Tom McCarthy
„The Cobbler will always be a very special film to me. (…) I’m not here to defend any of the movies I make, but I can always speak very honestly that will never be diminished by anyone’s perspective on it.” – Tom McCarthy
Wszyscy wygrywają („Win Win”, 2011)
Kino niewielu słów, za to idealnie pasujące do tak satysfakcjonującego filmu.
Mike Flaherty, grany przez Paula Giamatti, jest adwokatem mającym problemy finansowe. Zdecydował się podjąć opieki nad Leo, starszym człowiekiem z lekką demencją, a sędzie zezwala na to pod warunkiem, że Mike będzie się nim opiekować w domu. Mike inkasuje pieniądze, a staruszka odstawia do domu opieki. I wszyscy będą zadowoleni, bo tylko Mike o tym wie. Do czasu, gdy na progu domu Leo pojawia się cichy nastolatek z blond włosami imieniem Kyle, który przyjechał do swojego dziadka, by z nim zamieszkać.
Może na to nie wygląda, ale naprawdę miałem problemy z prostym opowiedzeniem zarysu filmu – bo gdyby zrobić to porządnie, trzeba by wspomnieć o wielu innych rzeczach: o żonie Mike’a, o jego córce z pięknymi włosami, o zapasach, których uczy po pracy w miejscowej szkole, o bieganiu Mike’a co dzień rano z powodu stresu. Wiele jest tu postaci i wiele tematów, które będą ze sobą łączyć się w całkiem zaskakującą swoją oryginalnością historię. Nie pamiętam, bym w kinie widział ludzi mających takie problemy, jak Kyle. To zasadniczo główny bohater, mający bardzo mało czasu ekranowego, jeszcze mniej widz o nim wie. Bardzo cicha postać, niezabiegająca o rolę główną w historii, ale zwyczajnie kradnąca uwagę oglądającego, ilekroć pojawi się przed kamerą, i wpływający pozytywnie na wszystkich w tym filmie (z wyjątkiem jego matki). Do wszystkich, szczególnie do starszych, mówi po imieniu, zachowuje się swobodnie – ale dlatego, że jest na własnym w każdej chwili. Więcej nie powiem – ale zobaczcie, gdzie ta postać pójdzie, poznajcie ją. Jest tak fajna, że zapasy w jego wykonaniu wyglądają poważnie i… profesjonalnie.
Jak to wszystko jest ze sobą złożone, jak wiele różnych relacji wynika z tego filmu, a reżyser wie dokładnie, kiedy zrobić kolejny krok, wprowadzić nową postać, i jak poprowadzić akcję, by zmierzała w wybranym kierunku. Zakończenie jest proste, używające niewielu słów, ale bardzo wymowne, i idealnie pasujące do tak satysfakcjonującego filmu. To właściwe określenie – satysfakcjonujący.
Obecnie Tom McCarthy znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #11
Top
1. Wszyscy wygrywają
2. Drożnik
3. Spotlight
4. Stillwater
5. Spotkanie
Ważne daty
1966 – urodziny (New Jersey)
1974 – urodziny żony
1992 – pełnometrażowy debiut aktorski
2003 – debiut reżyserski
Spotlight (2015)
Żarty o księżach molestujących dzieci weszły do naszej świadomości na stałe tak jak pedofilskie żarty z udziałem Michaela Jacksona. Te pierwsze są o tyle istotniejsze, że wciąż znajdują nieśmieszne potwierdzenie w rzeczywistości. Choćby z naszego podwórka: siostra Bernadetta. Nic więc dziwnego, że żartujemy z ochotą o klękaniu przed Ojcem przy przyjmowaniu świętego pokarmu. A zastanawialiście się, gdzie był tego początek
Chociaż pojedyncze oskarżenia miały miejsce już w drugiej połowie XX wieku, dopiero na początku XXI wieku bostońska redakcja zaczęła śledztwo mające na celu ujęcie tego wszystkiego jako całość. I zaatakować system, a nie samych księży, bo ci po popełnieniu przestępstwa zostawali przenoszeni do innej parafii, gdzie robili to samo. Bohaterowie rozmawiają z ludźmi, gromadzą dowody i odkrywają skalę zjawiska, za które się zabrali. I nie ma już innej drogi.
Pierwsze co rzuca się w oczy to jak dobrze skrojony to film. A to nie było łatwe. Mamy do czynienia z opowieścią, w której wiele scen jest powtórką poprzedniej. Dziennikarz rozmawia z poszkodowanym, by następnie zdać z tego raport swojemu przełożonego – oczywisty przykład. Ponadto, nie ma tu wiele miejsca na co innego poza śledztwem – budowanie postaci i relacji między nimi to luksus, gdy mówimy o dochodzeniu dziennikarskim, które trwało miesiącami i polegało na żmudnym przeglądaniu setek dokumentów.
A mimo to, nie mamy tu nijakich twarzy. Chociaż niewiele możemy o nich powiedzieć i nie pamiętamy po seansie ich nazwisk, to miałem w trakcie oglądania pewność, że to są prawdziwi ludzie. Aktorzy wiedzieli, co mają grać, i robią to bezbłędnie, chociaż mogli to widzowi przekazać jedynie swoją grą. Nawet gdy historia doszła do momentu, gdy każdy musiał spojrzeć na samego siebie i odpowiedzieć: „Czemu nic z tym nie zrobiłem?” (jak wspomniałem, pierwsze pogłoski o tym można było usłyszeć już kilka dekad wcześniej). Zamiast posypywać głowę popiołem i roztrząsać kto jest bardziej winny, trzymali sprawę prosto i szli dalej. W bardziej rozbudowany sposób ujęto tu kwestię Kościoła, wiary, religijności – czyli ogólnie tego, jaki impakt będzie mieć ich artykuł… jeśli wyjdzie. Chociaż mówią o tym więcej, to podobnie jak w kwestii budowania postaci, liczą się szczegóły. To bardzo subtelna opowieść – użyto krótkich i konkretnych zdań, które mogły być użyte przez prawdziwych ludzi zmartwionych utratą wiary w ich życiu. I tym, że ich artykuł tylko to pogłębi, również u innych ludzi.
Nie ma za to atmosfery zaszczucia. I cholernie mnie to cieszy. Brak wybijania okien w domach dziennikarzy, zabijania im psów albo innych głupot z Polowania lub Nietykalnych. Oczywiście, strach jest, ale opiera się on na niepewności. Jeśli już ktoś z Kościoła rozmawia z bohaterami, robi to, jak przyjaciel. Uspokaja, umniejsza roli przestępstwa, podkreśla mocno, jak ten pojedynczy przypadek mógłby mieć wielki mieć wpływ na cały wizerunek Kościoła, gdyby doszło do ujawnienia o tym. Byle tylko odbiorca chciał pójść na ugodę, zwątpił, zawahał się. Poczuł się winny.
Rezultat przychodzi z finałem, gdy reżyser pokazuje, o czym była tak naprawdę ta historia. Nie o dziennikarzach i o tym, jak dobrą robotę robią, lub może stracą pracę po publikacji. Nie miała też na celu zniszczenia Kościoła. Gdy przedostatnia linijka dialogu zostaje wypowiedziane, to uderza z ogromną siłą. Sam jestem tym zaskoczony, że coś tak prostego wywarła na mnie takie wrażenie. Gdy tylko rozumiesz zakres i nabierasz potem tego głębokiego oddechu… Marzenie. Wtedy rozumiesz, czemu pozostałe aspekty tej historii uproszczono. Bo nie były aż tak istotne. Wspaniały finał!
Stillwater (2021)
McCarthy wraca z życiowymi dramatami. Jeśli pamiętacie Spotkanie, to jesteście w domu.
Opisy mówią o ojcu, który chce pomóc córce aresztowanej za morderstwo – ale to jest mylące przedstawienie filmu. Owszem, taki wątek jest w filmie, ale nijak nie reprezentuje on całości. Scenariusz ma to do siebie, że nie jest tłumaczony na bieżąco rozwój wydarzeń. Uczestniczymy w nich, ale nie rozumiemy, co się dzieje – musimy zaufać autorowi, że w końcu domyślimy się wszystkiego. Nie wiemy od początku każdej odpowiedzi – dlaczego córka znajduje się we Francji, za co została aresztowana, co się stało z jej matką. Tych rzeczy dowiemy się w swoim czasie – albo i niekoniecznie. To życiowy film, tutaj nie wszystko znajduje dokończenie lub zakończenie. Sprawy istotne lub ważne tracą ten status z czasem, coś innego zajmuje ich miejsce w życiu bohaterów. Ten film myli tropy i prowokuje nas do zgadywania, o co tu chodzi, o czym to jest? I tak jak w życiu, potrzebujemy do tego większej perspektywy. Całość trwa dwie i pół godziny, zasługując na każdą minutę. Wszystkie wątki są istotne – czy to chodzi o kreację głównego bohatera, z czapką z daszkiem i jeansami, modlącego się przed posiłkiem – albo o detale, jak kolor sukienki jego córki w jednej z ostatnich scen. Jakkolwiek to zabrzmi, ta barwa mnie wzruszyła – ale trzeba zobaczyć całość, żeby to zrozumieć.
Historia rozwija się tak, jak w życiu: z zaskoczeniem, że tak się sprawy potoczyły. Nie planujemy tego – podejmujemy jedną decyzję i z czasem zaczyna ona oznaczać coś więcej. O czym więc jest ten film? O tym, że zwykłe życie jest cenne. Bez przygód, bez podejmowania ważnych decyzji – niech zostanie tak, jak jest. Nic więcej cię nie proszę, jedynie o spokój. I zdrowie. Matt Damon wygląda jak zwykły zjadacz hamburgerów, Camille Cottin udowadnia, że we Francji jest nie tylko Mélanie Laurent, Abigail Breslin strasznie dojrzała od czasu Małej miss. Kamera często jest z ręki i trzyma się blisko aktorów, ale nie robi tego kosztem czytelności – zdjęcia są więc idealne. Reżyser od początku do końca z sukcesem osiąga naturalność narracji i trzyma w ryzach tę wielowątkową historię, aby koniec końców była ona o czymś konkretnym. Jako widz miałem pewność, że zobaczyłem produkcję spójną i świadomą. „Life is brutal”.
Jeden z tych filmów, które do połowy nie robią większego wrażenia, ale później dostrzegasz szerszy obraz i jesteś już na pokładzie. A jak zaczęli płakać, to już w ogóle. Jeden z filmów roku.
Najnowsze komentarze