukcją, przepiękną muzyką i stroną wizualną. Widać tu i tam jego miłość do twórczości Kinga: Nocna msza zawiera alkoholizm, bohatera zbiorowego czy obawę przed fanatyzmem religijnym. Najważniejsze, że jedno pozostało bez zmian: Flanagan nadal chce ułatwić nam pogodzenie się ze śmiercią. A ja z każdym rokiem jestem innym człowiekiem i inaczej o niej myślę, a Flanagan ma dla mnie coś nowego. Teraz myślę, że nie jest ważne, że kiedyś umrę. Wiem, że do tego czasu będą szczęśliwy. A potem…

Horrory psychologiczne do tej pory były domeną Flanagana. W zeszłym roku wypuścił romans z dodatkiem horroru. Teraz stworzył dramat, który przeradza się w horror. I w sumie jak o tym myślę, to lepiej reklamować coś jak horror, gdzie na „mocniejsze” elementy trzeba poczekać, niż nastawić się na dramat, którego finał dostarcza to, co daje Midnight Mass. Już w pierwszej sekwencji dostajemy wizję ducha w postaci koszmaru podążającego za jednym z głównych bohaterów, na którym ciąży sumienie po zabiciu drugiego człowieka – jednak w ogólnym rozrachunku pierwsze odcinki są dosyć spokojne. Posiadają konkretną narrację, nie marnują czasu widza oraz kończą się każdorazowo clifhangerem, to jednak nie ma co ukrywać, głównie oglądamy, jak ludzie chodzą i gadają. Albo siedzą i gadają.

Może to mieć główną przyczynę w tym, że to nie jest historia z wyrazistymi postaciami, którzy mają konkretną relację z innymi. Momentami jest wręcz przeciwnie – w kluczowych chwilach bohaterowie mogą robić rzeczy, których nie rozumiemy, a ważne finałowe sceny mają udział z osobami, które wcześniej ledwo oglądaliśmy. Również pod względem wspólnych scen postaci ze sobą nawzajem. Zamiast pojedynczych odcinków poświęconych konkretnej postaci, teraz mamy monologi: w ostatniej chwili ta i tamta postać zaczną mówić o swojej przeszłości, motywacjach czy osobistym spojrzeniu na to i tamto. I są to naprawdę wspaniałe monologi, a aktorzy wykorzystują je w całości. Nigdy bym nie pomyślał, że zobaczę Raviego z iZombie w takiej scenie, gdy wtedy, jak zaczął nawijać o swojej reakcji na 9/11. To kino, które zamiast skupić się na eksploracji bohaterów, wybiera eksplorację motywów: wiara, Bóg i to, co jest najważniejsze. Motorem jest tutaj fabuła, a oglądanie bohaterów, jak eksplorują te tematy i próbują znaleźć swoje miejsce na Ziemi, jest czymś szczególnym.

Całość liczy siedem ponadgodzinnych odcinków i od finału piątego produkcja zalicza wielkiego, emocjonalnego kopa. Cała sekwencja tytułowej mszy jest niezapomniana, a potem jeszcze przychodzi finał: zrealizowany z niebywałym, zaskakującym rozmachem. Flanagan wie, jakich odpowiedzi udzielić, a jakie kwestie pozostawić niedopowiedzianymi. Zakończenie jest niesamowite, czułem się, jakby mnie unosiło, może nawet zbliżało do Boga. Ta muzyka, ta przyroda, to filmowe piękno…

Dziękuję.

Klub Północny ("Midnight Club", 2022)

5/5
Mike Flanagan ponownie pomaga pogodzić się ze śmiercią. Tym razem dosłownie, bo opowiada o młodych ludziach – nastolatkach wręcz – którzy są śmiertelnie chorzy. Nowotwór, białaczka, AIDS – tego typu rzeczy. Bohaterka ma na imię Ilonka* i ma wizję: dom, ktoś na ławce, biblioteka po zmroku oświetlona tylko przez kominek, ożywione cienie. Szukając informacji o osobach, którym udało się przeżyć z jej chorobą, natrafia na pewne hospicjum: takie samo, jakie zobaczyła w wizji. Ktoś tam ozdrowiał dawno temu, mając ten sam nowotwór, co Ilanka. Teraz ona tam jedzie, odkrywając sekrety tego miejsca, jego historię oraz tytułowy Midnight Club, ale przede wszystkim: pozna rówieśników z takim samym wyrokiem, co ona. Znajdzie się w miejscu, gdzie najważniejsze jest odejście z godnością, a nie walka i poddawanie się, tragedia i smutek. Akceptacja, że nic więcej już się nie da zrobić.
 
Horror to w mojej opinii najlepszy gatunek, bo można go mieszać z każdym innym, rozwijając go o elementy horroru. Midnight Club jest dramatem, ale jednocześnie to horror: jest tu napięcie, zagrożenie życia oraz elementy nadnaturalne. A także jump-scare’y, wg IMDb nawet pobito rekord ich ilości w odcinku (ponad 20 w pilocie). Chcę jednak podkreślić: to produkcja bardziej w stylu Pozostawionych, czyli nie oczekujcie odpowiedzi. A przynajmniej nie wszystkich. Część waszych zagwozdek zostanie wyjaśniona, ale na koniec zostaniecie z większą ilością pytań niż na początku. Midnight Club cały czas balansuje pomiędzy nadnaturalnym i racjonalnym: wszystko można wytłumaczyć chorobą albo lekami, halucynacjami. Jednocześnie to produkcja otwarta na coś więcej, ale równocześnie aktywnie pytająca raz za razem: czemu nie możesz zaakceptować, że miałaś po prostu szczęście? Albo pecha? Motorem popychającym wielu bohaterów do działań nie jest potrzeba rozwiązania zagadki, ale strach przed śmiercią, uniknięcie jej. Nawet jeśli się nie uda, to przynajmniej pożyliśmy trochę nie myśląc o tym, że umieramy. Trudno jednoznaczcie zachęcać do oglądania smutnych filmów – kto w końcu chce płakać? – ale tutaj tragedia jest piękna, bo bohaterowie mieli możliwość żyć najpierw, nim ich czas minął.
 
Mike Flanagan ponownie wydaje się opowiadać tę samą historię, ale udowadnia jedynie, że jeśli masz silną historię i postaci, to motywy i tematy mogą się powtarzać. Znowu uczymy się, że są gorsze rzeczy od śmierci, a koniec czeka na każdego z nas. Czwarty rok z rzędu oglądam jego najnowsze dzieło w dniu premiery, właściwie na jeden raz. I znowu jestem zachwycony. A gdy Cheri zaczęła kontynuować opowiadanie Ilonki, to popłakałem się tak, jak nie płakałem od Bly Minor. A może nawet od finału Sześciu stóp pod ziemią. Bohaterowie mogą mówić, że to serial o tym, iż „umieranie się gównianym powodem do rezygnacji z życia”, ale ode mnie usłyszycie coś innego: to produkcja o tym, że przynajmniej tyle możemy zrobić dla najbliższych, gdy ich tracimy – możemy kontynuować ich opowieść. Nie ważne, czym ona jest.
 
To those before
to those after
To us now and to those beyond
Seen or unseen, Here but not here
 
*wymawia się „Ylanka”, więc polskie Ilony są bezpieczne i nie muszą słuchać „Ilonka-mielonka”

Zagłada domu Usherów ("The Fall of the House of Usher", 2023)

5/5

Bogata rodzina cały czas umykająca odpowiedzialności nagle traci swoich wszystkich spadkobierców. Głowa nowobogackiej dynastii pochował sześć swoich dzieci w ciągu dwóch tygodni i teraz odzywa się do swojego dawnego rywala, adwokata polującego na niego i jego rodzinę od dekad, aby… Spowiadać mu się, ze wszystkiego. W ten sposób poznajemy wzloty i upadki rodziny Usherów od 1980 roku, aż po 2023. Co się wtedy stało… Co się NAPRAWDĘ stało. Całość silnie inspirowana twórczością Edgara Allana Poe, jednak nie jest adaptacją bezpośrednią żadnego z jego utworów.

Ciężko zapewne od ponad sześciu lat wypuszczać miniserial w każdą jesień i by to był tytuł bezbłędny, jednak Usher… nie daje rady dowieźć kluczowej kwestii, jaką najwyraźniej był temat leczenia bólu? W finałowym odcinku nagle bohater zaczyna o tym gadać, o zmianie w świecie i innych takich, a ja muszę wyciągać zeszyt i robić równania, aby samego siebie przekonać, że to się faktycznie łączy z czymkolwiek w tej historii. Bez tego nie można za bardzo obronić większy wad tej pozycji, na czele z przewidywalnością. Poszczególne historie trzymają w napięciu, jak się łączą z prozą E.A. Poe oraz tymi ludźmi, ile o nich mówią, ale większość widzów raczej od początku domyśla się, jaki jest główny wątek oraz lekcja (czy też morał). Wiemy gdzie to zmierza już wtedy, gdy nawet nie jesteśmy w połowie, więc dobijamy do ostatniego odcinka tylko dlatego, żeby dokończyć historię. Nadal oglądało się świetnie i był lekki żal, że to już koniec, ale jednak… Jedynie dokończyłem tę historię. Nie było na koniec nic, co by było „ostatnim elementem układanki”, który pozwoliłby mi inaczej spojrzeć na opowieść. Ten ostatni element dostałem już dużo wcześniej.

To powiedziawszy – cholera, ile rzeczy tutaj mi się podobało! Od jakości poszczególnych mini-fabuł, po bohaterów, po realizację poszczególnych momentów… Napiszę tylko: jest tutaj mnóstwo rzeczy do lubienia. Nawet jeśli efekt końcowy podpada tylko pod „ale fajny tytuł”, zamiast „ale dobry tytuł”, jak moglibyśmy chcieć. Wspomnę tylko o jednym: o tym, jak teraz duchy na ekranie funkcjonują. Kiedyś one tylko były u Flanagana, w tle, ukryte przed nami i bohaterami. W tym tytule duchy są na ekranie, ale bohaterowie widzą ich cały czas. Każdy swoich. I uczą się żyć z nimi całkowicie obok samej narracji. To nie my mamy się ich bać. Czasem są wręcz fizyczną obecnością i nie wiemy, że są duchami, bo ich o to nie podejrzewamy. Kamera może nawet ich nagrać i szukamy ich, jakby byli realnymi ludźmi, chociaż tak naprawdę są gośćmi w naszym wymiarze.

Najbardziej ludzki moment – pan Arthur Pym, grany przez Jokera. Wchodzi na miejsce zbrodni, ale widząc, że ktoś przeżył, następuje na sekunda opóźnienia, abyśmy my pomyśleli: „co teraz pan Pym zrobi? Ten bezduszny prawnik, który…” – i mamy cięcie na jego decyzję. To oraz jego konfrontacja w finale z kobietą, którą przed chwilą zamordował. Jego rozumowanie, jego droga prowadząca go do końcowej decyzji… Takie sceny chcę z tego serialu zapamiętać. Nie tylko piękne morderstwa oraz horror, ale właśnie ten ludzki pierwiastek, który tutaj też udało się (okazjonalnie) udało zrealizować. Jak często tych negatywnych bohaterów po prostu możemy zrozumieć i spojrzeć na świat tak, jak oni go widzą. Takie rzeczy zawsze będą najważniejsze.

Wydaje się, że popularne tytuły w ostatnich latach muszą mieć jakieś obowiązkowe motywy – geje, samodzielność silnych kobiet czy dyskryminacja murzynów. Pisałem już o tym przy okazji Bly, że te motywy zostały złączone z historią ekstremalnie dobrze i nawet nie byłem ich świadomy podczas oglądania, a ta sztuczka znowu się udaje tutaj. Dzisiaj niestety nadal podejrzewam producentów na naciski, aby te motywy zamieszczać, jednak Flanagan robi to, ale nadal opowiada swoją własną historię – jego bohaterowie nadal mają wady, nadal popełniają przestępstwa, a gdy powołują się na wyższe cele („Musiałam to zrobić, kobietom jest ciężej!”), to wyraźnie robią to jako wymówkę. Notatka od producenta odhaczona, a fabuła nadal ma sens.

Tak czy siak to kolejny mini-serial Flanagana, który dostarcza tego, co fani kochają, ale z dużą dawką nowości oraz zaskoczeń. Twórca buduje na tym, co już stworzył, ale można zacząć jego pracę po prostu zacząć oglądać i nadal wyjść zaskoczonym tym, jak wielka siła drzemie w tej historii, jak wiele motywów jest tutaj upchniętych, jak klasyczność gotyckiego horroru miesza się tutaj z produkcją typowo współczesną (miejsce akcji to listopad 2023), jak potrafi dostarczyć moment za momentem – i każdy sprawia, że nie tylko chciałem włączyć kolejny odcinek, ale byłem osobą, która go odkryła, poznała i już nie mogę go zobaczyć po raz pierwszy. Cóż, to nie jest świat dla osób pragnących rzeczy niemożliwych – ale tych, którzy pragną rzeczy właściwych.