BLOG
Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.
Najnowszy cytat
OSTATNIO OGLĄDANE

Na podsłuchu ("Wire Room")
Obejrzałem 23 września | premiera 2 września '22 | Amazon Prime Video
Dwie godziny oglądania, jak ludzie gadają przez telefon. Drama z Entoruage trzyma poziom.
Kino czasów covida, gdy twórcy muszą radzić sobie z ograniczeniami, co wychodzi różnie – tutaj wymyślili film o agencie specjalnym prowadzącym obserwację przestępcy, akurat wtedy, gdy ktoś zagraża jego życiu, więc agent postanawia złamać wszystkie zasady, skontaktować się z przestępcą i pomóc mu ujść z życiem dzięki podsłuchowi oraz monitoringowi. Mamy więc w zasadzie kino ludzi pojedynczo przebywających w jakimś pomieszczeniu, gadającym do powietrza (bo komunikują się telefonicznie bez trzymania go, tylko słuchawki bezprzewodowe najczęściej) i raz na 40 minut coś się stanie.
To doprawdy idiotyczny film i pewnie twórcy nawet nie przewidzieli, jak komiczny będzie efekt. To jeden z kilku filmów Bruce’a Willisa z 2022 roku – wiecie, jak wygląda jego udział tutaj? Polega on na dzwonieniu do niego, żeby ruszył dupę i przyszedł, a on odmawia xD Na początku filmu był, powiedział trzy zdania i poszedł, „Nie przeszkadzajcie mi”, ale na koniec przyszedł i zrobił swoje. Ilość idiotyzmów fabularnych przytłacza i bawi, z każdą kolejną głupotą coraz bardziej. Na dzień dobry dostajemy przestępców dzwoniących na telefon o którym wiedzą, że jest na podsłuchu – i grożą policji, przy okazji przyznając się do przestępstw. Dom jest na monitoringu? Wysyłają tam swoich ludzi, którzy dokonują czegoś nielegalnego, a potem są zaskoczeni, że to było widać. I zostało nagrane. A gdy mordercy jadą do bohatera mu wpierdolić, to czy wtedy organizuje sobie jakieś wsparcie? Nie no, po co, wystarczy Bruce Willis. Nie mogę też nie wspomnieć o początkowym przestępcy, który był obserwowany i dzięki temu uratowano mu życie – Drama zadzwonił do niego i powiedział: „Po lewej masz typa, zastrzel go”, na co on: „Ej, skąd wiesz? Obserwujesz mnie? Są tu kamery?”, na co Drama: „Nie no co ty, mordo, żadne kamery” i tamten mu wierzy. I potem jest z siebie dumny, że jednak przejrzał kłamstwo.
I jest to okropnie tanie. I jest to okropnie biedne kino, ale jednak widać, że twórcy skaczą tutaj wokół ograniczeń i „tego, co mają”, robią coś dosłownie z niczego. To nie jest tak, że jest tutaj coś zrobione źle, że scenariusz jest zły czy coś: tego scenariusza po prostu nigdy nie było, ale film i tak zrobili. Casting aktora grające Dramę naprawdę tutaj pomaga dostrzec ludzi po drugiej stronie kamery, więc trudno jest się gniewać. Pożartować podczas seansu można, nie jest to udane kino i tyle, bez spiny. Jest dużo gorszych rzeczy.
Właśnie zdałem sobie sprawę, że już widziałem inny film z Dramą oraz Brucem Willisem z 2022 roku… I dosłownie nic z niego nie pamiętam. Nawet przeczytanie wrażeń własnych dało mi tylko jakieś pojedyncze ujęcia czy coś, tamten film jest aż tak niezapadający w pamięci. Tym bardziej wypada pochwalić ten tutaj: Wire Room z pewnością zapamiętam. Co najmniej w pięciu procentach.

Bunkier strachu ("The Bunker Game")
Obejrzałem 23 września | premiera 24 lutego '22 | Amazon Prime Video
Takie… nic. Zbiór scen, które teoretycznie są w każdym horrorze, tylko bez jakiegoś spojenia.
Z całą pewnością plus się należy za osadzenie filmu w ramach LARP-u. Minus, że w sumie twórcom było obojętne, czym LARP jest i używają tego tylko jako wymówkę, żeby zrobić coś kostiumowego, ale tak naprawdę to nie. W każdym razie – urządzają ten LARP, ale w trakcie coś się dzieje i zaczynają łazić po ciemnych tunelach i tak łążą pojedynczo i murzyn też idzie i nagle BU, jakaś dziewczyna na niego wyskoczyła, by go wystraszyć dla śmiechu… I potem znowu idą. Jakieś schematy horrorowe, jakiś głośny dźwięk, a na końcu facet mówi do baby: „Zrobiłem to dla ciebie, żebyś nie marnowała swojego życia”, na co ona: „Nie mów mi, jak mam żyć” i go bije i wygrywa i mówię: „woohoo, girl power!… Wait what? That’s what this movie was about?”
Sam już nie wiem. Jedno wielkie nic, ciężko więc jest mi to oceniać niżej. Nużący seans jest w końcu lepszy niż denerwujący lub ogłupiający.

Nie cudzołóż i nie kradnij
Obejrzałem 23 września | premiera 18 listopada 2022 | Amazon Prime Video
Głupkowate „Pulp Fiction wannabe”. Wciąż jeden z najlepszych polskich filmów roku.
Co robi mąż, gdy jego wybranka serca wyjeżdża na kilka dni i zostawia mu pustą chatę? Skacze po meblach, wciąga krechę i zamawia prostytutkę – przynajmniej według twórców filmu. Ich wyobraźnia pozwala im też stworzyć świat zbudowany tylko z góra dziesięciu postaci, które magicznie i całkowitym przypadkiem wpadają na siebie lub są ze sobą połączeni – chyba tylko kelnerka podająca pierogi Cezaremu Pazurze nie okazuje się tutaj nikim więcej, tajnym agentem czy coś. Wszystko to w imię szczytnej misji niesienia nauki, że kradzież i cudzołóstwo jest grzechem kończącym się karą boską. Rezultat jest taki, że ambicje religijne nie były tak śmieszne na ekranie od czasu Tommy’ego Wiseau chcącego być ukrzyżowanym we własnym filmie, a cytaty z Biblii nigdy nie brzmiały tak pompatycznie, tanio i komicznie.
Cały film jest zbudowany na wzór hyper-link cinema, ale w takim wysilonym wydaniu, tzn. oglądamy jedną scenę, która kończy się deus ex machiną (nagle ktoś się pojawia znikąd i ratuje bohaterów albo strzela albo coś innego gwałtownego robi), a w następnej scenie oglądamy nowy wątek, który jakoś się łączy z poprzednią sceną, dziejąc się w jej tle. Mamy tutaj bogaczy, przyjaciół, kochanków, alfonsów, prostytutki, morderców i księdza – a konkretnie po jednej osobie, czasami jedna osoba jest kilkoma z nich i film kręci się wyłącznie wokół nich, jakby nikogo innego tutaj nie było. Większość filmu mija z żalem w oczach, gdy oglądamy kolejne głupotki – jak męża skaczącego po kanapie z radości, że jego żona sobie wyszła – ale są też pojedyncze udane elementy: osobiście polubiłem relację męża z bratem. Pochwalam też komicznie wysilone staranie twórców, aby doprowadzić do zgonu każdą postać na ekranie, niczym obserwowanie niewyżytego gracza Until Dawn, tylko udając, że to jest film.
Największa wada filmu to jednak nie głupkowatość czy naciągana fabuła, kartonowi bohaterowie czy fetysz bogactwa. Nie, największą wadą jest brak napięcia – nie ma tutaj dosłownie jednego momentu, gdy widz podczas oglądania pomyśli: „O kurwa!”, chociaż wydaje się, że powinno być ich pełno. Jedna postać chce schować ciało do furgonetki i orientuje się, że w środku jest mnóstwo ciał. „O kurwa”? Nie, skąd. „No i co z tego?” jest reakcją, ponieważ… Nic z tego nie wynika. Bohaterom przecież nic nie grozi tak czy inaczej, odkrycie ciał niczego nie zmienia. I tak przez cały film. Bohater zamawia dziwkę, jest okradany, znajduje martwą dziwkę, ludzie się zabijają, ksiądz zabija, to jego żona go chciała zabić… I co z tego? Co mnie obchodzi cokolwiek z tego? A niech się zabijają, okradają, zdradzają, mnie jako widzowi jest to całkowicie obojętne. I czuję z tego powodu żal wyłącznie dlatego, że wcale tak nie musiało być. To mógł być film, który by mnie bawił podczas oglądania. To mógł być film, który bym polecał. Na tle większości polskich produkcji, ta tutaj naprawdę wyróżnia się pozytywnie, pomimo bycia jako całość słabą i na niskim poziomie – tutaj chociaż twórcom się chciało kopiować Tarantino. Trudno powiedzieć, co większość polskich twórców chce zrobić. Albo czy chce im się tak naprawdę cokolwiek.
PS. „Boję się tylko jednego: że niebo jest puste” – to pewnie jedyny element, który się uchował z oryginalnego skyptu, a całą resztę zmieniono po jego zakupieniu. Tak czuję jakoś…

I Am Grrot - sezon II (2023)
Obejrzałem 23 września | 5 odc. po 3 min | Disney+
Tego nawet nie idzie oglądać podczas siedzenia na sedesie. I istnieje tylko dlatego, że można ziewnąć i w ten sposób dotrwać do końca sezonu, jest aż tak krótki. Fałszywe intro, które bohater przewija pewnie jest tu najdłuższą częścią (przed każdym odcinkiem! Gdzie tu logika!? To nadal jest intro, które zajmuje widzom czas! Czemu więc nadal go marnujecie, zamiast dać intro, które będzie coś dawało? Ile razy można ten sam żart opowiadać?!). Same odcinki to takie anty-historyjki, podyktowane przede wszystkim anty-humorem typowym dla Marvela i tym, jak wszystko musi tam być nijakie, bezpieczne, takie niby buntownicze i jakieś, ale tak naprawdę efekt jest po prostu żaden. W jednej historyjce Groot gra w grę i szuka baterii – zamiast baterii znajduje nos i jest zachwycony, bo czuje całe piękno świata… Ale orientuje się, że jego pokój śmierdzi, więc… porzuca nos i gra dalej, bo z nosem by nie mógł grać. Jedno wielkie wzruszenie ramion i kpina ze wszystkich, którzy zainwestowali swoje 20 sekund, by obejrzeć to coś.
Nie ma się co oszukiwać. Jedna gwiazdka, to po prostu nie powinno istnieć i tyle.
PS. Ze wszystkich tych mini-mini-seriali Disneya akurat ten dostał kontynuację? Ice Age było naprawdę fajne, Cars było miłe, nawet Beymax był od tego lepszy…

Plan 75
Obejrzałem 23 września | premiera 20 maja | VOD
Melancholijna, spokojna medytacja nad życiem w innym świecie.
Świat radzący sobie z problemem przeludnienia oraz ciężaru tej części społeczeństwa, która już się starzeje. I młodsza nie będzie, a zająć się nią trzeba, więc zaproponowany zostaje tytułowy „Plan 75”, gdzie obywatele powyżej 75 roku życia będą… No cóż, będą mogli przestać być problemem, ciężarem, obciążeniem, zmartwieniem dla innych. To minimalne, spokojne, nie nastawione zbytnio na fabularność kino o ludziach. Doceniam szczególnie, że to film z trzech perspektyw: osób mierzących się z myślą, że zaczęli przeszkadzać, jak i osób obserwujących to z boku, ale też osób pracujących w miejscu, które oferuje taką usługę.
Koniec końców morał jest przewidziany: życie jest warte życia. Nie osłabia to jednak finałowe wrażenia. Ładny to film, który chce dobrze. Nawet jeśli większość widzów zaśnie na początku.

Manticora ("Manticore", 2022)
Obejrzałem 23 września | premiera 29 lipca | VOD
Powalone doświadczenie, dajcie mnie tego więcej. Ładny film o ludziach, którzy się nawzajem poznają.
Carlos Vermut w 2014 roku zrobił Magical Girl i od tamtego czasu noszę jego godność w sercu, czekając na nowy film. Teraz zrobił Manticorę, na którą trochę czekaliśmy, a potem jeszcze czekaliśmy, bo niby wyszła, ale tylko na festiwale i znikła, pojawiając się na VOD. Powody mogą być w fabule i różnych sposobach jej odczytania, jedne są bardziej szkodliwe dla filmu niż inne, a dzisiaj w kinie kontrowersje wzbudzają tylko słabe filmy, więc lepiej za dużo nie mówić i mówić nie będę – bo to film, który trzeba przeżyć samemu, być na jego początku i dojść do jego końca bez żadnych wstępów, prognoz, nastawień. Czegokolwiek.
Tak teraz spojrzałem na opisy na IMDb czy Filmwebie i są one tam uczciwie skromne. Punkt dla dystrybutorów! Minus za wejście z filmem na polski rynek tylko w wersji na CDA z lektorem, bo Tygodnia Kina Hiszpańskiego pół roku temu liczyć nie będę.
Wracając: to film o człowieku pracującym przy grach komputerowych, który ratuje z sąsiedniego mieszkania chłopca, gdy wybucha tam mały pożar pod nieobecność matki. I w zasadzie tyle mogę napisać z fabuły, wszystko potem jest dla was niespodzianką, zaskoczeniem, szokiem oraz wyczekiwaniem, co z tego dalej wyniknie. Język filmu jest tutaj rzetelny, cierpliwy, pokazujący bohaterów w akcji – szczególnie ich myśli, jak na naszych oczach analizują samych siebie, opcje jakie mają, jak podejmują wybory w ciszy. Praca, codzienność, życie w mieście, rozmowy, chodzenie do knajp, kin i muzeów, ale przede wszystkim samotność w tym wszystkim. Praca na odległość, mechaniczne kontakty w pracy, trudności z zawarciem znajomości jakiejkolwiek, otwarciem się przed drugim człowiekiem w sytuacji, gdy tego potrzebujemy na gwałt, więc tego nie robimy, bo wystraszymy tę obcą osobę składając na jej bark własny ból… Więc ból trwa dalej.
Vermut opowiada o radzeniu sobie z trudami życia we współczesny sposób, gdy te tradycyjne metody przestają być możliwe, za to technologia pozwala wejść na serwer i zabijać ludzi, żeby odreagować. To film o wyzwaniach stojących przed współczesnym człowiekiem, samotnym w wielkim mieście, dający nam piękną opowieść miłosną ukazującą całe bogactwo i radość ze spotkania drugiego człowieka, z którym po prostu można pogadać.
Tylko jest to zaledwie jeden ze sposobów na odczytanie tego filmu. Ja taki wybieram, ale inni mogą tutaj zobaczyć coś brzydkiego. Wchodzicie na własną rękę.

Jeffersonowie ("The Jeffersons", 1975-1985)
Obejrzałem 23 września | cały pierwszy sezon i po 5 odcinków z kolejnych dziesięciu
Najlepsze odcinki: „Florence’s Problem”, „984 W. 124th Street, Apt. 5C”, „The First Store”, „Sorry, Wrong Meeting”.
Spin-off serialu All in the Family, będącego jednym z pierwszych (po Good Times) sitcomów koncentrujących się na czarnoskórych bohaterach w USA. Po tym, jak wyprowadzili się z sąsiedztwa państwa Bunkerów w szóstym sezonie All in the Family, tydzień później premierowali pod własnym nazwiskiem jako mieszkańcy luksusowego apartamentowca w Nowym Jorku. George Jefferson, jego żona Louise i ich dorosły syn Lionel – żyli w biedzie całe życie, pracowali ciężko i teraz osiągnęli finansowy sukces. To znaczy George go osiągnął, w rejonie „dry cleaning store”, których otworzył siedem i teraz… Nadal jest tym rasistowskim cholerykiem, jakim był. Teraz tylko ma pieniądze.
Unikalny jest chociażby kult mieszkania w bloku – w przeciwieństwie do większości sitcomów, które kultywują salony, domy jednorodzinne i rodziny będące razem, w Jeffersonach widzimy ludzi, których marzeniem jest mieszkanie w bloku na 11 piętrze. Prawda, jest to Nowy Jork, ich rodzinne miasto, ale jednak zerwano tutaj z mitem idealnego przedmieścia. Teraz bogaci stawiają na apartament, to jest wyznacznik ich statusu. Nawet mają służbę, ale jednak to naprawdę niewiele: salon, trzy sypialnie, balkon, kuchnia i trzy łazienki? To naprawdę może wystarczyć? A co ze sprzedawaniem marzeń o swoim ogrodzie, tarasie, samochodzie, piętrze, kominku? Jeffersonowie z tym zrywają – podobnie jak z brakiem wątku dzieci. Ich syn Lionel był już nastolatkiem jeszcze w czasach All in the Family, a ledwo się pojawia tak naprawdę – w trzecim sezonie nawet się wyprowadza z żoną, brakuje więc tego elementu „jesteśmy rodzicami”, nie ma wiele o wyzwaniach, przed jakimi stają rodzice, brakuje też „uroku” dzieci czy też segmentu w serialu dla młodszego odbiorcy. Jeffersonowie kierują się tylko do dorosłego odbiorcy, opowiadając o pracy, małżeństwie i losie osób, które mają za sobą dekady doświadczeń, wspominają np. pierwsze mieszkanie czy pierwszą gwiazdkę.
Największą odmiennością jest tu oczywiście opowieść o czarnoskórej rodzinie, która była biedna, wybiła się na szczyt, ma pozycję i ciężko pracuje, żeby się tam utrzymać. Ma to wiele swoich lekkich stron – np. czuć, jak scenarzyści delektują się każdym „Nigga please” – to w końcu serial komediowy z cholerykiem w głównej roli, który szybko i dużo krzyczy, ale jednak serial cały czas podkreśla ciężar pracy bohaterów, przypomina ciężką przeszłość bohaterów, jakiej biedy i nędzy doświadczali kiedyś, a obecnie mogą czuć, że apartament nie jest wcale „ich” miejscem, nie zasługują na niego. I muszą chociażby udowadniać innym czarnoskórym, którzy są bedni, że wcale nie uważają się za lepszych, albo że nie osiągnęli tego w uczciwy sposób. Sam George Jefferson w końcu jest rasistą i gardzi białymi, mieszane małżeństwa doprowadzają go do szału, tak samo jednak styka się z wrogością innych czarnoskórych. Ta produkcja naprawdę miała ambicje, aby opowiedzieć o życiu czarnoskórych – w konwencji sitcomu, ale pod spodem tego wszystkiego są ciężkie tematy i jasnym jest podczas oglądania, jak wiele tutaj rzeczywistości.
Z tym wszystkim to byłby serial wystarczający taki, jaki jest: jest po prostu wystarczająco ważny, społeczny i zaangażowany, żeby zasługiwać na seans. On jednak bawi i trzyma wysoki poziom, który ogląda się dla niego, a nie dla jego misji, czy też pomimo wpadek – a tych było sporo. Sam nie jestem fanem chociażby wątku ze służącą, która źle pracuje, chleje alkohol i denerwuje swojego pracodawcę. Jakim cudem to w ogóle ma miejsce? Naprawdę trudno mi to zrozumieć, a tymczasem niekiedy oglądałem trzy odcinki pod rząd o tym, jak Florence chce się zwolnić i George musi ją przekonać do powrotu – nie daję rady tego kupić i już. Nie ma we mnie też zgody na zastąpienie aktora, który grał Lionela – uzasadnieniem było wybranie innego serialu przez samego aktora (ponoć). Faktem jednak jest, że świetny i sarkastyczny Mike Evans grający Lionela od 1971 roku (I sezon „All in the Family„) po pierwszym sezonie „Jeffersonów” został zastąpiony kimś nijakim i grzecznym aż do szóstego sezonu. Takie rzeczy pasują do „Happy Days„, nie „Jeffersonów” i innych tej klasy produkcji.
W pewnym momencie oglądanie robiło się schematyczne – do tego stopnia, że pierwsze kilka żartów scenarzyści wyraźnie „odbębniali”, zanim przeszli do nowej treści. Ktoś puka do drzwi, nikt nie chce ich otworzyć, George mówi Florence: „otwórz”, ona wymyśla jakiś powód, żeby tego nie zrobić, on komentuje jej bezużyteczność, ona komentuje jego niski wzrost lub łysinę (albo oba). Te żarty były praktycznie w każdym znanym mi odcinku, ale gdzieś w ostatnich sezonach stały się punktem pierwszym. George zaczął wtedy też być dużo bardziej głupi. Tak po prostu, głupi. Gadał głupoty, robił głupoty i nie miał o tym pojęcia, nadal nawet się puszył, jaki to on jest zajebisty. Zaczęło mi go być po prostu szkoda. Serialowi brakuje też finału, jakiegokolwiek. Planowali 12 sezon, gdzie wróciłby syn Lionel w większej roli (po rozwodzie), ale wyniki 11 sezonu były tak słabe, że po prostu całość anulowali, więc ostatni odcinek jest tylko ostatnim odcinkiem. George opiekuje się tam drużyną harcerek.
Nie jest to serial idealny, ale też nie musi się wyłącznie opierać na tym, czy lubimy bohaterów albo nie, bo sama treść tematyczna może nam wystarczyć. Ja lubię oba te elementy w tym serialu. Jego poważne jak i luźne strony – w tym odcinki retrospektywne, wspominające okres biedy czy dzieciństwa, albo ich reakcję na śmierć MLK. Do tego jest tu zestaw fantastycznych odcinków świątecznych, w tym jeden naprawdę, naprawdę dobry. Moje osobiste Top 4 tego typu kina. Świetny serial!

Bejbis (2022)
Obejrzałem 17 września | premiera 21 października | Amazon Prime Video
Psychoanaliza teoretycznych Polaków. Debilizm goni debilizm, oglądać z wyłączonym dźwiękiem i obrazem.
Remake na polski rynek włoskiego filmu z 2020 roku. Małżeństwo mające już dziecko w nastoletnim wieku zachodzi w ciążę i szukają pomocy, ponieważ jakoś ten film trzeba opisać. A jest o wszystkim i o niczym, bohaterowie poruszają każdy temat, na covidzie zaczynając i nawet szkoda gadać na czym kończą. Albo nie, powiem od razu: na końcu bohaterowie mają sen, że przychodzi do nich Święty Mikołaj i spełnia ich marzenie o tym, żeby dzieci wyparowały, więc budzą się z krzykiem i Bogu Dzięki to był tylko sen, oni tak naprawdę kochają swoje dzieci. To nie jest właściwy finał, potem są jeszcze kolejne durnoty, ale… Tak. O takim filmie przyszło mi pisać.
Głupoty narracyjne to jednak pikuś przy tym, co bohaterowie mówią. Wszystkie zaczynają się od słów w stylu: „To właśnie problem z wami…” i tutaj bohaterowie zaczynają mówić o kobietach. Albo facetach. Albo Polakach. Albo kimkolwiek, kogo w ogóle nie ma na ekranie i w żaden sposób nie sprowokował takiego komentarza, ale twórcy filmu mają tyle mądrości do przekazania widzom, że naprawdę szkoda im czasu na jakiś wstęp. Efekt jest oczywiście taki, że nie wiadomo, o czym mówią, bo tego w filmie nie ma i słuchać się tego nie da przez poziom pretensjonalności, naburmuszenia oraz przekonania o własnej nieomylności, jakim emanuje scenariusz tego filmu. W każdej scenie czuć aromat ciągu masturbacji od myślenia o tym, że właśnie cała sala widzów stoi i klaszcze, bo ktoś w końcu powiedział prawdę.
Można oczywiście powiedzieć o niektórych uwagach, że tak w sumie są one słuszne – jak dziecko bohaterów pytające, jak oczekują po niej, by nie miała depresji, skoro dług publiczny jest tak gigantyczny. Całkowita racja, tylko w jaki sposób film w ogóle zrobił ten przeskok do długu publicznego? To gigantyczny fikołek mentalny wyciągnięty z dupy, on w ogóle nie pojawia się w filmie i nie ma na nic wpływu, to tylko jedna z miliarda uwag rzuconych przez film w ciągu tamtej sekundy. Ja poświęcam tu zagadnieniu więcej czasu niż film przez te dwie godziny. Takie postępowanie odbiera filmowi wszelką zasadność, przez co każda jedna postać w tym filmie gada skończone bzdury, byle tylko gadać i gadać, pokłócić się z kimś. Ani przez moment ludzie na ekranie są postaciami, żaden z poruszonych tematów nie staje się tematem filmu, to tylko przedmioty pozwalające urzeczywistnić autorom fantazję o byciu na scenie niczym legenda stand-up’u, wywołującą falę śmiechu i wysyłająca wszystkich do domu z masą refleksji o współczesności.
Ten sam reżyser parę lat temu był jedną z osób stojących za lubianym przeze mnie Testosteronem i jego nowy obraz dokonuje najgorszego: nakłania mnie do wątpienia w tamten osąd. Widziałem kilkukrotnie Testosteron i mnie naprawdę on bawił, tylko pokrywa z Bejbis motyw komentowania nieustająco czegoś. Różnica jednak polegała na tym, że bohaterowie Testosteronu komentowali samych siebie nawzajem i rzeczy, które faktycznie były na ekranie. Jest w tym faktycznie jakaś terapia, zgłębianie siebie i samorozwój obok komentarza o relacjach międzyludzkich. W Bejbis mówią o czymś nieobecnym, wymyślonym, wyobrażonym – i wmawia się nam, że mają przy tym rację. Myślę więc, że Testosteron nadal mogę spokojnie lubić dalej…

Titicut Follies (1967)
Obejrzałem 17 września
Kino operujące szokiem, odwagą, obiektywnością, rzeczywistością postawioną najbliżej widza. Tutaj oglądamy wnętrza szpitalu psychiatrycznego dla przestępców, gdzie najłagodniejsza scena pokazuje ludzi kłócących się o politykę, a te bardziej graficzne traktowanie pacjentów przez personel, powszechną akceptację upokarzających rzeczy oraz znieczulicę ludzi, którzy widzą te rzeczy na co dzień. I oczywiście doceniam to wszystko, rozumiem także wartość dokumentu nastawionego na obserwację, tylko w sumie… co to daje? Po co to oglądać? Pół wieku później powstał dokument o chińskim psychiatryku, jest on o wiele brutalniejszy. Titicut jest w słabej jakości obrazu, ledwo idzie zrozumieć słowo z tego, co mówią, a poza tym czytanie o takich rzeczach daje wam już bardzo dużo i sam seans jest niemal opcjonalny. Tak, raz na jakiś czas warto jest być takim masochistą i natrzeć oczy bolesną stroną rzeczywistości, o której zazwyczaj nie wiemy – sam film powstawał zresztą w innych czasach, wtedy to był jedyny sposób na zobaczenie tego na własne oczy. Całkowicie to rozumiem, tylko te wszystkie szokujące dokumenty były potem w ruchu i tak w sumie Titicut nie jest taki szokujący. A gdy nie szokuje, to w sumie… Co tu zostaje?
Rozumiem zamysł obserwacji bez zadawania pytań, kierowania obiektywu niemal bez zezwolenia, byle tylko zarejestrować coś prawdziwego. Ta niska jakość obrazu momentami nawet podkreśla koszmarność niektórych nagrań, gdy ledwo da się dostrzec szczegóły na twarzy groźnego pacjenta stojącego tuż przed nami. W konsekwencji jednak nie zobaczymy, jak personel stał się taki, jaki jest. I nie mówię o kręceniu czegoś przez lata, bo niestety z doświadczenia wiem, że jak cały dzień zajmujesz się wariatami, wyrywającymi cewniki i kaniule, to pod wieczór jest ci już obojętne, czy on w końcu wyjdzie z łóżka i w końcu się wywali. Bo jak się wywali, rozwali sobie głowę, to ją zszyjemy, a chory nie wyciągnie z tego żadnej lekcji i dalej będzie stanowił dla siebie zagrożenie.
Po prostu czuję, że film wchodzi przez swoją manierę dosyć płytko w temat, zadowalając się czymś w stylu: „To okropne, COŚ z tym trzeba zrobić”. A tu można powiedzieć wiele, wiele więcej.

Cena strachu ("Sorcerer", 1977)
Obejrzałem 17 września
Pierwsza scena przechodzi od razu do rzeczy, zręcznie przeskakując między gwałtownością oraz cierpliwym i satysfakcjonującym budowaniem napięcia. Przechodzimy z jednej części globu do drugiego, poznając po kolei kolejnych bohaterów, którzy finalnie trafią do dżungli w Ameryce Południowej, gdzie będą prowadzić nędzną egzystencję i jedynym wyjściem będzie całkowite ryzykowanie życiem przy transporcie nitrogliceryny. Zrobią to, dostaną drugie życie. Nie uda się, wtedy stracą co jeszcze mają. Dla nich wybór jest prosty. Przed nimi powolna prędkość, zagrożenie w postaci tymczasowych dróg, rozwalonych mostów, starych utwierdzeń czy niespodziewanych wydarzeń. Każdy wybój na drodze może wywołać wybuch.
Względem pierwszej adaptacji, jest to obraz jednocześnie krótszy i dłuższy – francuska wersja trwała 2,5 godziny, z czego 40 minut było wstępem, po którym przechodziliśmy do właściwej podróży. Friedkin zamyka się w dwóch godzinach, ale dodaje wstęp do wstępu, a bohaterów wysyła w podróż po godzinie, wydłużając więc element przedstawienia postaci i wejścia w świat obrazu, wyrównując proporcje między połowami tej fabuły. Celem tej jazdy jest dojechać do końca, po drodze pokonując przeszkody – nic innego się nie wydarzy, nie zmieni, bo nie ma na to czasu i miejsca. Bohaterowie są odizolowani na wszystko, byle tylko przetrwać.
I w pewnym momencie pewnie łatwo jest ostudzić zainteresowanie widza – w końcu widzieliśmy już pierwszy film, a nawet jeśli nie, to wiemy z doświadczeń kinomanowych, jak to się dalej potoczy. Jadą i pewnie dojadą, w ten lub inny sposób. Nie na tym polega jednak sekret w tego typu opowieściach: chodzi o uczciwość i włożoną pracę. Twórcy nie idą na skróty w żadnym momencie, oni sami są w zasadzie na tej wyprawie i zabierają nas razem ze sobą i nie doświadczamy niczego fikcyjnego. Tę wersję nakręcono w kolorze, więc możemy zobaczyć wszystkie zniszczenia i lata użytkowania na pojazdach, którymi jadą. Widzimy, że to złom, a nie pojazd czterokołowy. Ciemne ślady na ciałach też nabrały kolorów, mieszając krew i bród z otarciami. Kamera może wejść w większą ilość miejsc, więc wchodzimy pod rozwalone mosty, po których ciężarówka powoli sunie i wygląda, jakby miała zaraz nas zgnieść. Gdy jedzie nad krawędzią, kamera wychyla się i ogląda tę przepaść z uzasadnioną obawą. A to gigantyczne drzewo, które zawaliło drogę? Ono naprawdę tam było. Roy Scheider z maczetą w bagnie próbujący torować drogę? Tak samo. Znamy prawa, jakimi rządzi się fikcja, ale ten film uzasadnia nasze zaangażowanie – bo sami twórcy nie poddawali się, aby to osiągnąć. Cena strachu nie mogłaby być bardziej utrudniona nawet wtedy, gdyby Herzog ją reżyserował.
To kino czynów i małej ilości słów (cały film ma mniej niż 500 linii dialogowych). Walki o drugą szansę albo chociaż kontynuowanie życia, jeśli ktoś mógłby nazwać przeszłość tych ludzi życiem. Starania są okupione bólem, cierpieniem, ryzykowaniem wszystkim bez nawet nadziei na sukces czy nagrodę. Wszystko może w każdej chwili trafić szlag – jak bardzo jest to życiowe!
A ja tyle lat ignorowałem ten tytuł, bo po co, przecież to remake… Ech. Właśnie dlatego masa słabych remake’ów jest tak szkodliwa – człowiek ignoruje te, które są faktycznymi remake’ami, a nie pójściem na łatwiznę, odtworzeniem czyjegoś sukcesu. O tym filmie nie da się powiedzieć, że był pójściem na łatwiznę, o nie. Zresztą i tak najpierw była książka z 1950 roku…
PS. „W Paryżu jest teraz za pięć dziewiąta”

California (1977)
Obejrzałem 17 września
Dawno nie widziałem tak dzikiego Dzikiego Zachodu. Lubię ten brud i romantyzację w jednym.
Okres po wojnie secesyjnej w USA, bohater ma przezwisko California i właśnie wychodzi z więzienia, aby rozpocząć nowe życie u boku poznanego przyjaciela. I tak przemierzają kraj świeżo liżący rany wojenne, gdzie konflikty wszelkiej maści nadal żyją, ludzie wciąż sobą gardzą, a przemoc jest niezmiennym tłem oraz elementem codzienności. Szczególnie dzięki bezinteresownym łowcom nagród, którzy zabiją wszystko, co zabić można i dostać za to nagrodę. Dlatego przyjaźń bohaterów w tym świecie jest tak cenna dla tego filmu.
I ten brud silnie wyróżnia Californię. Posępna, tragiczna atmosfera utożsamia się tutaj z błotem, wilczym spojrzeniem oraz myślą: „jakoś trzeba żyć”. Ginie się tutaj szybko, cios w twarz boli, chleb jest rzucony pod koła dyliżansu i też się go zje. Całość jest włoskiej produkcji z angielskim dubbingiem i kontynuuje tradycję spaghetti westernów, dając nam twardych bohaterów z niezadbanym zarostem i białym uzębieniem, slow-motion podkreślającym zadawanie ciosów lub śmierć, motywem głównym jest kobieta ze swoją anielską poświatą i niewinnością, a słysząc muzykę po filmie zdziwimy się, że nie odpowiada za nią Morricone, bo California brzmi jak westerny Sergio Leone. I te dialogi! „Słyszałem, że byłeś na wojnie?; – Tak. I tam umarłem”
Ten tytuł po prostu dostarcza wszystkiego, czego bym chciał od takich produkcji. Bardzo chętnie obejrzę jeszcze raz, a tymczasem będę miał w pamięci sprzedawanie kota, zasadzkę w lesie, chleb w błocie i bójkę obok, a także bycie wkurzonym tak bardzo, że cios najpierw przebija butelkę, z której ten człowiek właśnie pił, a dopiero w dalszej kolejności pięść sięga jego oblicza. Jest moc! Oraz romantyzm.

Fucking Bornholm
Obejrzałem 15 września | premiera 2 maja | Amazon Prime Video
Filmowi wychodzi tylko jedno: jednoczesne przymilanie się chłopom i babom, przy jednoczesnym pokazywaniu „tych drugich” w złym świetle. Jeśli więc macie potrzebę uważać siebie za lepszych – albo przynajmniej „ja to nic, ty zobacz na tamtych, ci to dopiero” – to film wam tego dostarczy. Niezależnie od tego, jakiej jesteście płci. Jeśli jesteś facetem, to film utwierdzi cię w przekonaniu, że baby są najgorsze. Jeśli jesteś babą, to że faceci są najgorsi. Kwestia perspektywy oraz prostej sztuczki: wszyscy w tym filmie są debilami po równo.
PS. „Jesteś najlepszą matką” to najgorsza linia dialogowa roku w kinie polskim.

Mój dług
Obejrzałem 15 września | premiera 25 lutego | Amazon Prime Video

Moja przyjaciółka opętana ("My Best Friend's Exorcism")
Obejrzałem 12 września | premiera 29 września 2022 | Amazon Prime Video

Pokerzysta ("Poker Face")
Obejrzałem 12 września | premiera 16 października 2022 | Amazon Prime Video

Niewidzialna wojna
Obejrzałem 12 września | premiera 30 września 2022 | Amazon Prime Video

Prawdopodobnie diabeł ("Le diable probablement / The Devil, Probably", 1977)
Obejrzałem 12 września

Qodrat
Obejrzałem 12 września | premiera 27 października 2022 | Amazon Prime Video

Barwy ochronne (1977)
Obejrzałem 12 września (powtórka)

Ocelot ("Wildcat")
Obejrzałem 7 września | premiera 2 września 2022 | Amazon Prime Video
Urocze!
Młody żołnierz po wojnie leczy depresję i inne doświadczenia, pomagając osieroconemu ocelotowi (drapieżnik z rodziny kotowatych) w powrocie na łono natury. Osiemnaście miesięcy i będzie po wszystkim, więc siedzą w lesie i krok po kroku starają się pomóc zwierzęciu, aby ten przetrwał w nowych warunkach. Naprawdę dobrze jest wiedzieć, że są ludzie zajmujący się takimi rzeczami. Dużo tutaj ujęć z ręki skierowanej na twarz żołnierza, który w trakcie prowadzi vloga i jest bardzo egzaltowany, wiele uzewnętrznia i najczęściej czułem, jakby to był film o oglądaniu jego emocji, a nie przeżywaniu ich razem z nim. Dużo mówi o tym, jak się czuje, co myśli, cały czas dokłada dramaturgii mówiąc o tym, jak coś jest ważne, jak terminy gonią, jak jest niewiele czasu na coś i że jak to się nie uda, to kto wie, a jeśli ocelot sobie nie poradzi, to będzie… nie będzie dobrze *wytarcie łzy*
Czuję, jakby pełny metraż z tego był złą decyzją. Jakby to był średni metraż, wtedy twórcy nie musieliby tak dużo dodawać i wypychać zawartością, zamiast tego tylko pokazać relację tego człowieka i kota. Wtedy ten tytuł jest najlepszy – gdy Keanu wrócił po pierwszej nocy spędzonej razem i żołnierz po prostu rzucił kamerę na bok, żeby się przytulać z podopiecznym… To było piękne. Naprawdę trzeba chwalić Ocelota za to, że jest przede wszystkim o tym, na co wskazuje. Kamera nie jest skierowana na aktywistów czy ekologów i jacy oni są fajni, że się tego podejmują, nie – tutaj ich cel jest najważniejszy, oraz osobista podróż. Jak pomaganie innym może pomóc nam oraz jak wojna niszczy, ale miłość naprawia.

Człowiek z marmuru (1977)
Obejrzałem 7 września (powtórka)
Prawda istnieje. Warto szukać i pytać.
Agnieszka robi film dyplomowy i postanawia zrobić materiał o dawnym przodowniku pracy. Promotor nie popiera tego pomysłu i uprzedza, że nic z tego nie będzie, Agnieszka jednak wnosi energię bezczelności, nieustępliwości, jeansów i urodzenia po ’52 roku (jeden z wielu szczegółów, dzięki którym ten film wynosi się ponad fikcję, ale w bezpieczny sposób), więc kontynuuje swoją misję. Znajduje nagrania archiwalne, na których widać urywki z Mateuszem Birkutem, który dawno temu był symbolem, a teraz jego rzeźba leży w piwnicy ukryta przed wszystkimi. Dlaczego? Historię poznajemy z kolejnych rozmów z ludźmi, którzy go znali. Ich opowieści tworzą obraz idealistycznego człowieka, który ufał systemowi i został dosłownie poparzony – chciał budować domy na rekord, by ludzie mieli gdzie mieszkać, podczas gdy tamci mieli inne priorytety. To historia ustroju niszczącego człowieka, to historia ludzi krzywdzących ludzi, to przypowieść o zakłamaniu, władzy, manipulacjach. Pod przykrywką informowania o ważnych wydarzeniach mówiono ludziom, jak mają odczytywać świat wokół.
To film, które istotność jest większa od jakości. Jeden z tych przypadków, gdy fakt powstania filmu jest bardziej istotny od formy, w jakiej powstał. Wszystko w końcu można zrzucić na cięcia czy ingerencję osób trzecich, która wymusiła zmiany przed premierą. Ważne jednak, że ten film powstał, bo był robiony z myślą o ludziach i tym, czego naprawdę potrzebują. A ten jego aspekt jest ważniejszy niż wszystko inne, łącznie z tym, jak go odbieramy dzisiaj po samym seansie oraz czy jest w stanie przetrwać próbę czasu.
Od lat stykam się z określeniem, że to polski Obywatel Kane, co nie jest właściwe pod żadnym względem. Wspólnym mianownikiem jest tylko fakt, że w obu produkcjach ktoś przeprowadza rozmowy z ludźmi o kimś, kogo znali w przeszłości. Tu jest dziennikarz, tam pani reżyser. Tam o kimś, kogo znali wszyscy, a tu nikt. Tam, by zrozumieć jego ostatnie słowa, a tu, ponieważ motywacje filmu są motywacjami bohaterki. Tam opowieści były sprzeczne ze sobą i bez chronologii, tutaj idą gładko jedna po drugiej, idealnie linearnie. Tam człowiek się uczy, że nie może w pełni zrozumieć drugiego człowieka i jak skomplikowane jest to wszystko, a tutaj zagadka zostaje rozwiązana. Tam była opowieść o człowieku i jednostce, tutaj o systemie oraz ustroju w konkretnym miejscu i czasie. Tam było napięcie i zagadka oraz zaskakujący zwrot akcji, u Wajdy napięcia nie ma, podobnie tajemnicy. Kolejny raz chwalenie na wyrost daje skutek odwrotny i człowiek wydaje się „jechać” po filmie, gdy sprowadza na ziemię słowa jego piewców. Większość tych rzeczy wcale nie jest wadą lub minusem – oczywiście miło by było oglądać tytuł wzbogacony o tajemnicę i inne zaangażowanie, ale radzi sobie przecież bez niego. To przede wszystkim dwa różne dzieła sztuki, które celowały w co innego.
Człowiek z marmuru potrzebował coś udowodnić. Potrzebował coś pokazać. Potrzebował do czegoś przekonać – walczył ze stagnacją, z postawą rezygnacji, z poddaniem się ludzi w kraju. Każdy w końcu mniej lub bardziej wiedział, jak to wszystko działa – większość najwyżej nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo rząd tworzy sztuczną rzeczywistość – ale siedzieli cicho, z przyzwoleniem. Człowiek z marmuru pokazuje jednak, że warto dociekać prawdy, że ona istnieje i można ją odkryć, że po drodze spotkasz ludzi takich samych, jak ty. Nawet jeśli są u władzy w ten lub inny sposób, to nie zawsze tacy byli. Mogą nawet być zwyczajnie głupi i powiedzieć coś, nie mając świadomości, jakie to będzie ważne. Walka z systemem jest tutaj cicha – walczymy w końcu z czasami odległymi, które teoretycznie minęły. I mówimy tylko o nich. Mówimy jednak rzeczy ponadczasowe.
PS. Filmweb czy IMDb podają, że pan Radziwiłowicz gra dwie postaci, jednak w samych napisach końcowych gra tylko jedną osobę.
PS2. Uwielbiam oglądać Warszawę w tym filmie. Uwielbiałem rozpoznawać widoki ponad dziesięć lat temu, uwielbiam i teraz. Nawet jeśli na początku to wydaje się wypełniaczem, gdy Agnieszka śpi (bo jest bezdomna, więc śpi podczas jazdy), albo reklamą miasta przychylną władzy, to jednak w kontekście całości możliwość zobaczenia tego „dorobku” nabiera dodatkowego kontekstu. Raz nawet pojawia się komentarz wobec architektury, odważnie. Zastanawiającym jest, że ostatnie ujęcia pokazują z takim uczuciem port w Gdyńsku, pod przykrywką ukazania upływu czasu i miejsca pracy jednej z postaci.

Wniebowstąpienie ("Voskhozhdeniye / The Ascent", 1977)
Obejrzałem 7 września (powtórka)
Do nieba można wstąpić tylko raz. Przytłaczający obraz.
Konflikt Niemców i Związku Radzieckiego, zima: ruscy partyzanci uciekają przed germanami. Twórcy od początku ukazują twarde realia, gdzie tłum chorych ludzi ma do dyspozycji tylko worek zboża do jedzenia. Dwoje ludzi rusza do pobliskiej wsi, żeby coś zdobyć. Wieś okazuje się zniszczona, więc idą dalej, byle tylko z czymś wrócić. Duet bohaterów na początku jawi się jednoznacznie: jeden jest silny i stawi czoła każdemu zagrożeniu, a nawet pociągnie towarzysza, gdy ten padnie ze zmęczenia. Wręcz będzie mu wdzięczny za samo towarzystwo, bo samotność jest dla niego najgorsza, jak wspomni na początku. Towarzysz jednak będzie tylko zbędnym balastem, który utrudni przetrwanie, nawet szybko się podda. Są naszymi bohaterami w tej podróży, ale wcześnie też zobaczymy ich od złej strony – gdy nakryją rodaka na współpracy z Niemcami, będą wobec niego bezlitośni. A przynajmniej będzie im obojętne, czy ten człowiek umrze lub będzie żyć dalej. Z czasem role się odwrócą – to pasywniejszy z bohaterów stanie się bardziej inspirujący, podczas gdy ten twardszy, odważniejszy i bardziej aktywny okaże się być gotów na każdą cenę, byle tylko przetrwać. A jeśli cena nie jest tego warta?
Pani reżyser (Łarisa Szepito, żona reżysera Idź i patrz, która zmarła niedługo po tym filmie w wypadku samochodowym, mając 41 lat) urodziła się na terenie dzisiejszej Ukrainy, tworząc obraz spójny z ówczesnym ambitnym kinem radzieckim, łączącym wiarę, przeżycia religijne i przemyślenia filozoficzne, mierząc się z brutalną historią oraz trudnymi sytuacjami, w jakich ludzie naprawdę się znajdowali. Uwiecznia tutaj zmagania z wrogiem, naturą oraz innymi ludźmi, którzy nawzajem byli wtedy (i nie tylko wtedy) ciężarem dla siebie nawzajem. Widzę też wyraźne podkreślanie osób płci żeńskiej w tej historii – gdy znajdą zdrajcę, to jego żona będzie wtedy najbardziej aktywna. W kolejnej chacie znajdą same dzieci, matka wróci chwilę później – i tylko ona. A jej reakcja to ciężkie westchnienie. Nawet nie strach, obawa przed czymś, tylko właśnie: westchnienie, bo oto ma kolejną gębę do wykarmienia, nawet jeśli tylko jednorazowo. Humanitaryzm musi poczekać na swoją kolej w tej krainie, tutaj nikt nie może sobie na niego pozwolić. Biel zimy, prawdziwy mróz wylewa się z ekranu, ludzie cierpią i umierają, w obliczu końca dywagują na tematy życiowe.
Tytułowe Wniebowstąpienie nie jest dosłowne – raczej mało którą postać można by nawet podejrzewać o aspiracje religijne. Bardziej tutaj chodzi o postawę wobec śmierci oraz chwalebne zachowanie za życia, by po wszystkim wejść do nieba, które tutaj symbolizuje wiele rzeczy, ale właśnie nie zaświaty czy boską przychylność. Owe „chwalebne” zachowanie za życia też będzie czymś zupełnie innym, niż możecie się spodziewać. To okrucieństwa wojny, w której wszyscy są zagubieni i w sumie nie zależy im, do kogo strzelają. Jest rozkaz, to strzelą – czy życie z takimi towarzyszami ma wartość? To tylko jeden z aspektów tego filmu, który w przejmujący, przytłaczający sposób ukazuje wojnę, przemoc oraz człowieka stawiającego czoła wieczności oraz jego ostatnie myśli z tym związane. I jak odkrywa, że do nieba można wstąpić tylko raz.
Nie jest to najbardziej subtelny obraz – potrafi przesadzać tu i tam, nie stroni od pretensjonalności w jednym czy dwóch momentach, nie ma też problemu z poświęceniem obciążającej realności filmu na rzecz symboliki i poetyki. Gdy Niemcy czytają wyrok śmierci, ale nagle dają chwilę Rosjanom na filozofowywanie, wtedy widz jednak trochę wyjdzie z filmu. I się kpiąco uśmiechnie nawet. Cały finał wali po głowie w ten dobry i zły sposób, przytłacza ale i męczy przekazem. Wniebowstąpienie jest głośnie i coraz bardziej głośne – nawet w momencie, gdy wydaje się, że odrobina kameralności byłaby na miejscu: wtedy, gdy protagonista zostaje sam ze sobą.
Myślę, że zobaczyłem ten film pierwotnie o kilka miesięcy za wcześnie. Pamiętam, że nie bardzo umiałem jakoś podsumować ten film w 2009 roku, gdy widziałem go pierwszy raz (Iluzjon w Warszawie). Źródło przeczytałem parę miesięcy później i dopiero wtedy do mojego życia weszła idea wartości życia życiem, zamiast tylko przeżywania za wszelką cenę, byle tylko dłużej, że tylko życie przeżyte tak, jak sobie to wyznaczamy, ma wartość. Tego mi brakowało przed seansem Wniebowstąpienia i teraz widzę to w tym filmie, połączone ze (lub ukryte pod płaszczem) służby żołnierskiej, wierności ojczyźnie itd.

W pułapce ("Shut In")
Obejrzałem 7 września | premiera 10 lutego 2022 | Amazon Prime Video
Godzina siedzenia w pokoju i gadania do drzwi to trochę za dużo. Plus najgłupsze dziecko roku.
Dom wolnostojący, samotna matka z mężem, którego nie ma – a jak się pojawi, to z kumplem pedofilem, do tego dwoje dzieci, jedno chodzi, drugie trzeba nosić. Narkotyki, pieniądze i szafa, w której bohaterka zostaje zatrzaśnięta i cały czas jest jednak zagrożona. Ona albo jej dzieci, bo akurat są głodne. Albo chcą do toalety i ona musi je potrzymać za rękę, bo inaczej nie zrobią.
Generalnie oddają honor, że jednak coś się starali twórcy. Zrobili co nieco z tym minimalistycznym konceptem, nawet jeśli wręcz przesadzili i jakościowo te wątki nie są najlepsze, pomimo gęstości. Niemniej, coś się dzieje, minimalizm nie jest przeszkodą. Przeszkodą jest głupie zachowanie bohaterów („Dam ci to, tylko nic mi nie rób!”) oraz najstarsza córka, która co chwilę wali najgłupszy tekst wszechczasów, najbardziej irytujący, denny wysryw, na jaki było stać twórców w danym momencie. Nie chodzi o to, że jest dzieckiem – chodzi o to, że mówi jak dorosły, który celowo wsadza ci łapę do herbaty dla jaj. Tylko energię takiej czynności nieświadomie przekazuje w wypowiadanych kwestiach. „Mamusiu, czemu się zamknęłaś w szafie?”.
Ogólnie to poważny film na którym głównie widz się śmieje, tylko tak w sumie to człowieka łapie refleksja i zastawia się, co robi ze swoim życiem, gdy ogląda takie byle jakie filmy.
PS. D.J. Caruso dołącza do grona reżyserów, których dwa filmy z 2022 roku widziałem. Kto da więcej?
PS2. Akurat tego samego dnia, gdy oglądam film wyprodukowany przez Bena Shapiro, to grałem w CS2 z człowiekiem, którego pseudonim brzmiał: „Fuck you Ben Shapiro”. Życie jest zaskakujące.

Fullmetal Alchemist: Final Transmutation
Obejrzałem 7 września | premiera 24 czerwca 2022 | Netflix
To wygląda, jakby youtuberzy odtworzyli kilka scen z ostatnich 50 odcinków i złożyli w film.
Ostatni film z trylogii aktorskich adaptacji mangi. Druga część skończyła się na 20 odcinku, trzecia pokrywa całą resztę, czyli jakieś 50 odcinków. Powrót z piekła, 40 różnych wojen, utratę wzroku, odkrycia homonkulusów, zdrady i przygody, wielki finał, wielkie poświęcenia… W dwie i pół godziny. Kupy dupy się to nie trzyma, ale to akurat mały problem. Nawet jest całkiem atrakcyjnym wyobrażać sobie reakcję kogoś, kto nie zna pierwowzoru i próbuje w ogóle coś z tego zrozumieć. A szczególnie, gdy ogląda z polskimi napisami i tam wszyscy zwracają się do siebie „Chciwość, chodź tu”. Kabaret. Tragiczne efekty specjalne też nie były dla mnie problemem.
Problemem jest w sumie tylko brak zaangażowania aktorów. Na to akurat mieli wpływ i to mogli dostarczyć, ale tego jednak nie zrobili, a przyczyną może być wyłącznie lenistwo. Jak trzeba się śmiać w przerysowany sposób, to się śmieją, ale gdy trzeba zrobić coś równie pełnego, wtedy już cała para idzie w gwizdek. Ilekroć muszą się siłować, przekonać widza, że ich postać robi coś z całych sił, albo że się boi czy przejmuje, wtedy tego nie można kupić. Wróg ściska protagonistę albo go gdzieś ciągnie czy też odciąga od czegoś ważnego dla naszego Edwarda, a ten zupełnie nie daje rady mnie przekonać, że się chociaż stara. Wyciąga tylko rękę i płaczliwie woła „nie… dam… rady…”.
W poprzednim filmie jeszcze nie czepiałem się za bardzo, ponieważ wtedy nie było za bardzo wymagających scen. W trzeciej części pokrywają już jednak chociażby samobójczą śmierć pewnej postaci, co jest dla mnie jedną z najwspanialszych scen w historii kinematografii. I dwuwymiarowa animacja była bardziej żywa oraz przejęta niż film z aktorami. Bitwa na koniec to jedna z wielu porażek, gdzie każdy aktor raz machnie ręką i mu wystarczy. Edwardo też się raz zamachnie i w sumie wygra dzięki temu. Ech. Epilog z Windy też zrobili, tylko aktor wcielający się w Eda jakby sobie przypomniał, że miał przecież romans czy coś i tak stanął, próbując sobie przypomnieć, jak leciała ta pamiętna kwestia z równą wymianą…
I tak w ogóle dopiero wtedy ogarnąłem, że Ed jest chyba najwyższy w całej obsadzie. Co to ma być, przecież połowa żartów z serialu to kpienie z niego, że jest kurduplem. Bo ma bodaj 13 lat, ale mniejsza.
Podsumowując: film, który nie oddaje honoru genialnemu oryginałowi, nie daje rady opowiedzieć tej genialnej historii w taki sposób, by można było jej geniusz dostrzec. Macie mangę, macie anime, nie ma żadnego powodu, aby oglądać film.

Happy Days (1974-84)
Obejrzałem 7 września | cały I sezon i po 5 ep z każdego kolejnego
To serial z innych czasów, naprawdę – i mam na myśli też realizację. Pięć lat wcześniej wyszedł pilot, który był częścią serialu antologicznego. Po jakimś czasie okoliczności się zmieniły, producenci inaczej spojrzeli na tę produkcję, więc dali zielone światło. Głównemu bohaterowi dali starszego brata, którego w sumie grało trzech aktorów na przestrzeni kilku odcinków przez ponad półtora sezonu, po czym… Zaczęli udawać, że tego brata nigdy nie było. Tak po prostu. A ojciec zaczął gadać, że ma tylko dwoje dzieci. Fonzie został wcześnie opuszczony przez ojca, ale raz mówił, że miał wtedy 3 lata, innym razem 4, innym razem 12. I to nie chodzi o nic innego, niż niechlujność scenarzystów. Albo przypadek Robina Williamsa – miał mieć rolę jednorazowo, pojawić się jako kosmita (!), prawdziwy ufoludek w tym standardowym, amerykańskim przedmieściu. Odcinek jednak kończył się tak, że Ritchie po prostu miał zły sen i to nie było na serio – problem w tym, że Robin Williams wyczyniał takie rzeczy, że twórcy jak go zobaczyli, to od razu zaczęli kreślić spin-off serialu wokół tej jednej postaci. I ten spin off faktycznie powstał, nawet cztery sezony wytrzymał. Tylko jak się to ma do tego zakończenia ze snem? Cóż – dokręcili po prostu scenę, że kosmita rzucił na wszystkich zaklęcie zapomnienia czy coś i z taką doklejoną sceną potem retransmitowano ten odcinek przy okazji powtórek. Z kolei finał serialu wyemitowali w środku ostatniego sezonu, bo była jakaś olimpiada czy coś i nie chcieli emitować finału przy potencjalnie niskiej oglądalności. Potem leciały jeszcze odcinki, ale chronologicznie miały one miejsce wcześniej i to niby coś zmienia w ich opinii – po prostu sami dziś mamy wiedzieć, że właściwym finałem serialu jest dwuczęściowy „Passenger”. A wtedy ludzie myśleli, że to lecą powtórki i byli zdziwieni, że oglądają nowe przygody.
To też z tego serialu wziął się termin „jumping the shark”, czyli określenie nadawane przez widownię dla momentu w serialu, kiedy ten upadł jakościowo – a narodziło się dzięki temu, że Fonzie na początku piątego sezonu dosłownie przeskoczył rekina (w parku wodnym, na nartach) i od tamtego momentu cały tytuł nigdy już nie wrócił do swojej… Nawet nie wielkości, ale po prostu do starego poziomu. Widać to już po ocenach na IMDb, gdzie po piątym sezonie rzadko który odcinek ma chociażby 7,0/10. Jakim cudem więc wytrzymał jedenaście sezonów? Dobre pytanie.
Zacznę od tego, że ten serial w sumie nie posiada fabuły jako takiej. To po prostu prezentacja ludzi, którzy chodzą do szkoły, do baru, mają rodziców, podrywają dziewczyny. Nic więcej. Gdzieś w drugim czy trzecim sezonie twórcy byli już pewni, że widownia ma obsesję na punkcie postaci drugoplanowej: Arthura o przezwisku Fonzie – i wokół niego zaczęli tworzyć. Fonzie to typ człowieka w stylu „uczeń liceum dla ucznia gimnazjum”, czyli wszyscy w tym serialu są uczniami podstawówki i widzą Fonziego jako ucznia liceum: w ich oczach to autorytet, definicja zajebistości, on wszystko załatwi i można do niego ze wszystkim przyjść, tylko trzeba zasługiwać na jego szacunek, łaskę i względy. To człowiek, który tylko wejdzie do pomieszczenia i już jakaś kobieta chce się z nim całować. To człowiek, który spojrzeniem naprawi radio, pstryknięciem palców zawiążę buty. Twardziel na modłę Marlona Brando, gdyby ten występował w… no cóż, Happy Days. Dla widzów nie było ważne, co się dzieje – ważne, by kręciło się to wokół Fonziego, by Fonzie był Fonzim w tym odcinku. I twórcy tego dostarczają.
Jeśli o mnie chodzi, to szczyt osiągnięto w tym pozytywnym sensie właśnie w piątym sezonie. To wtedy Ritchie ma wypadek na motocyklu i wszyscy boją się, że umrze, to wtedy pojawia się Robin Williams, wtedy Joanie ma pierwszy pocałunek – wtedy Happy Days osiąga zarówno dramat jak i komedię. A potem sprawy robią się… absurdalne. Przypominam, to serial typowo życiowy, o codzienności – i to się nie zmienia. Później w jednym odcinku Joanie chce być modelką i okazuje się, że fotograf chce ją w negliżu, by w następnym odcinku gangsterzy zaczęli polować na Fonziego. I wysadzają mu nawet warsztat. Przy użyciu bomby. Albo kuzyn Fonziego wchodzi w układ z kuzynem Diabła i Fonzie go z tego ratuje. Albo Potsie rzuca szkołę, bo profesor jest wredny, a w finale odcinka udowadnia mu swoją rację… śpiewając. Przy akompaniamencie i wsparciu całej klasy. Jak teraz o tym myślę, to chyba twórcy niewłaściwie odebrali odcinek z kosmitą – tam chodziło o to, że Robin Williams stworzył niezwykłą postać i faktycznie bawił, absurd kosmity akceptowałem dzięki tym zaletom, a nie że absurd był zaletą samą w sobie. Później serial miał absurd, ale żarty i postaci były słabe. Jak wszyscy zachwycali się wspomnianym kuzynem po tym, jak ich szwagier Lucyfera zaczarował, to mnie skręcało podczas oglądania z zażenowania – całkowicie rozumiem, czemu jest to najniżej oceniany odcinek na IMDb.
Po siódmym sezonie odszedł z głównej roli Ritchiego Ron Howard (tak, ten reżyser – wtedy to była gwiazda znana z dwóch legendarnych sitcomów), który potem wrócił w zasadzie tylko na pojedyncze odcinki 11 sezonu. „Happy Days” straciło tym samym równowagę wynikającą z łączenia realistycznie zwykłego nastolatka z turbo-fantazją w postaci Fonziego, teraz ten drugi musiał wystarczyć przez kolejne cztery sezony. I jeśli jakąś wartość ma opinia człowieka, który oglądał tylko pojedyncze – ponoć te najlepsze – odcinki z tych sezonów, to powiem wam, że… Nie było tragedii. Osobiście naprawdę kupuję te pojedyncze, dramatyczne odcinki, gdzie np. Fonzie myśli, że odnalazł swą matkę. Finał (ten właściwy: „The Passenger, Part 1 & 2”) jak najbardziej daje to, czego szukam w sitcomach: pożegnania z ekipą i żalu, że ten etap się kończy. Dostajemy ślub, adoptowanie dziecka, powrót dawnych postaci oraz przemowę wprost do kamery, skierowaną do nas. Nie ważne, czy dali nam dobry lub zły serial – dali nam coś więcej.
Mam słabość do sitcomów i Happy Days wpasowuje się w tę niszę, chociaż nie mam pojęcia, jak miałbym polecić ten serial komukolwiek, kto nie lubi tak zwyczajnie tego rodzaju papki. Pojedyncze odcinki polecam, także dlatego, by zrozumieć kult postaci Fonziego w kulturze USA, która wciąż żyje we współczesnych produkcjach, wciąż się do niej odwołują. Ludzie naprawdę ją pokochali i można ją pokochać również dziś.

Do ostatniej kości ("Bones and All")
Obejrzałem 1 września | premiera 2 września 2022 | Amazon Prime Video
No proszę, Chalamet nieźle wygląda bez koszulki.
Zacznę bezpiecznie: jest to film tak ogólnie o młodych osobach szukających swojego miejsca na świecie, szczególnie tutaj rozbrzmiewają gdzieś motywy „zasługiwania na życie”, bo życie na tej planecie skonstruowano tak, aby coś zabierać innym, by samemu żyć dalej. Trzeba konsumować, ranić innych i piętnować ich, aby samemu kontynuować swą egzystencję. I bohaterka tego filmu właśnie staje przed tym dylematem, a kontynuując ogólny zarys fabuły, my oglądamy, jak wyrusza w podróż, aby odnaleźć matkę. Nie chcę niczego zdradzać, ponieważ sam film trochę celowo robi wszystko w nijaki sposób, tracąc widza w ciągu sekund – i gdy ten zaczyna żałować, że włączył, dowala znikąd naprawdę mocnym akcentem. Nie ma on najmniejszego sensu i podważa wiarygodność protagonistki, ale przynajmniej coś się zaczyna dziać w tym filmie. A to dobrze zapowiada resztę seansu.
A jest to seans filmu, który miał jeden pomysł na siebie i gubi się dosyć wcześnie, aby zrobić z niego film trwający ponad dwie godziny. Ewidentnie brakuje tutaj zarówno artystycznej dojrzałości jak i filmowych umiejętności, aby rozwinąć obiecującą ideę na opowieść o współczesnych młodych osobach, sprowadzając w sumie go dosyć szybko do dylematu nad mięsożernością, a patrząc na film jako całość, naprawdę trudno powiedzieć, co miało z niego wyniknąć – jakby reżysera interesowały tylko kostiumy i plenery, improwizował na bieżąco i stwierdził, że jakiś tragiczny finał zapewne będzie pasować. Nawet jeśli nie będzie to mieć sensu, a w tym wszystkim giną momenty naprawdę godne lepszej produkcji (jak spotkanie z matką, którą tutaj rozwinięto w słuchanie czytania listu, gdy matka cierpliwie czeka na koniec – kolejny raz ten film gardzi posiadaniem sensu). Muszę do tego dodać prawdopodobnie najgorsze dialogi 2022 roku, to prawdziwy punkt odniesienia dla innych tragicznych dialogów. Wszystkie są strasznie zrealizowane, ale są tu po prostu całe sceny, gdzie aktorzy nie robią nic innego poza mówieniem zdań takich jak: „Ty jesteś taka i taka, czujesz to, to, to i to, dlatego robisz to, to, to i to, ale zrozum, ja jestem taki i taki, dlatego zrobiłem to i to, dlatego ty masz taki wybór: to albo to, rozumiesz?”. To najgorsze, co dialogi mogą zrobić, zarówno aktorom jak i opowieści: odbierają im życie.
Wszystko to składa się na film pozbawiony życia. Bohaterowie się spotykają i kontynuują razem podróż, bo tak pisze w scenariuszu, a nie dlatego, że jest między nimi jakaś chemia, relacja. Są jacyś, bo tak mówią, ale nie dlatego, że tak się zachowują. Przez to historia może tylko angażować tylko wizualnym uczuciem, jakie reżyser ma do bohaterów. Albo do ich kostiumów i czasów, w których żyją.

Ojciec ("The Father", 2020)
Obejrzałem 31 sierpnia
Romantyzacja choroby Alzheimera, a raczej film urzeczywistniający nadzieję, że tam w środku nadal jest ojciec.
Anthony potrzebuje opieki, jednak odmawia swojej córce, a kolejne opiekunki odsyła z kwitkiem, czasem we łzach – powoli jednak traci kontakt z rzeczywistością, która z jego perspektywy staje się płynna, zmierzająca w każdym kierunku jednocześnie, zmieniając detale takie jak wygląd ludzi, których wydawało się Anthonemu, że zna doskonale. Ta zwykła opowieść obyczajowa staje się po trochu thillerem i horrorem, gdzie historia jest nam podawana niczym części układanki, którą dopiero z czasem będziemy mogli złożyć – wtedy, gdy już to nie będzie miało znaczenia.
Całość poznajemy z perspektywy chorego, ale siłą rzeczy film jest fantazją tlącą życie w wizerunek chorych, jaki znamy: osób zagubionych, wychodzących nagle na korytarz, zdezorientowanych, wystraszonych, mających problem z racjonalizacją swojego postępowania, złożeniem dwóch zdań. Aktor i ogólnie twórcy świetnie spełniają zadanie, pokazując nam to samo zachowanie, ale drugiej strony, racjonalizujący je w wiarygodny i zrozumiały sposób. Możemy sobie nie zdawać z tego sprawy, ale widząc chorych chcielibyśmy, żeby w ich świecie było trochę porządku, może nawet szczęścia, a ten film spełnia to marzenie. Podobnie jak karmi marzenie o tym, że to nie jest tak złe, jak się może wydawać: jest to smutne i tragiczne, łzawe i rzewne, ale przynajmniej pod spodem jest nadal osoba, którą kochamy. I ona nas potrzebuje, a my możemy… Przynajmniej być przy niej, przytulić ją.
Największa trudność w przekonaniu się do tego filmu to własne doświadczenia z osobami chorymi na Alzheimera oraz seans filmu Strzępy, który kopie po brzuchu rzeczywistością. Wierzenie, że osoby chore na tę przypadłość są tylko nieszczęśliwe, zagubione i tragiczne, nie jest po prostu bezpieczne. Całkowicie jednak rozumiem potrzebę wiary, że ktoś nam bliski pod spodem jest nadal tą samą osobą, tylko z powodów od niej niezależnych traci kontakt z rzeczywistością, nie może się z nami porozumieć i powinno nam go być żal. Aktorzy oraz cała wrażliwość tego filmu sprzedają to pragnienie w piękny sposób, ale to niestety ślepa uliczka.

Świat mnie nie pokona - miniserial ("Questo mondo non mi renderà cattivo / This World Can't Tear Me Down", 2023)
Obejrzałem 30 sierpnia | 6 odc po 30 min
Kontynuacja włoskiego miniserialu animowanego dla dorosłych sprzed dwóch lat (Oderwij wzdłuż linii) o losach Zero, młodego człowieka rysującego komiksy, który szybko mówi. Teraz odniósł sukces, zrobił serial dla Netfliksa i żyje sprawą społeczną, która rozgrywa się na jego dzielni – w sprawę zamieszani są uchodźcy, a zagrożona zostaje lokalna szkoła (która ma być zamknięta ze względu na ulokowanie ich w pobliżu, teraz niby nikt tam nie będzie chciał chodzić), więc okoliczni mieszkańcy dzielą się na obozy, napięcie rośnie, a ludzie zaczynają szykować się do walki w słusznej sprawie.
To nadal szybki serial bawiący wulgarnym językiem, wysokim tempem, randomowością skojarzeń i myśli, fantazją i kreatywną animacją oraz cynizmem: wciąż oglądamy młodych ludzi, relacje między nimi oraz jak się odnajdują we współczesnym świecie, z jego wszystkimi napięciami i ciężarami oczekiwań. Protagonista w ekspresowym tempie mówi, omawia mnóstwo tematów, dzieli się z odbiorcą przemyśleniami, życiowymi opowieściami i wspomnieniami – i gdzieś z tego rodzi się ten serial, gdzie z odcinka na odcinek coraz aktywniejszy staje się wątek imigrantów oraz sytuacji politycznej.
W końcu twórcy zabierają w tej sprawie głos, dostrzegając przede wszystkim swoją pychę oraz jak zapomnieli o podstawowych, ludzkich wartościach w tym wszystkim, jak stali się pionkami w medialnym cyrku, gdy dziennikarz stał z boku i filmował fragment rzeczywistości, by przedstawić ją jako coś dominującego. To dobry głos, podkreślający jak niewiele tak naprawdę wiemy, jak tylko wierzymy w to, co się nam mówi, ale raczej niczym nie zaskakuje – a na pewno nie wyczerpuje tematu. Tematem wręcz jest sam bohater i jego rozwój osobisty. I chyba tylko ja dostrzegam ironię, podczas gdy osoby potrzebujące pomocy nadal jej potrzebują, jednak historia toczy się wcześniej. Bohater po prostu znajduje swoje miejsce na świecie – i o to chodziło. A całość kończy się fenomenalną wizualizacją, gdy jeden z kolegów „tonie” w oceanie i tylko my o tym wiemy. To przede wszystkim serial dla dorosłych odbiorców, tutaj po prostu spóźnił się ze swoim głosem w sprawie o parę lat – nadal dostarczając jednak rozrywki. Do oglądania z włoskim (sam Zero w roli Zero!) lub angielskim dubbingiem, polska wersja niestety ma tylko lektora, który jednak wystarcza w zupełności.
PS. Czemu to jest jak oddzielna produkcja, a nie drugi sezon? I czemu Netfliks ze wszystkimi swoimi algorytmami oraz manią wciskania mi każdej nowości, nie próbował mnie tego polecić? Przecież pierwszą część oglądałem, lubiłem, czego więcej ta maszyna potrzebuje? Zupełnym przypadkiem dowiedziałem się o istnieniu tego serialu.

The Night Agent - sezon I (2023-)
Obejrzałem 30 sierpnia | 10 odc po 50 min
Solidny thriller polityczny do wciągnięcia na jeden raz.
Ona słyszy od wujostwa, że na zewnątrz ktoś jest niebezpieczny, więc musi uciekać do domu sąsiadów, zadzwonić na podany numer i powiedzieć kilka haseł. Chwilę potem wujostwo nie żyje, a nieznani zabójcy polują na dziewczynę. Jej jedyna pomoc to tylko człowiek, który odebrał telefon, tytułowy Night Agent. Tak zaczyna się ta intryga polityczna, w której okazuje się, że wujostwo okazuje się prowadziło podwójne życie – i nie wiadomo jest, komu ufać. Nawet prezydentowi. Bohaterzy są zdani na siebie i muszą nie tylko przeżyć, ale uratować sytuację tak, by potem prawdziwi przestępcy nie zwalili na nich całej winy po śmierci i uniknęli odpowiedzialności. Stany Zjednoczone walczą tutaj same ze sobą w tej historii kolejny raz niszczącej wiarę w polityków, walką za kraj czy wolność – bo chyba tylko w Stanach jeszcze jest ten kult, w pozostałych politycy są klaunami lub przestępcami, ale w Stanach jeszcze niby walczą o wolność. I bohaterowie przede wszystkim chcą walczyć w imię wolności kraju oraz innych jego wartości, ale orientują się, że politycy niekoniecznie będą wtedy po ich stronie. Kult prezydenta jednak pozostanie zachowany.*
Ciężko jest jakoś wyróżnić ten tytuł – to pod wieloma względami jedynie coś, co po prostu jest DOBRZE zrobione. Jest tutaj wystarczająco dojrzałości i realizmu oraz powagi, by dorosły widz był zadowolony. Gdy są sceny akcji – pościgi samochodowe czy walki wręcz – to widać, że oni naprawdę to robią. Brudy polityki też oddano w dojrzały sposób. Największa siła to faktycznie zmieszczenie w tej historii wielu ruchomych elementów, prowadzących do niespodziewanych zwrotów akcji. Mamy tutaj polityków, zabójców na zlecenie, zwykłych ludzi i wielu innych, którzy często muszą działać na ślepo, uwierzyć komuś albo zakładać jakiś rozwój wypadków i działać w zależności od tego. Polityka, szpiegostwo i narodowe zagrożenia to ciężki kawałek chleba w tym serialu. I tak właśnie powinno być, ten serial wykonał kawał dobrej roboty. Niestety jest też parę wątpliwych chwil, gdy ciężko było kupić jakąś scenę, albo bohaterowie zachowali się nieracjonalnie – to mały procent całości, ale wciąż jest.
Drugi sezon będzie, zapowiadając zupełnie nową historię oraz rozdział w życiu bohaterów. Ja będę oglądać. Mam wręcz ochotę zobaczyć, jakie echo po sobie pozostawi historia z pierwszego sezonu, jak po latach będziemy mogli wrócić do niektórych bohaterów i sprawdzić, czy dostali, na co zasłużyli ci, co przeżyli. To wbrew pozorom może być naprawdę mocna strona tej produkcji, jeśli twórcy odpowiednio rozegrają karty i nie zrobią w drugim sezonie zupełnie oddzielnej historii. To miejsce, gdzie Shawn Ryan powinien wykazać się swoim doświadczeniem z The Shield.

Przypadkowy przechodzień ("I Came By")
Obejrzałem 30 sierpnia | premiera 19 sierpnia | Netflix
Scena, jak George MacKay wyjebał się na kałuży krwi, to jeden z najśmieszniejszych rzeczy 2022 roku (obok openingu Halloween Ends)
Dosyć łatwo jest wskazać, co jest nie tak z tym filmem. Opowiada o młodym aktywiście, co włamuje się do domów i maluje tam graffiti, pokazując w ten sposób, że może tego dokonać. Na ścianie ma logo Anonów, z matką się kłóci, jest gniewny i cały czas „trzeba coś zrobić, bo świat umiera”. Dobra, ale jak się włamuje? Po prostu. Jak uchodzi mu to na sucho? Po prostu. A gdy w końcu włamuje się samotnie do domu człowieka, który okazuje się mieć sekretną zawartość piwnicy, a na dodatek właściciel niemal go przyłapuje na gorącym uczynku – jak wtedy sobie bohater radzi? Odpowiedź: po prostu. Będzie dyszeć czy coś, gdy już znajdzie się magicznie na zewnątrz, co wskazuje że to nie była teleportacja, ale scenarzyści nie planują wymyślić żadnej akcji, napięcia, zagrożenia i bohatera, który adaptuje się, by przetrwać. To wszystko dzieje się samo. Większym problemem od ucieczki będzie sprawić, aby kolega pozwolił mu dojść do słowa, gdy protagonista będzie prosić o wsparcie, bo tamten dom jest niebezpieczny i trzeba go sprawdzić. Kolega oczywiście nie będzie chciał o tym słyszeć, bo inaczej film nie mógłby się wydarzyć – bohater pójdzie sam na akcję, a kolega potem będzie musiał wszystkich uratować.
Mamy więc thriller bez napięcia, akcji, zagrożenia i bohatera, który robi cokolwiek. A gdy w końcu próbuje podjąć jakieś działanie, to wypierdala się jak frajer na kałuży krwi i antagonista gapi się zdezorientowany, jakby to był Jaś Fasola. Gdzieś w tym momencie film traci zaangażowanie ze strony widza, tych debilizmów było już za dużo. Potem film generalnie trzyma poziom. Debilni bohaterowie, zero napięcia, stracony czas.

Nimona (2023)
Obejrzałem 30 sierpnia
Fajnie tak zobaczyć film, który naprawdę jest „metal”.
Ballister Boldheart właśnie zostaje zaszczycony honorem rycerza oraz jednym z obrońców krainy łączącej technologię i właśnie metalowe zbroje z mieczami dwuręcznymi. Podczas przyjmowania tytułu rycerskiego jednak miecz w ręku Ballistera zamienia się w laser i zabija królową – teraz jest on wrogiem numer jeden, a on musi oczyścić swe imię. Dołącza do niego Nimona – nieznajoma i dzika kobieta, która ma w tej historii własny cel, a w Ballisterze odkrywa bratnią duszę. Reszty szczegółów dowiecie się już z seansu, ponieważ kolejne detale są stopniowo wprowadzane do opowieści: przeszłość krainy, inne postaci, cała intryga, motywacje czy możliwości bohaterów. Odkrywamy to wszystko w trakcie, dzięki czemu cała przygoda jest nieco bardziej ekscytująca.
A jest to przygoda wykorzystująca atuty animacji, stawiająca na szybkie tempo i zabawę, wszystko to dzięki bohaterom, których chce się oglądać. Są w popkulturze bohaterowie, którzy tylko mówią, że jara ich przemoc, niszczenie oraz chaos. Nimona jednak taka naprawdę jest, ale nie mogę wam zdradzić zbyt wiele – bo to postać, którą warto poznać i zróbcie to, zachęcam was. Ballister z kolei był nikim, dopóki Królowa wmówiła mu, że może być kimś więcej, może być rycerzem, może coś znaczyć. I na początku filmu to traci, wręcz staje się wszystkim, kim nie chciał być. A jego relacje z Nimoną wprowadzają rewelacyjny balans do opowieści, wyrównując frajdę oraz misję, osiągnięcie celu z efektownym doprowadzeniem do tego. Motywacje bohaterów pokrywają się z motywacją filmu i opowieści, która pokazuje zagrożenia wynikające z wierzenia w przesądy, mity, kierowanie społeczeństwa strachem przed nieznanym zagrożeniem, „innością” oraz legendami przekazywanymi z ust do ust, gdzie szczegóły – a tym samym rzeczywistość – zostaje przekształcona. I kończymy w sytuacji, gdy wszyscy wierzą w coś, co prawdą nie jest, a pewni ludzie na tym tracą.
Nie chcę tutaj zbytnio przesadzać, bo to nie jest kino idealne – historia jest dosyć przewidywalna i nie tworzy niewiele własnych momentów, w większości oglądamy remiks znanych scen z innych filmów (dla przykładu epilog to po prostu dezorientująca kopia epilogu Potworów i spółka). Niemniej kilka momentów się znajdzie, głównie wokół fantastycznych scen akcji (ucieczka z więzienia czy polowanie na gościa od mieczy, ale znajdzie się też dramaturgia w retrospekcji Nimony), a całość urzeka dzięki dwójce głównych protagonistów. To ich oglądamy, oni wypełniają tę znajomą historię swoją osobowością i charakterem, swoim ludzkim pierwiastkiem. I robią to tak dobrze, że w zasadzie nie miało dla mnie znaczenia, że wiem, w jaką stronę zmierza fabuła, bo nadal byłem przejęty tym, aby protagoniści osiągnęli swój cel. Oglądanie sprawiło mi dużo radości, wręcz mam ochotę nawet go obejrzeć jeszcze raz.
Teraz chcę kupić komiks. Wydaje się, że jest to jedna, spójna część. Szkoda tylko, że w miękkiej oprawie.

Nieznajomy ("The Stranger")
Obejrzałem 30 sierpnia | premiera 20 maja 2022 | Netflix
Oficjalny opis filmu dosyć mocno zdradza większość produkcji – zaczynamy seans jednak od tytułowej osoby, która zaczyna nowe życie i wchodzi w tereny niebezpieczne, poza prawem. Musi wykazać się szczerością oraz pozyskać zaufanie. Problem w tym, że pozyskuje je bardzo łatwo na poziomie samej historii. Nie ma tutaj nic, co by stworzyło przy pomocy wydarzenia relację między bohaterami, albo wejście bohatera do wspomnianej organizacji. Postacie nic nie robią, to się dzieje samo, cały ciężar wiarygodności za tę historię – opartą na faktach – spada w zasadzie na aktorów i ich chemię. Każdy po seansie chwali duet Seana Harrisa oraz Joela Edgertona (czasami ktoś dorzuca tu wokalistę Radiohead), nikt nie chwalił scenariusza, ponieważ w kontekście całej produkcji trudno zwyczajnie kupić taki rozwój wypadków. No, ale tak się teraz robi filmy, scenariusze i generalnie opowiada historie: bez akcji, bo akcja jest rozumiana tylko jako wybuchy. Więc historie rozwijają się najczęściej same.
A poza filmem to dobra historia na poziomie ludzkim, ale by to wyjaśnić tutaj niestety musiałbym was za dużo zdradzać. Powiem tylko, że takie historie są ważne – bo pokazują, ile wysiłku jest potrzebne, żeby dobro zwyciężyło.
Reżyser postawił na wolne tempo oraz niecodzienne zagrywki, wprowadzające niezręczność, brak komfortu. Detale, które sprawiają, że bohaterowie teoretycznie nie czują się całkowicie pewnie i mają świadomość, że jeden niewłaściwy krok i zaczną się kłopoty. Efekt jest taki, że czasami ciężko uzasadnić, czemu jakaś scena jeszcze trwa albo w ogóle czemu cały film jest taki długi. Sporo też tutaj ekscentryczności – sama scena tańca do muzyki jest po prostu dziwna, a jakby ją wyjąć z kontekstu i połączyć z kolejną sceną, gdzie dziecko agresywnie myje zęby, powstaje jedna z najdziwniejszych sekwencji roku. A to tylko podkupuje wiarygodność całej produkcji, która przede wszystkim powinna właśnie być wiarygodna, skoro największą siłę ciągnie z prawdziwej historii.
Aktorzy, muzyka i generalnie atmosfera jednak nadrabia, dając całkiem solidne doświadczenie o ludziach żyjących w stresie.

Drużyna odkupienia ("The Redeem Team")
Obejrzałem 30 sierpnia | premiera 7 października 2022 | Netflix
Banalizacja sportu. Pojechali, wygrali bo się starali i tyle.
Dokument wspominający, jak drużyna narodowa USA w koszykówce pojechała na olimpiadę i wygrała tam – spoiler – złoty medal. Bo się starali. Nie ma żadnej analizy czy przybliżenia sposobu wygrania, nie ma też szacunku dla samych zawodników, aby oddać im jakąkolwiek sprawiedliwość – oni się po prostu starali. Zależało im. Byli w dobrej formie. Wygrać taki mecz i potem mieć świadomość, że robią o tobie takie filmy, to jakby stać pod wodospadem złożonym z plwociny ludzi, którzy odpowiadają za takie „dokumenty”. Najbliżej faktycznego dokumentu jest wtedy, gdy mówią, że jeden z zawodników wstawał rano na siłkę i inspirował w ten sposób pozostałych zawodników. No kurwa xD Wtedy miało im niby przyjść do głowy, że może powinni się wziąć za siebie. Dopiero wtedy.
Znamy finał, a nawet jeśli nie – jak ja – to się domyślamy, że jest tylko jeden powód, by taki dokument powstał. Ponad dekadę po fakcie. Oglądam i nie widzę tutaj nic, co by uzasadniało istnienie tej produkcji. Bo jest o czarnych? Bo Chiny są w tle? Bo zarabiamy na nostalgii do Koby’ego Bryanta? Fani przecież to wiedzą. I nie potrzebują kolejnego banalnego dokumentu o koszykówce, sprowadzającego ich ulubiony sport tylko do rzucania do kosza.
PS. Czekam, aż do komentowania sportu zatrudnią kogoś dojrzałego. A póki co wszystko jest „sromotną porażką”, którą „pamiętamy po dziś dzień”. Ech.

Athena
Obejrzałem 30 sierpnia | premiera 2 września 2022 | Netflix
Nie wiem, na ile wydarzenia przedstawione na ekranie mają jakiś związek z rzeczywistością, tutaj twórcy chyba tylko inspirują się ogólnym nastrojem społeczeństwa oraz konfliktami z policją, dając nam nawet w teorii mało wiarygodną fabułę o trzech francuzach z Algierii, z których każdy w tym samym konflikcie stoi po różnych stronach. Ot, byle tylko były różne strony na to samo i by widz mógł spojrzeć na to samo wydarzenie z różnych perspektyw, dostrzec ich racje. Przynajmniej w teorii.
W praktyce odebrałem każdą postać jako prostą i banalną, każda jest też popychana do ekstremum. Opowieść idzie dalej w przewidywalny, prosty sposób, dając nam znajomy i spodziewany morał. To kino udające bycie zaangażowanym społecznie, ale nie ma własnego głosu ani też zaangażowania z doświadczenia. Wszystko to raczej z perspektywy kogoś, kto czyta gazetę, różne wydarzenia zlewają mu się w jedno i postanawia „coś z tym zrobić”.
Całe szczęście „zrobił” film powalający wizualnie. Długie ujęcia wypełnione akcją i treścią, masywne plenery, spektakularna choreografia, złożoność na złożoności. Takie rzeczy współcześnie spotyka się głównie w teledyskach, a tutaj mamy pełnometrażowy film wypełniony tym po brzegi. No cudo.
Tylko się tak trochę przyczepię, że w sumie cały ten wizualny przepych całkowicie odbiera realizm i szkodzi historii – nawet gdyby ta była udana. Powinienem oglądać starcia uliczne, a zamiast tego oglądam artystyczną interpretację, gdzie główny bohater uderzy dwa razy pięścią, rozejrzy się majestatycznie z przejęciem (slow mo), krzyknie jak ktoś większy od życia… Tutaj wszystkie te elementy zmieszczone w kadrze są tylko po to, aby podkreślić jeden, najważniejszy. To nie tłum ludzi i chaos, walka i wojna – nie, to spektakl, wykalkulowany i pełny emocji, gdzie bardziej liczyła się strona wizualna niż historia i idee za nią stojące. Walka z policją, która w końcu zostaje otoczona, kamera się odsuwa, motocykle zaczynają jeździć w kółko wokół mundurowych, tłum jednocześnie wystrzeliwuje race, no wygląda to obłędnie. I nie bardzo mogę się ślinić na ten widok, ponieważ mam wątpliwości, czy powinno wyglądać obłędnie.
PS. Poniższy klip jest ucięty, na końcu powinna być plansza tytułowa, ale jej nie ma… I jak to zobaczyłem, to aż wyrzuciłem ręce w powietrze, krzycząc „vaffanculo”. Merde, puta madre, perekele…

Annie Hall (1977)
Obejrzałem 22 sierpnia (powtórka)

Wednesday - sezon I
Obejrzałem 22 sierpnia | premiera 23 listopada | 8 odc po 50 min | Netflix

Czy poślubisz moje zwłoki ("Marry My Dead Body / Guan yu wo han gui bian cheng jia ren de na jian shi")
Obejrzałem 18 sierpnia | premiera 17 listopada | Netflix

Koziorożec Jeden ("Capricon One", 1977)
Obejrzałem 18 sierpnia

Polskie drogi - miniserial (1976-77)
Obejrzałem 18 sierpnia
https://garretreza.pl/morgenstern/