BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

– I have lost my sense of direction.
– Uh, have you tried Hare Krishna?
„The Muppet Movie” (1979)
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

2/5

Mack & Rita

9 października | premiera 11 sierpnia '22 | HBO

Niedorzeczne kino, ale fajnie zobaczyć Diane Keaton wciąż mającą w sobie energię Annie Hall.
 
Głównej bohaterce od dziecka sprawiało przyjemność to, co starym ludziom sprawia przyjemność. Cokolwiek to znaczy – chyba że lubi konserwować ogórki na zimę zamiast myśleć o najebaniu się na kolejnej imprezie. W każdym razie – bohaterka ukrywa tę stronę siebie, żeby być lubianą i popularną, co jej się udaje – tego w filmie nie ma, to się dzieje, zanim się zacznie. I napisze książkę, tylko teraz musi napisać kolejną, bo inaczej… będzie zarabiać tylko na robieniu fotek na instagramie. I zostaje babcią w namiocie jakiegoś oszusta i teraz musi to odkręcić, tylko najpierw… Poczeka na finał filmu. I po tym, jak z powrotem będzie młoda, to nauczy się, żeby być sobą.
 
Nie żartuję, ten film naprawdę istnieje. Fabuła tutaj naprawdę ma taki przebieg – a to wcale nie wszystko! Bohaterka jako babcia zacznie chodzić na randkę z młodym typem i on się w niej zakocha! Albo że jako babcia nadal będzie zarabiać na fotkach na Instagramie! Chociaż osoby w jej wieku nawet z niego nie korzystają, więc jak ta reklama ma działać?… Ten film jest po prostu głupi. Sam koncept mógłby działać dawno, dawno temu, ale w kulturze akceptacji ostatnich 10-15 lat? Czemu bohaterka miałaby ukrywać, że woli ubierać się jak babcia? I ogólnie, że lubi bardziej geriatryczne rozrywki, co z tego? Naprawdę?!
 
Gdyby chociaż ona faktycznie lubiła ten geriatryczny świat, ale to nie jest w filmie zbytnio pokazane. I na końcu jeszcze sobie przypominają, że to film o napisaniu książki, więc bohaterka napisała książkę. Sukces.
 
Jedynym powodem, aby obejrzeć ten film wyprodukowany przez Diane Keaton, jest zobaczyć Diane Keaton wciąż mającą w sobie energię Annie Hall. Od pierwszej sceny będziecie to widzieć, a ona ma 76 lat. La-di-da, la-di-da, la la.
piotr lozinski
3/5

Film balkonowy (2021)

8 października | HBO

Film do oglądania tylko w czasie covidu, czyli rok przed premierą. Albo za sto lat.
 
Kiedy usłyszałem o tym filmie, to pomyślałem: to naprawdę dobry koncept, dużo oferuje, wiele można z tego zrobić. I tak myślałem przez te wszystkie lata, aż w końcu zobaczyłem go i od pierwszych sekund nie mogłem sobie przypomnieć, czemu tak kiedyś zakładałem. Sam film jest boleśnie pozbawiony jakiejś kreatywności – po prostu wystawił kamerę w dół i zaczepia ludzi, to wszystko. I nie tylko nie wierzę w zasadzie wszystko, co zobaczyłem – że to naprawdę „na żywo”, bez przygotowania, że ludzie przechodzili i mówili takie rzeczy – ale przede wszystkim czekałem, aż ktoś powie reżyserowi: „odpierdol się pan, zajęty jestem”. Czy coś w tym stylu. Nie ma tutaj treści, to nie jest dokument o czymkolwiek.
 
A raczej… Może i jest, tylko trzeba go oglądać w kontekście tego, że to były czasy covidowe, kontakty międzyludzkie były ograniczone i ten dokument to wyraża. Wyjrzeć za okno i zaczepić przechodzącą obok osobę chociaż na te kilka chwil (zapewne najbardziej zapadnie ludziom w pamięci moment pod koniec, jak w nocy trzepie mikrofon ze śniegu – ta samotność i tęsknota jaka jest w tym wyrażona jest niemal bolesna). Tylko że to jest osobiste i bardzo w kontekście tego, że to głównie sąsiedzi pana reżysera gadający z panem reżyserem. Nie zwykli ludzi odpowiadający na potrzebę kontaktu ze zwykłym człowiekiem, bardziej znajomi odpowiadający na potrzebę znajomego robiącego film. To nie musiał być pełny metraż, to nie musiał nawet być film. To mógł być live na streamie albo seria filmików w Internecie, jak bohater podróżuje i w różnych miejscach przez balkon rozmawia z ludźmi. Zadaje im jakieś pytania bez pomysłu, oni coś mu odpowiedzą z uprzejmości i… I to tyle. Najlepsze chwile to jak te ludzie wracają później – chociażby po to, aby pomachać. Jakaś ta nić ludzkiego kontaktu została zawiązana.
 
Pod koniec filmu jednak znalazłem jakiś inny cel dla tego obrazu – że jeśli za sto lat ktoś będzie chciał zobaczyć jakiś polski film, to z punktu historycznego znajdzie tutaj masę rzeczy. Nawet nie umiem sobie tego wyobrazić, ale za sto lat jakiś kinofil odkryje w tym filmie coś niezwykłego.
1/5

El juego de las llaves

7 października | premiera 12 kwietnia '22 | HBO

Morał jest następujący: nie oświadczaj się kobiecie, bo zaciągnie cię do kwadratu z dwoma gejami.
 
Ciężko znaleźć sens w tym filmie. Grupa ludzi mających różne zaplecze seksualne w swoich małżeństwach – jedno bez pasji, drugie woli z psem się bawić niż z żoną w łóżku – decyduje się odkryć świat swingersów ze sobą nawzajem. Tylko seks, bez zakochiwania się, to tylko seks, to nie jest zdrada. I z tego wynika mnóstwo nieśmiesznych sytuacji, z samymi bezpiecznymi rozwiązaniami fabularnymi, na końcu wszyscy się uśmiechają i jest happy end. Poziom: polska komedia romantyczna.
 
Tylko że tutaj jest dużo więcej seksu niż w typowej, polskiej komedii romantycznej. Nie w sensie, że jest erotyka – zobaczymy tylko męskie pośladki i klatkę piersiową, a kobiety będą musiały być ubrane w seksualizowane ubrania, bo bez nich pewnie nie ma na co patrzeć. Nie ma też scen seksu, za to jest… gadanie o seksie. „Teges śmeges, fą fą fą” przez półtorej godziny. Może i aktorzy mają po 40 lat, ale zachowują się jak dzieci, które pierwszy raz po kryjomu mówią brzydkie słowo i się z tego śmieją.
 
Plus faceci są upokarzani. W finale chłop się oświadcza swojej kobiecie, gdy ta onanizuje dwóch gejów, ona się oświadcza, a geje zapinają każdego z małżonków. Bez zgody tego męża, ale mu mówią: „no otwórz się, to będzie nowe doświadczenie” i najwyraźniej po sprawie.
2/5

Rose

7 października | premiera 24 lutego '22 | HBO

Standardowy szantaż emocjonalny o chorej osobie znajdującej szczęście
 
Bohaterka przebywa w zakładzie zamkniętym z powodu schizofrenii, ale pakują ją do autobusu na wycieczkę do Paryża (z Danii). Towarzyszy jej siostra oraz mnóstwo osób postronnych, które generalnie będą coraz bardziej uprzedzone do niebezpiecznej kobiety z zaburzeniami psychicznymi, która ogłasza, że zaraz zrobi coś brutalnego. I oni są przedstawieni jako głupi, zaściankowi i takie tam, ale będzie dla urozmaicenia dziecko, któremu będzie przykro, że Rose jest tak traktowana, bo ona przecież nie wie, co czyni. Nie może nad sobą panować i tak dalej. Na szczęście Rose spotka faceta, z którym zniknie, przy którym będzie szczęśliwa. Ten film naprawdę stara się pokazać groźne deklaracje jako coś słodkiego. „Ona tylko tak mówi, uśmiechnij się i będzie miło”.
 
Nie ma w tym filmie prawdy o czymkolwiek. O schizofrenii ani o przebywaniu z kimś, kto ją ma. Nawet jeśli uznać, że chce dobrze, to po prostu nie wie, o czym mówi. Twórcy umieli tylko przedramatyzowywać sytuacje, nasilać kontrasty, manipulować emocjonalnie widzem.
3/5

The Longest Weekend

6 października | premiera 12 września '22 | HBO

Jest w tym trochę udanego filmu. Tylko generalnie mało tu jest filmu jako takiego.
 
Całość trwa niewiele ponad godzinę i zaczyna się niby od niespodziewanego spotkania dorosłych dzieci ze swoim ojcem, tylko w sumie to każde z tych dzieci ma swoje własne problemy (w małżeństwie, ze znalezieniem kogoś, co robić w życiu), ale na końcu są one rozwiązane i uśmiechają się i… I czuję się, jakbym zobaczył średniego pilota serialu, ale w sumie co mi szkodzi, włączę kolejny odcinek. Tylko takiego nie ma. Nie miałem takiego poczucia, że coś zostało w tym filmie osiągnięte, że był o czymś. Ma fajne postaci, a raczej aktorów dobrze imitujących między sobą braterską miłość i uczucie. Nie ogląda się tego źle, tylko z obojętnością.
2/5

American Carnage

5 października | premiera 15 lipca '22 | HBO

„Immigrants. We get the job done” A potem zrobili film o robieniu burgerów z emerytów. Plus dialogi, że dupę żal ściska.
 
Naprawdę w czołówce tego filmu leci fragment „Hamiltona”. A także przemowy polityków i inne takie, w tym Trumpa – ponoć w ogóle cały film jest na podstawie jakiejś jego przemowy. W każdym razie: jeden senator czy ktoś taki podpisuje papier i teraz służby wbijają na chaty nielegalnych imigrantów… Czyli wiedzieli już wcześniej, że tam są nielegalni i nic z tym nie robili? No więc zgarniają ich w pięć minut z całego kraju, zabierają do paki, a tam mają tak naprawdę tylko jedno wyjście: zatrudnić się w domu opieki dla emerytów. Też tego nie rozumiem. A tam dzieją się rzeczy dziwne: emeryci krzyczą i trzeba ich siłą oraz chemią paraliżować. Właściwa opieka wydaje się bardziej jak ochraniarze. Jedna emerytka mówi dziwne rzeczy. Naprawdę nie trzeba było wstawiać wcześniej plakatu z „Zielonej pożywki”, żeby widz się domyślił godzinę wcześniej, że przerabiają tych emerytów na burgery. Czemu akurat emerytów? Czemu na burgery? Czemu imigranci mają się nimi opiekować? Bo to bardzo głupi film, ale robi się jeszcze głupszy: bo okazuje się coś, co też łatwo przewidzieć – ci emeryci to też imigranci, tylko im podawano coś, co ich postarzało. I dopiero wtedy robili z nich burgery. Dlaczego? Bo to jeszcze głupszy film, niż się mogło wcześniej wydawać.
 
Mgliście wydaje mi się, że jeszcze pamiętam, co on wydawał się na początku przekazać. I myślę, że chyba wiem, w co celował jako całość – to satyra… Z czegoś. Może satyra z nienawiści do imigrantów. Tak naprawdę to nie mam pojęcia. Na końcu czarny charakter gada, że imigranci bardzo się przydali, robiąc rzeczy, których obywatele nie chcieli – i jeszcze robili to prawie za darmo. A teraz już nie trzeba, więc można ich przerobić na burgery. Ktoś coś z tego rozumie? Już nie ma białych emerytów, których trzeba oddać do domu opieki, gdzie zatrudni się imigrantów, żeby podcierali im pośladki?
 
Pewnie jak ja, macie to gdzieś. Film zrealizowany jest poprawnie, cały czas coś się dzieje, są te (przewidywalne, ale jednak) zwroty akcji, bohaterowie mają jedną cechę charakterystyczną i wystarczy. Szczerze to mogło nawet przejść, nawet z tą głupią fabułą, tylko niestety inne elementy fabularne (dialogi, relacje, postaci, zachowanie) były robione w pocie czoła, byle tylko nikogo nie urazić. Źle się to ogląda przez to, ale nie zostaje w pamięci. W sumie tylko ta głupota zostanie zapamiętana. A szkoda, bo film o takim tytule – i gatunkowo opisany jako horror! – powinien mieć więcej do zaoferowania. Składa mocniejszą obietnicę.
 
Plus Allen Maldonado w roli najbardziej stereotypowego murzyna śmieszka, jakiego kinu rozrywkowego brakuje od lat. Nie żebym narzekał, ale mam świadomość, że czarnoskórzy dawno temu tylko w ten sposób mogli się przebić do showbiznesu: poprzez robienie z siebie durniów ku uciesze gawiedzi (białoskórej). A tutaj jednak mamy film chyba chcący, żeby takie rzeczy się skończyły i POC zaczęli być traktowani poważnie… Chyba. No cóż, pan Maldonado wypada lepiej niż Chris Rock w „Godzinach szczytu”, ale i tak Kevin Smith lepiej to realizował ze swoimi aktorami.
2/5

Zee van tijd

4 października | premiera 21 września '22 | HBO

Muszę przyznać – to fajny pomysł, a raczej oferujący możliwości na opowiedzenie tej historii: młode małżeństwo traci dziecko i odchodzą od siebie, bo ona musi mieć kolejne dzieci, a on nie chce. Spotykają się po latach, bo on robi o tym sztukę i jak tak może. I tak skaczemy od tego, co było wtedy, do tego, co jest teraz. Po drodze niestety zrobiono wszystko źle – przede wszystkim twórcy nie mają pojęcia o interakcjach międzyludzkich, wszystko jest tutaj sztuczne, banalne i smakuje jak papier. Autorzy są zagubieni i nie wiedzą, co robią, ani dlaczego coś robią. Nie wiedzą też, jaki efekt ma dana scena. Dlaczego ta scena ma taki przebieg, czemu w tej tylko siedzą, czemu w tym miejscu jest retrospekcja? To film, w którym bohaterowie wstają, jedzą śniadanie, po czym ona mówi: „Wrócimy do tego, o czym rozmawialiśmy wczoraj?”. To film, w którym bohaterowie są niedojrzali i nic z tym nie robią. To film, gdzie jest pełno scen typu: „Halo, bla bla bla”, „Nie mogę teraz rozmawiać” i na tym spędzamy kilka minut. To film, gdzie trzeba robić cięcie na każdą emocję i reakcję, jaką mają aktorzy, zrobić zbliżenie i zrobić z tego wydarzenie. To film, który opowiada o śmierci dziecka i w zasadzie o tym się zapomina w trakcie oglądania. To film, gdzie trzeba dowalić zwrot akcji z telenoweli, że ona była z nim w ciąży, jak się rozstawali, ale mu o tym nie powiedziała. To film, który kończy się spotkaniem i wszyscy będą wiedzieli, że zaraz oni podejdą do siebie, ale film się urwie, bo autorzy uważają się za takich geniuszy, że oczywiście pozostawią ten temat niedopowiedziany, to w ogóle niespotykane rozwiązanie, które wprowadza do filmu same dobroci. I tak się właśnie dzieje, tylko bez cut to black, jedynie kamera się unosi i pokazuje morze. To było absolutnie niezbędne. W rzeczywistości twórcy nie mają pojęcia, jak pokazywać reakcję postaci na fakt, że ma dziecko od 30 lat o którym nie wie, więc tego nie robią, są leniami. Dobrze, że nie kręcili tego w Polsce, bo by jeszcze skończyli na scenie tańca.
 
I teraz najlepsze: wszystko wskazuje na to, że film jest na podstawie autentycznej historii. A przynajmniej dedykacja na końcu sugeruje, że istnieją ludzie, którzy stracili dawno temu swoje dziecko… I może coś jeszcze, co się pokrywa z treścią filmu. Naprawdę wstyd, że w taki sposób została potraktowana prawdziwa historia prawdziwych ludzi.
3/5

Siostry ("Masas")

3 października | premiera 18 października '22 | HBO

Byle jak zrobiony i nieinteresujący obraz cholera wie czego, ale jest o biednych kobietach. Chyba zaczyna się od tego, że siostry mają być adoptowane z domu dziecka przez małżeństwo ze Stanów – pojawia się ich biologiczna matka będąca typowym patolem – starsza siostra zaczyna dealować narkotykami – a na końcu decyduje się nie być adoptowaną, tylko młodsza będzie. Bohaterów nie idzie zrozumieć, autorzy nie mają pomysłu na wizualizację ich rozumowania. Praca kamery i montaż jest często tak słaby, że i tak ledwo co widać z tego, co się dzieje na ekranie. Jest ruch, podążanie za ludźmi, cięcia co chwila. Wyszedł film obojętny.
3/5

Spotkanie na Atlantyku (1980)

27 września | 35 mm

Przeciętnie zrealizowany przeciętny scenariusz. Parę mających potencjał scen i klimat statku. Punkt wyjściowy jest dobry – rok 1980, powrót Polaków przez ocean z USA do Polski. Każda postać to inna strona takiego powrotu, inna historia – ale nie ma tutaj żadnego kontekstu historycznego. Jeśli w ogóle taki istnieje, to widz go sobie sam dopowiada. Oglądamy po prostu ludzi i okazjonalnie coś w dialogu będzie wskazówką, że dana postać symbolizuje coś więcej niż tylko siebie – ale właśnie Polonię za granicą, która mogła na przykład nigdy ojczyzny nie widzieć na oczy do tej pory. Ich rodzice wyjechali, oni sami urodzili się na obczyźnie i teraz najwyraźniej warto dopiero wracać do domu, bo Polska staje się właśnie Polską. Tego typu detale mogłyby unosić trochę ten tytuł, ale nie wywierają tak naprawdę wpływu na odbiór. Ogląda się to chłodno, jakby twórcy nie mieli pomysłu, jak to ugryźć.
 
Zapewne w rzeczywistości pewnie nie mieli pomysłu jak to ugryźć i żeby to jednocześnie przeszło przez cenzurę, ale efekt jest ten sam: film nie mający tak naprawdę nic do zaoferowania dzisiaj. Jeden z wielu filmów. Na plus aktorzy i nieistotne detale.
5/5

Śmierć prezydenta (1977)

1 października | YouTube

Lektura obowiązkowa, ale temat z całą pewnością zasługuje na bardziej „definitywną” adaptację filmową.
 
Jeśli ktoś zna temat śmierci pierwszego prezydenta Polski ten wie, jak niezwykła i złożona jest to historia – w skrócie: żadna z sił mająca wpływ na wybór głowy państwa nie mogła się dogadać z pozostałymi, zaczęły być stosowane nieczyste zagrywki, a gdy w końcu wybór padł okupiony masą wyrzeczeń, to zaczęło być jeszcze gorzej, ponieważ piłka nadal była w grze. Prezydent był wybrany, ale nie złożył przysięgi, czyli jeszcze wszystko się może zdarzyć – zaczęła się propaganda zakończona śmiercią prezydenta. Nie był chrzczony, więc nie był Polakiem. Żydzi na niego głosowali, więc na pewno Żydzi chcą przejąć kontrolę nad Polską. Był w Szwajcarii, więc był Niemcem, Niemcy chcą rządzić Polską. A to tylko część „zarzutów” mających pokrycie w jakimś stopniu w rzeczywistości. Czytając o tym, co się wtedy działo, człowiek jest w szoku, jak wiele tej debaty nadal ma miejsce dzisiaj – tylko mniej jest wychodzenia na ulicę, mniej zwykłych ludzi ginie przez przypadek.
 
Generalnie jest więc to lektura obowiązkowa i powinna być adaptowana co pięć lat, aż coś się zmieni, aż jakiś artysta znajdzie sposób, aby temat rozbłysnął i miał moc wpłynięcia na cokolwiek. Film Kawalerowicza jest solidną produkcją przemawiającą do wyobraźni, nakreśla związki z rzeczywistością, tylko „to wszystko”. Nie ukrywa zakończenia – film jest przeplatany sądem mordercy i jego monologami wyjaśniającymi swoje postępowanie. Wiemy, że prezydent umrze – widzimy też wszystkie ruchy polityczne, w autentycznych scenografiach, budynkach oraz ulicach. Ten film naprawdę powołuje encyklopedię i przeszłość do życia na naszych oczach. Intryga jednak nie została zakreślona – zapewne widz nie będzie w stanie powiedzieć kto jest kim i o co mu chodzi, raczej założony: to polityk i tyle. Robi tak, żeby wyszło na jego. Każdy dostaje bardziej moment niż wątek – ksiądz wyjdzie na bramę i zacznie krzyczeć do tłumu, a oni przyznają mu rację. W ten sposób jego udział w historii jest z grubsza zakończony. Brakuje też faktycznego zbudowania tła wydarzeń – film wydaje się nieświadomy, że decyzja o zamachu na głowę państwa była podjęta długo przez wyborami. Nic, co widzimy w samym filmie, nie miało tak naprawdę wpływu na jego tytułowe serce, było tylko echem i kontynuacją czegoś zupełnie innego.
 
Film mógłby być lepszy, a obecnie jest po prostu najlepszym, co mamy w tym temacie. Realizacja jest porządna, widać rękę człowieka, który dekadę wcześniej tworzył „Faraona”. Marek Walczewski jest na ekranie z cztery minuty i przysłania swoją siłą całą resztę filmu – szczególnie cenię ten występ za to, że wprowadza swoją manierą do filmu język polski bliski faktycznie temu, co można było zobaczyć i usłyszeć w okresie międzywojennym. Łatwo uwierzyć, że jego postać była w stanie napisać to, co napisała w rzeczywistości: że tak mówiła, myślała, widziała. Zabrakło po prostu bardziej odważniejszej wizji na całość, lepszej struktury. Ten temat naprawdę w mojej opinii zasługuje na arcydzieło.
2/5

Mariupol: The People's Story

28 września | premiera 8 listopada '22 | HBO

Mało dokumentu, dużo ludzi płacze przed kamerą. Wysokie walory rozrywkowe.
 
Ludzie sobie żyli w jakimś miejscu, przyszła wojna, rozwaliła im to miasto i oni płaczą, że nie było wojny, a potem ona wszystko rozwaliła. Bez zaskoczeń i bez dokumentu – raczej każdy z widzów ma na tyle rozwiniętą empatię, że umie sobie wyobrazić bez oglądania, że jak bomba spadła, to ludzie zginęli, a kto przeżył, to musiał uciekać. Seans jest zbędny – polega tylko na maksymalnej dramaturgii tego, co właśnie wspomniałem, tylko w jednocześnie na pełnym automacie. Nie ma tutaj żadnej sztuczki, której nie wykorzystano do zmęczenia w programach telewizyjnych – to nie jest utwór dokumentalny, to jak kiepskie wydanie programu informacyjnego, który pochyla się nad jakimś wydarzeniem przez połowę czasu antenowego, więc nadaje wszystkiemu cechy emocjonalne. „Tutaj jeszcze rano dzieci biegały. Teraz biegają tutaj ranni ludzie, kobiety i dzieci”. Nigdy chyba nie będę czuł się komfortowo oglądając wywiady z ludźmi miesiące po wydarzeniu, kiedy ktoś wspomina coś i nagle następuje zbliżenie na twarz, kiedy płacze – widać, że płacze tak naprawdę później, ale wycięto ten moment i wstawiono tutaj, żeby działało na emocje. I nawet nie chcę myśleć o tym, że tych ludzi odpowiednio się „przygotowuje” do tego, żeby „wiarygodnie” wypadli przed kamerą. To nigdy nie będą osoby, które „poszły dalej”, że tak powiem. Nie, oni to muszą przeżywać, jakby to było teraz. Inni ludzie nie mają miejsca w takich tytułach.
 
Nie ma tutaj zbyt wiele o przebiegu zdarzeń czy o tle historycznym. Całość jest chyba wyłącznie dla ludzi, którzy mają już wyrobione zdanie przed oglądaniem: ich punkt widzenia znajdzie tutaj poparcie. To, co ich wzrusza od miesięcy, też tutaj jest. Wojna jest tragedią, a ten dokument czerpie na nim profit.
3/5

Apolonia, Apolonia

28 września | premiera 13 listopada '22 | HBO

O kobiecie rysującej kobiety. Jedna scena udana, reszta to „jakby tu temu nadać właściwy wydźwięk”
 
Apolonia Sokol faktycznie istnieje – po prostu te współczesne dokumenty tak bardzo są robione pod tezę, że lepiej to zaznaczę na początku. Generalnie jest to śledzenie jej losów, tylko zamiast przybliżenia jej sztuki, to cały czas czułem potrzebę autorów, aby nadać temu, co oglądamy, właściwy wydźwięk. Komuś nie podobają się obrazy Apoloni, więc z offu pada pytanie: „Ciekawe, czy gdyby Apolonia była mężczyzną, to tak samo oceniliby jej obrazy”. W zasadzie kojarzę tylko jedną scenę, gdzie faktycznie chodzi o sztukę i jej rolę w życiu Apolonii (jak leży w wannie i wspomina, że kiedyś nie chciała mieć ciała). Wtedy bohaterka sama mówi i scena się urywa, nic więcej. Autorzy nie byli zainteresowani jej sztuką albo zrozumieniem jej – wydaje się, jakby im wystarczyło, że autorką jest kobieta. A reszta pisze się sama na tym etapie.
 
Kolejny tytuł skierowany do osób, które mają wyrobioną opinię jeszcze przed seansem. Cała reszta – wiadomo, czemu im się nie podoba. Nie lubią kobiet. Nie rozumieją sztuki. I tak dalej…
4/5

Jeniec Europy

28 września | 35mm

Ostatni okres życia Napoleona. Pustka, bezradność, ból istnienia. Film pełen emocji, chociaż niewiele akcji.
 
Film wstępnie opiera się głównie na tym, co mniej więcej każdy pewnie wie: Napoleon przegrał, stał się więźniem i teraz zesłali go na Wyspę Świętej Heleny. Chyba nawet nie wspominają, gdzie ta Wyspa jest – z jakiegoś powodu Napoleon w pewnym momencie wygląda na brzeg i gada o Korsyce, więc można mieć wrażenie, że to jest gdzieś obok – w rzeczywistości to jest wypizdowo mniej więcej pomiędzy Ameryką Południową i Afryką, mała skała pomiędzy wodą z każdej strony, jej mieszkańcy do najbliższego lądu pewnie nigdy nie próbowali sami płynąć i myśleli, że to musi być cały świat, ta ich mała wyspa. Film za to zaznacza wyraźnie, jak bardzo władze Europy obawiają się, że Napoleon i tak da radę coś odwalić – stąd nie tylko lokacja, liczne posterunki na samej wyspie ze strony różnych nacji, ale właśnie jego nowy tytuł: Jeniec Europy, całego kontynentu. A w trakcie czasu trwania tego filmu, obejmującego pięć lat prowadzące do śmierci Napoleona, wszystko się zmienia – legenda upada, a sam bohater zaczyna żałować, że nie zginął po prostu pod Waterloo.
 
Akcja obejmuje przede wszystkim aspekt psychologiczny i emocjonalny. Nie ma tutaj za dużo jakiejś wiedzy, nawet nie ma teorii o tym, że cesarz umarł z powodu bycia podtruwanym (czy raczej tę śmierć z powodu rodzinnego nowotworu przyspieszyło osłabianie organizmu arszenikiem). Oglądamy po prostu kurdupla, który był władcą czego tylko mógł… A umiera jako swoje własne wspomnienie. Nie ma szacunku, nie ma dziedzictwa, nie ma nic. Umysł i ciało zaczynają go zawodzić, nie ma czego wyczekiwać, a wszelkie próby stają się nieistotne. Jeniec Europy umiera jako Jeniec Brytyjczyków, a może nawet to i za dużo powiedziane. Czuć to podczas oglądania.
 
Aktorzy wystarczają, reżyseria wystarcza, montażysta łączy ducha Napoleona z ujęciami morza rozbijającego się o Wyspę. Wszyscy płynnie posługują się angielskim i francuskim, jest w ich manierze ta wyższa etykieta szacunku dla osób z drugiej strony barykady, ponieważ wciąż mają tytuł oraz dokonali czegoś nobliwego – nawet jeśli „dla niewłaściwej strony”. Jest w tym obrazie szacunek, godność, uczucie do człowieka odchodzącego jako więzień. Zaskakująco udane kino.
5/5

Life of Crime 1984-2020 (2021)

27 września | HBO

Life’s a bitch and then you die
 
Jak wskazuje tytuł – jest to dokumentacja życia przestępczego na przestrzeni 36 lat, zmieszczonego w dwóch godzinach. Kamera śledzi parę osób – przede wszystkim drobnych złodziejaszków, którzy wchodzą do sklepu i nie patrzą, co zwijają. Ważne, że zwijają i mogą to opchnąć za kilka dolarów. A jak nie, to rozdadzą za darmo, jeśli ukradli np. ręczniki. Kamera wchodzi z nimi do sklepu i z ukrycia rejestruje to zdarzenie, albo czeka przy samochodzie. Czuć, że twórcy trzymający obiektyw oraz ludzie będący bohaterami filmu są przyjaciółmi, a przynajmniej znają się na tyle dobrze, aby nie tylko mieć ten poziom ufności, ale też bliskości. Autorzy jednocześnie ingerują w przebieg dokumentu czy narracji, ale i przy okazji są tylko świadkami tego, co się dzieje. A może ich nie rusza oglądania, jak chłop bije kobietę z głupiego powodu. „Rusza” ich tylko na tyle, żeby porozmawiać potem z tą kobietą. A ona odpowiada, z twarzą ukrytą w pościeli. Ogólnie dużo tutaj bycia na pierwszej linii frontu, że tak powiem.
 
Są tutaj pytania o to, czemu robią, co robią. Czemu przestali być uczciwi, mieć stałą pracę. Te słowa może nie padają ze strony twórców, ale oni powiedzą od siebie coś innego, w innych momentach filmu. Jest na ekranie ten sam duch, co w piosence „Life’s a bitch” Nas – ci ludzie po prostu znają właśnie tylko tyle. I dla nich życie przestępcy jest lepsze, właściwsze – ale oni też ewoluują. Nie zaczynali w końcu jako gangsterzy, oni też są zdolni do wątpliwości, żałują, może nawet chcieliby inne życie, w którym poszli na studia i ich los inaczej się potoczył, ale jest jak jest. „as long as we leavin’ thievin’, we’ll be leavin’ with some kind of dough”. Jako widz wyczulony na manipulację i łatwe, wygodne przekazy, patrzę na „Life of Crime” jako kontynuację tego, co stworzyło HBO tym, jak go nadal postrzegamy. Jest tutaj ten sam duch, który lata temu pozwolił w „Oz” powiedzieć: „I ain’t saying drugs are good. But when your past is past and your present sucks and your future holds nothing but broken promises and dead dreams, the drugs’ll kill the pain. Listen up, America, you ain’t ever gonna get rid of drugs until you cure pain”. Zbrodnia i przestępstwo to nadal zbrodnia i przestępstwo, ale ten dokument ma siłę, która pozwoli widzom spojrzeć inaczej na typa, który próbuje podpierdolić portfel. Nadal spuści takiemu typowi wpierdol, zadzwoni po policję, ale gdy już będą tak razem czekać na przyjazd radiowozu, to taki prawilny obywatel będzie mieć z tyłu głowy, że ten człowiek nawet jeśli pójdzie za kraty, to kiedyś wyjdzie. I podpierdoli kolejny portfel. Wpiedol i ogólnie kary nie są rozwiązaniem, są tylko karą.
 
Co więcej – jestem przekonany, że ten dokument ma siłę dotrzeć też do samych przestępców. Właśnie dlatego, że był taki osobisty, że twórcy starali się nadać życiu swoich bohaterów inny tor, że mieli nadzieję na zrobienie innego filmu niż ten, który im wyszedł. „To miał być dokument o odbiciu się od dna”, mówi coś w tym stylu na końcu ktoś, kto pewnie był reżyserem lub twórcą. Cóż, nie każdy dokument jest „Hoop Dreams” i ma szczęście pokazać drogę jedną na milion. Najczęściej pokazuje każdą inną, typową. I uderza nią na pełnej kurwie.
 
[HAMILTON] Where is this happening?
[PHILIP] Across the river, in Jersey
[HAMILTON & PHILIP] Everything is legal in New Jersey
1/5

We Need A Little Christmas

27 września | premiera 28 sierpnia '22 HBO

O spędzaniu świąt ze swoim dzieckiem. Całkiem sporo momentów między postaciami, które nawet działają. Szczególnie niespodziewany przyjazd kogoś w samą porę na święta. Doceniam, że to jeden z tych punktów wyjściowych, które wcale nie musiały powstać na potrzeby filmu świątecznego – święta są tutaj dodatkową warstwą. A raczej: mogłyby być taką warstwą, gdyby nie standardowe wykonanie, które akceptuje się wyłącznie w telewizyjnych filmach świątecznych. To jest źle zrobione i naiwne, nadal ogląda się robiąc coś innego – gotując kolację świąteczną – niż po prostu ogląda. Tym bardziej z całą rodziną. Jeden z tych tytułów, które najmniej przeszkadzają, ale jednak ciężko to przełknąć.
3/5

Wolfkin

26 września | premiera 6 września '22 | HBO

Kino europejskie myśli, że „dziecko jedzące inne dzieci w szkole i bezradni nauczyciele” to dobra metafora.
 
W sensie naprawdę, dziecko bohaterki gryzie inne dzieci do krwi i ukrywa się w beczce, jak nauczyciel chce je złapać. Dziecko ma 10 lat. I przychodzi dyrektor i mówi, że jak matka nic z tym nie zrobi, to zawiesi jej syna na dwa tygodnie. A matka na to, że nauczyciele też powinni coś zrobić. Dziesięć minut nie minęło i chyba na tym etapie cała widownia zatkana śmiechem straciła szacunek dla filmu, chociaż widać jak na dłoni, że to w zamyśle twórców ma być metaforą trudności w byciu samotnym rodzicem. A to tylko początek owych metafor. Największą i tak zdradza opis filmu mówiący o tym, że ojcem dziecka jest wilkołak, tylko właściwy film trzyma to długo w tajemnicy. Nie wiem, czy by to pomogło – film jest obojętny, a twórcy myślą, że są inteligentniejsi, niż naprawdę są.
3/5

Eternal Daughter

25 września | premiera 6 września '22 | HBO

Horror o tym, jak dwie kobiety próbują się dogadać.
 
Żarty na bok – standardowy horror psychologiczny ze znanymi sztuczkami. Córka przywozi matkę do hotelu, gdzie jest deszcz i atmosfera… No, jakaś na pewno. I tam są w tym hotelu. Nic się nie dzieje. Próbują rozmawiać, ale mało z tego wychodzi, a widzowi nie dano powodu, aby go cokolwiek z tego miało interesować. Do końca film pozostaje obojętny, ponieważ cały czas czuje, że wszystko to już widział wiele razy. A zwrot akcji na koniec – cóż, wystarczy powiedzieć, że jakiś jest i każdy się domyśli, jaki on jest. Tilda Swinton gra zarówno córkę jak i mamę, widząc w swojej roli zdecydowanie więcej, niż reszta twórców przekazuje widzowi. Niby jest to główna bohaterka, ale jednocześnie dałoby się powiedzieć: „Chciałbym zobaczyć film o tej postaci”. Jest w niej więcej, niż te film pokazuje, stawiając bardziej na widza niż własną kreatywność. Co chyba było dobrą decyzją, ponieważ film ma jej niewiele.
 
Ogólnie do zapomnienia.
skanerzy 1981 cronenberg
5/5

Skanerzy ("Scanners", 1981)

24 września | HBO

Tym co wyróżnia Cronenberga jako filmowca jest jego wyobraźnia wizualna, ale nie w kontekście posługiwania się kamerą czy montażem, ale sama wizualna zawartość kadru. Ma wizję i ją urzeczywistnia przy pomocy praktycznych efektów specjalnych, kostiumów i innych zabawek. Nigdzie pewnie jest to wyraźniej ukazane, niż w finale „Skanerów, gdzie punkt kulminacyjny teoretycznie polega na dwóch facetach patrzących się na siebie. Pod powierzchnią robią o wiele więcej, ale typowe, tanie kino klasy B na tym by poprzestało: na sugestii tego, co widz powinien widzieć, oraz nakręceniu tylko jak dwoje dorosłych chłopów krzywi się i wydaje dźwięki, patrząc jeden na drugiego. Cronenberg dodaje do tego jednak pierdyliard pomysłów wizualnych, każdy coraz bardziej szalony względem poprzedniego i to zostaje w pamięci, ale jednocześnie… Czuć, że aktorzy byli trochę zostawieni sobie, ostatecznie stają się wtedy manekinem pod makijaż i prostetyki. Nie mają za bardzo wtedy czegoś do grania. Rozumiem, że statyczna kamera była tak czy siak najlepszym rozwiązaniem, ale lepszy reżyser poprowadziłby tych aktorów tak, żeby mogli coś dodać od siebie w tym finale*.
 
Chciałbym, żeby z powyższego akapitu przeszło przede wszystkim: „to zostaje w pamięci”. Filmografia Cronenberga zostaje w pamięci wizualnie, a „Skanerzy mają ku temu wiele okazji – nawet jeśli fabuła średnio zostaje w pamięci, to i tak każdy będzie mógł powiedzieć: „To ten z eksplodującą twarzą”** Ten tytuł wpisuje się w tę stylistykę brudnych lat 80, która potem była kontynuowana chociażby w „Terminatorze” czy naśladowana przez „Trancers”: ulepszenia ludzkiego ciała oraz atmosfera poczucia małości wobec różnych sił, często nie tyle silniejszych samych w sobie, ale mających liczne wsparcie lub siłę przekazu po swojej stronie. Człowiek w tym filmie czuje się samotny i słaby, co pasuje do samej historii – oryginalny scenariusz spod ręki samego reżysera obraca temat wykolejeńców społecznych i niezrozumiałych samotników w intrygujący sposób: daje im moc, ale jednocześnie na każdego zsyła ból tak po prostu istnienia. Patrzymy na Skanerów i czujemy wobec nich empatię: na ludzi, którzy nie mieli nigdy czasu zastanowić się nad sobą, nie mieli przyszłości ani przeszłości. Ludzie, którzy egzystują, jako część czegoś większego, z czym nie mają i nie chcą mieć nic wspólnego. Łatwo w tym filmie zobaczyć opowieść o cichych i nielubianych dzieciakach z klasy, którzy byli wspominani tylko po to, aby z nich szydzić. Scenariusz tak obraca tę opowieść, aby zapytać samego siebie: jak to jest być nimi?
 
Siłą rzeczy jest to film o większej ilości tematów: starcie z rządem, zdolność do stawiania na tym w co się wierzy, pytanie o to: komu można zaufać? Bohaterowie tego filmu myślą i robią to, co inni chcą, żeby myśleli i robili. A potem się wobec tego buntują. Dla mnie o tym jest ten film.
 
*co niekoniecznie musi być uczciwe z mojej strony, czytając o tym, jak wyglądał proces twórczy i wszystko było robione w pośpiechu, żeby producenci mogli się załapać na zwolnienie z podatków.
**co, jeśli dobrze pamiętam, zdarzyło mi się usłyszeć podczas konwersacji.
fugitive 1963
4/5

The Fugitive (1963-67)

22 września

Ulubione odcinki: Wife Killer, Ill Wind, The Judgment
 
Serial i jego twórcy od początku pokazują, że wykorzystują zyskujące popularność medium do swojej misji: sprawiedliwość jest ślepa. Co oznacza też, że wyroki sądowe mogą być niewłaściwe, a osoby skazane, mające już przydomek „mordercy” lub wskazujące na inne popełnione wykroczenie, nadal mogą być niewinne. I są pozostawieni sami sobie nie tylko po to, aby przetrwać, ale też by udowodnić prawdę i znaleźć właściwego złego. W tym wypadku: mordercę żony. Doktor Richard Kimble zostaje skazany za zabicie ukochanej, chociaż tego nie zrobił. Podczas transportu cudem ucieka, przybiera nową osobowość oraz stara się przetrwać, jednocześnie próbując znaleźć jednorękiego człowieka, który uciekał z jego domu – najprawdopodobniej to on jest prawdziwym mordercą.
 
Scenariuszowo serial zaskakuje współczesnego widza – wyraźny podział na cztery akty oraz epilog w każdym odcinku (pojawiają się plansze z takimi oznaczeniami!) i dostarczają one podobnych, solidnych wrażeń. Każdy epizod to oddzielna przygoda, w innym miejscu i z innymi bohaterami dodatkowymi. Kimble zawsze mniej lub bardziej z własnej inicjatywy wplącze się w jakiś lokalny konflikt, policja zawsze będzie niebezpiecznie blisko zorientowania się, że nie jest tym, za kogo się podaje. W ostatnim akcie często będzie pakować się w pułapkę nie wiedząc o tym, ale widz dobrze będzie sobie zdawać z tego sprawę. Zawsze będzie jakaś postać, która nie będzie wierzyć, że Kimble jest mordercą i mu pomoże. I najważniejsze, chociaż to może tylko moje wrażenie – często Kimble sprawi, że czyjeś życie będzie lepsze. Gdyby nie był poszukiwany, gdyby z tego powodu tam nie zawędrował i nie spotkał tej osoby, jej losy potoczyłyby się diametralnie inaczej. Nawet to pomijając, to jednak każdy odcinek jest uczciwie zrobiony – jest tu dramaturgia, złożony problem, napięcie i rezolucja, dzięki której chce się wrócić do oglądania. Trzeba mieć tylko na uwadze, że wtedy telewizja jednak była inna, tak po prostu. Np. aktorzy wracali w różnych rolach – w większości pozostali nieznani, ale Telly Savalas wracający jako trzy różne postaci jednak daje się zauważyć dosyć łatwo. Albo brat protagonisty, który ma istotną rolę w finale całej przygody, pojawia się trzy razy i jest grany przez trzech różnych aktorów za każdym razem. Aktor, który wcieli się w niego w finale, wcześniej odgrywał pięć innych postaci.
 
Richard Kimble jest również tym, co wyróżnia całość. Jako postać – jest to przede wszystkim zwykły człowiek, który się nie poddaje. Ucieka przed prawem i wiele razy ma okazję, aby złamać prawo, aby coś zyskać (chociażby zwykłe ułatwienie sobie ucieczki i kontynuowanie życia na wolności), ale z tego rezygnuje. Wszystko, na co sobie przez te 120 odcinków pozwoli, to nieinterweniowanie, gdy powinien – ale i tak w trakcie odcinka dojdzie do wniosku, co jest właściwe. Twórcy idealnie odnajdują tą cienką granicę pomiędzy stworzeniem zbyt idealnego bohatera – w znaczeniu złotego chłopaka bez wad – oraz kogoś, kto cały czas jest wystawiany na próbę oraz potrafi wtedy postąpić właściwie. Ma wygląd kogoś, kto mijany na ulicy wydaje się pogrążony we własnych myślach, ponieważ jutro czeka go stresujący dzień w pracy, ale gdy spędzi się z nim więcej czasu to widać, że ten człowiek ma przeszłość. I radzi sobie z nią każdego dnia.
 
Tutaj staje się istotna rola Davida Janssena, który niewiele lat później umrze na atak serca w wieku 48 lat. Ponoć jego znakiem rozpoznawczym było takie ciche aktorstwo, „do wewnątrz” wręcz, co idealnie pasuje do Kimble’a. On po prostu ma twarz kogoś, kto jest już zmęczony, ale nie może po sobie dać znać o niczym, a co dopiero porozmawiać o tym z kimś, otworzyć się. Co samo w sobie sprawia mu ciężar. Jest zamknięty i wie, że inaczej nie może, ale jednocześnie wykonuje pewne czynności, które pozwalają mu na tworzenie powierzchownym relacji z napotykanymi ludźmi. Im dłużej z nim spędzamy czasu, tym bardziej widzimy w nim człowieka, który zapewne każdego dnia wstaje z myślą, że już dłużej nie da rady. I potrzebuje momentu, aby sobie powiedzieć: „dzisiaj jeszcze dam”. I nie jest to rola, która ewoluuje jakoś przez te cztery sezony, ale też nie zaczyna nudzić. Widz jest po jego stronie cały czas i liczy, że całość będzie mieć finał.
 
I miała mieć. Finał, który przeszedł do historii, inspirując później chociażby Damona Lindelofa, twórcę m.in. „Lost” i „Pozostawionych”.
 
Całość była kręcona w plenerze i w wielu różnych miejscówkach. Pisząc o realizacji trzeba pamiętać, że to miało być przede wszystkim czytelne na małych, czarno-białych telewizorach. W scenach rozmów twarze wypełniają ekran, ale to nie znaczy, że nie było tutaj miejsca na kreatywność, wielu twórców korzystało z gry światła i cienia do tworzenia atmosfery oraz napięcia. Muzyka poza czołówką nie wybija się, ale służy swojej roli, wypełnia tło i nie można powiedzieć, by jej czegoś brakowało. Aktorzy nie zmieniają się fizycznie i wizerunkowo przez te cztery sezony – a przynajmniej nie tak, aby zwykły widz mógł coś zauważyć. Dzięki temu całość nie trzeba oglądać po kolei i zapewne w coś takiego celowano, ale jednocześnie nie ma też poczucia progresu – również w tym znaczeniu, że protagonista czuje i zachowuje się tak samo po pół roku bycia ściganym, jak i po czterech latach. jak się nad tym zastanowić, to ciężko powiedzieć czemu coś takiego mielibyśmy akceptować.
 
Całość jest dobrym przykładem, że w walce o widza i jego pamięć trzeba zrobić po prostu coś dobrego. Serial nadal jest pamiętany, film nawet bardziej – ale nikt nie słyszał dwóch kolejnych prób adaptacji klasycznego serialu. Ostatnia nawet wydarzyła się całkiem niedawno i co? Coś po niej zostało? Nie wydaje mi się. A tymczasem serial sprzed 60 lat nadal dostarcza rozrywki, jest solidnym rzemiosłem oraz ma kilka odcinków mogących służyć za wzór nawet dzisiaj.
 
PS. Oglądałem cały 1 sezon oraz po pięć odcinków z każdego kolejnego.
2/5

A pak prisla laska...

22 września | premiera 2 lipca '22 | HBO

Kino obyczajowe o rozmowach między matką i córką. Rozmowach, które się nie kleją. Ciągną się i traciłem nimi zainteresowanie w kółko, a wszelki wysiłek, jaki wkładałem, zdawał się raz za razem nadmierny. To nie jest kino dialogu skupione na tym, że postaci już doszły do tego, jak zacząć rozmowę i teraz rozmawiają – tutaj oglądamy głównie ten etap wcześniejszy, kiedy osoby nieumiejące rozmawiać nie umieją rozmawiać. Bez związku z tym, o czym chcą gadać. „Czemu milczysz?; – Myślał, że to ty milczysz”. Temat tak czy siak zasługujący na więcej niż takie banalne i leniwe kino wymówek.
3/5

All That Breathes

22 września | premiera 21 stycznia '22 | HBO

Przyjemnie jest oglądać, jak tak dotykają ptaki. Przyjemnie też oglądać o naturze, pomaganiu i leczeniu zwierząt – bo bohaterowie właśnie przenieśli pasję z dzieciństwa do dorosłego życia i łącząc koniec z końcem starają się prowadzić lecznicę zwierząt (dużo o kaniach tu jest, takich latających). Kiepsko się ogląda, kiedy starają się z tego zrobić więcej, podejmując – czyli wspominając – o innych tematach. Kiepsko się ogląda, kiedy próbują wypełniać czas ekranowy materiałem nagranym przy okazji, bo kamera była włączona. Ogólnie nie odbiega za bardzo ten tytuł od standardu dokumentów tego roku i nie bardzo rozwija wiedzę o czymkolwiek, ale jest przyjemne w oglądaniu.
5/5

Furiosa: A Mad Max Saga

21 września | HBO

Wiele razy nie mogłem uwierzyć, co oglądam, że to zostało osiągnięte. Trzeba zobaczyć przynajmniej dwa razy.
 
Świat post-apokaliptyczny – tytułowa bohaterka wychowuje się w zielonym miejscu, jednym z nielicznych (a może i jedynym?) na rozległej pustyni, gdzie panuje prawo siły: amunicji, armii lub innych towarów. Każdy pilnuje swojego i podgląda, czy obcy nie pilnuje wystarczającego swojego. Furiosa właśnie zauważa, jak z lasu jej ludzi ukradziona jest zwierzyna. Podczas próby powstrzymania najeźdźców sama zostaje porwana, rusza za nią jej matka. Tak zacznie się historia małej dziewczynki, która nie będzie przez resztę życia wiele mówić – ale za to będzie cierpieć. I płonąć nadzieją o powrocie do zielonego domu. Całość służy za prequel dla czwartej części przygód Mad Maksa (on sam pojawia się w tym filmie – tylko tyle napiszę) i spełnia się w tej roli lepiej niż „dobrze”: rozbudowuje świat, który znamy, nadaje mu wręcz cech politycznych i geograficznych. Rozwija postaci, które już znamy i dodaje nowe – które wręcz proszą o osobny film poświęcony ich stronie i ich przeszłości. Rzeczy, które wiemy, że nastąpią – jak utrata kończyny przez jedną z postaci – są tak zaaranżowane, że gdy nastąpią, wywołują głęboki szok. Po seansie chce się więcej, nawet nie wspominając o kolejnej, pełnoprawnej części.
 
Fabularnie to film złożony – zbudowany na zasadzie takiej, że dzieje się dużo więcej, ale skupiamy się tylko na tym, co bohaterka z tego zobaczy osobiście i jak to na nią wpływa. To nadal kino akcji, które nie zatrzymuje się ani na chwilę, ale przy tym faktycznie rozbudowujące naszą wiedzą o tym uniwersum i korzystające z niej, aby budować napięcie oraz aspiracje bohaterów. To powiedziawszy – pierwsza godzina jest w dużym stopniu do oglądania z wyrozumiałością. Przynajmniej za pierwszym razem – dużo tutaj technicznej perfekcji, ale… Powiem tak: zaczynamy od sceny, gdzie Furiosa kradnie jabłko i jej koleżanka ostrzega ją, że wpadnie przez to w kłopoty. Symbolizm „kradnięcia jabłka” sobie daruję, ale chyba każdy widz przewróci oczami na taką aranżację prezentującą niepokorność protagonistki. Dość powiedzieć, że serialowy „Władca pierścieni” też ma coś takiego – to jest aż tak banalne. I podobnych banalnych zabiegów formalnych i narracyjnych, zastosowanych aby doprowadzić bohaterkę do miejsca, gdzie ma być, jest tutaj… Trochę. I można się było tego spodziewać – George Miller w końcu zawsze opowiadał o świecie wokół bohaterów, a nie samych bohaterach. Mad Max nigdy nie był ciekawe sam w sobie jako osoba, ale osoba w kontekście świata, w jakim funkcjonuje. „Fury Road” zresztą też miało dosyć „przewijalny” początek – a przynajmniej osobiście nie mam problemu z przeskoczeniem tych otwierających 10-15 minut. Gorzej, że „Furiosa” ten początek trwa godzinę, ale potem nie wymaga żadnej wyrozumiałości.
 
Gdy się zacznie, to będzie tylko lepiej i lepiej. Najdłuższa sekwencja ma tutaj 15 minut i nie tylko pokazuje świat oraz bohaterów, buduje relację między nimi wyłącznie w oparciu o spojrzenia i wzajemną obserwację działań, ale przede wszystkim jest pełna… Pełna, tyle napiszę. Ilość rzeczy, które można zrobić, aby „przejąć” cysterną – oraz ją bronić – jest po prostu niezwykła. Czuć, że to uniwersum żyje i robi wszystko z niczego, ryzykując życiem na każdym kroku. Uwielbiałem wszelkie „wspinaczki” wewnątrz i na zewnątrz pojazdów w „Fury Road”, tutaj mam tego jeszcze więcej, na długich ujęciach – obecnie George Miller zwolnił z cięciami, zamiast tego zaczął preferować akcję w obrębie kadru albo chociaż jednego ujęcia. Efekt często jest niewidoczny. Zwiększyła się też ilość efektów specjalnych (znacznie) przy jednoczesnym zachowaniu praktycznych wyczynów przez stunt performerów (oraz faktycznych aktorów), wszystko jest tutaj dotykane, przełażą, wchodzą na obiekty. Akcja jest ponownie objawiająca, headshoty z broni palnej jeszcze nigdy nie były tak czytelne. Wielokrotnie za to miałem wrażenie, że kopia na VOD ma inną wartość FPS względem wersji kinowej – tzn. wersję np. 48fps starano się przekonwertować na 24 lub 30. Efekt jest taki, że często i gęsto ruch postaci wydaje się przyspieszony, chociaż człowiek ma pewność, że ogląda wtedy prawdziwych aktorów.
 
Technologia to jednak inna kwestia. W ogóle nie zauważyłem, że nakładano cyfrowo twarz starszej aktorki na młodszą, wcielającą się z tę samą postać. Przejście faktycznie jednak jest niezauważalne – po prostu sądziłem, że to kwestia charakteryzacji Anyi Taylor Joy. Z drugiej strony byłem pewny, że w końcówce jej głos podkłada Charlize Theron – ale nic na to nie wskazuje. Może to tylko talent aktorski, może znowu zastosowano komputery. Całość wizualnie jest wyraźnie częścią „Fury Road” – fani tamtego obrazu rozpoznają te barwy, tę burzę piaskową i jej efekt, te dźwięki motocykli oraz najazdy kamery. Muzyka tak samo – „Brothers in Arms” może i nazywa się inaczej, ale rozpoznamy te dźwięki podczas scen akcji. I nie będziemy mieć za złe, że już je znamy. Zastosowano jednak wystarczająco nowych sztuczek – i zaczęto „stare” robić w nowy sposób, aby móc bez problemu powiedzieć, co oglądamy. I że jest to prequel również pod względem „wynalazków” stosowanych przez bohaterów.
 
To powiedziawszy, jeśli chodzi o takie rzeczy, jak podjęte motywy lub fabułę, film wymaga ponownego obejrzenia. Bez wchodzenia w szczegóły, nawet przewijając film po seansie na potrzeby zrobienia screenów trafiałem na elementy, które odbieram inaczej znając pełny obraz, że tak powiem. I wtedy film zyskuje zdecydowanie – nawet pomijam tutaj takie detale, jak klamra fabularna opierająca się o zrywanie owoców z drzewa. Ogólnie jest to film o nienawiści jako sile wewnętrznej pozwalającej przetrwać w takim świecie, jak świat Mad Maxa, ale jednak jest jeszcze ogólniej: o tym, jak tam przetrwać i w imię czego to zrobić.
3/5

The Hotel

20 września | premiera 9 września '22 | HBO

Reżyser „Żegnaj, mój synu” próbuje znaleźć film wśród ludzi zamkniętych z powodu covida. I wychodzi mu to dosyć nudno, pisząc wprost. Środowisko hotelu, gdzie ludzie są zamknięci, sprzyja wielu dobrych historiom, tylko tutaj nie było żadnego pomysłu. I czuję wręcz, że była powściągliwość przed tym, aby jakiś pomysł był, ponieważ – zgaduję – na pierwszym miejscu musiał być wiarygodny świat. Nie chcieli pewnie iść w kierunku historii o tym, jak ludzie spotkani przez przypadek w tych wyjątkowych okolicznościach znajdują miłość swojego życia albo coś. Miała być pustka, nuda i próby zrobienia czegoś z niczego – z okoliczności, których nikt nie potrzebował i nikomu nie są na rękę. Więc są w tej wspólnej przestrzeni, robiąc coś z braku laku. Do oglądania to się średnio nadaje.
 
Najczęściej miałem wrażenie, że oglądam kino improwizowane. I to takie, gdzie nie ustalili wspólnie kierunku, tylko jedna osoba się odpala z długim osobistym monologiem, druga stron nie tylko nie jest dobra w improwizację, ale i nie jest pewna, czy pierwsza skończyła, więc pierwsza mówi dalej… I czujemy tylko zdenerwowanie obu stron, a nie treść emocjonalną dialogu. Do oglądania to się średnio nadaje.
 
Ocenę chyba zawyżam, ale nie uważałem podczas oglądania wystarczająco, abym czuł się pewnie z dawaniem niższej oceny. Załóżcie jednak, że dałem niżej.
2/5

Paula

19 września | premiera 29 kwietnia '22 | HBO

Taki film o zaburzeniach odżywiania, jaki pewnie dałoby radę zrobić 20 lat temu. Albo i wcześniej. Na tym polega największy problem.
 
Kiedy tak mniej więcej nabierałem świadomości i zacząłem dowiadywać się o tym, że istnieją chorzy ludzie, którzy wyniszczają swój organizm z powodu presji społecznej albo pierdolniętej mamusi komentującej tłuszczyk, to z taką wiedzą, jaką wtedy zdobyłem, pewnie mógłbym zrobić taki film, jak „Paula”. Musiałbym tylko być przekonanym o tym, że trzeba zrobić film z tak podstawową wiedzą, bo temat jest ważny. Nie mówi niczego, czego nie słyszałem 20 lat temu, a aktualizacja o media społecznościowe (których technicznie rzecz biorąc 20 lat temu nie było, ale było coś innego) nie dodaje nic od siebie. Tak, to poważny temat, ale raczej nikt nie wyjdzie z seansu „Pauli” przejęty czymkolwiek. Jeśli już, to wyjdzie znudzony i bardziej obojętny na całe zagadnienie. A jeśli już ktoś zaczyna z nastawieniem w stylu: „tym młodym to się w dupie przewraca i tyle”, to pewnie nie dokończy nawet seansu.
 
Realizacja głównie nastawiona na „ładnie”, aktorzy jakoś sobie radzę, film jako całość bez tragicznych błędów. Istnieje i z nudów można włączyć.
3/5

Semret

19 września | premiera 10 sierpnia '22 | HBO

Pracująca kobieta imigrantka samotna z nastoletnim dzieckiem. I wystarczy. Generalnie o trudnościach w życiu takiej osoby, jak protagonistka – dosyć ogólnie, bez wrażenia, że podczas oglądania wchodzi się w ten świat i musi się stawić czoła tym trudnościom. Ot, coś, o czym twórcy słyszeli, więc zrobili o tym film. Chociaż film ma tytuł jak imię bohaterki, to i tak go nie mogę zapamiętać – aż tak mało wrażenia ten film wywiera. Fajnie, że bohaterka jako pracownik medyczny pamięta o dezynfekcji rąk, ale film głównie opiera się na schematycznym rozwoju wszystkiego (cisza i gdy w końcu Semret decyduje się zainicjować rozmowę, to pacjentka jej przerywa, bo zaczęły mówić jednocześnie – tego typu manewry). To nie jest żadna inspirująca lub zapadająca w pamięci postać – niewiele robi, po seansie zostanie pewnie tylko moment, gdy podsłuchała rozmowę o tym, jak jej błąd mógł narazić życie pacjentki, a ona… uciekła i popłakała się w pralni, gdzie oczywiście znalazł ją jej adorator i mogła nastąpić rozmowa pt. „Co się stało? Na pewno wszystko będzie dobrze, bo jesteś taka silna”. W zasadzie film nie daje pewności, czy to był błąd, czy tylko zwalają na nią winę, czy też wykluczają inne możliwości i zakładają, że musiała popełnić błąd. Zwykły, zwyczajny film dla nikogo – ludzie, o których opowiada, nie pójdą albo zasną po 10 minutach, a cała reszta najwyżej wzruszy ramionami. Może tylko twórcy się dowartościują, że zrobili kino społecznie zaangażowane. Nie da się ukryć: zrobili.
2/5

Diuna 2 ("Dune: Part 2", 2024)

19 września | HBO

Uczciwe kino. W pierwszej scenie pokazuje wszystkie wady i potem tylko je powtarza do końca filmu.
 
Ta produkcja po prostu nie ma sensu. Działania bohaterów, zachowanie bohaterów, decyzje bohaterów – nie mają sensu. Świat filmu nie jest budowany, nic tutaj nie ma sensu. Jakieś tło polityczne czy cokolwiek – nadal nie ma sensu. Nawet jakieś podstawy narracji – gdzie teraz są bohaterowie czy ile czasu minęło od poprzedniego ujęcia – nie są czytelne, nie mają sensu. Tylko tyle niestety przychodzi mi napisać bez upierdliwego komentowania każdego detalu w filmie, które do niczego nie prowadzi. Próbowałem i takie lanie wody tylko utrudnia powiedzenie mi ze zrozumieniem, że ten film nie ma sensu od początku do końca. Co miałbym wyróżnić? Jak Paul wypił płyn i umarł, więc był dramat i krzyczenie, a wystarczyło popłakać i to go uzdrowiło. I już po sprawie, wyjaśnione w ciągu ułamków sekundy. Gdzie jakieś poświęcenie czy coś? Już nie mówiąc, że od strony logistycznej to był kretynizm, to w końcu ich udawany Mesjasz, mogli bardziej o niego zadbać. Czy coś.
 
Nie to, że film jest głupi jako całość, po prostu… Nie ma sensu. I nie ma ku temu żadnego uzasadnienia – opowiada w końcu banalną historię o tym, jak dwie grupy biją się na pustyni, aż przywódca jednej z nich zabije przywódcę drugiej grupy. I zapowie, że wpierdoli jego szefowi – co samo w sobie też nie ma sensu, zapowiadając kolejny film, co też nie ma sensu. Poza tym jest sporo udawania, że jest tu jakaś polityka i „sterowanie wszystkim samemu będąc w cieniu”, tylko że… Tak po prostu nie jest. I udawanie, że tak jest, też nie ma sensu – cała „intryga” opiera się na zbiegach okoliczności oraz nielogicznym zachowaniu bohaterów na każdym etapie, w każdy sposób, dzięki czemu całość osiąga taki kształt, jaki autor sobie wymarzył i może mu służyć jako przykład na poparcie swoich tez. Według samego filmu najmądrzejszym tekstem było standardowe gadanie o tym, żeby z figury religijnej/ideowej nie robić męczennika, bo idea przetrwa i będzie większy kłopot. Jak tylko Léa Seydoux to powiedziała, to trzy kolejne postaci musiały powiedzieć, jakie to jest mądre. Czyli wszyscy inni w filmie są jeszcze głupsi.
 
Przewija się argument, że film chociaż „ładnie” wygląda, ale to nigdy nie służy samemu filmowi i nie ma innego sensu niż właśnie: „ładnie wygląda” do powieszenia na ścianę, ale nie do opowiedzenia o tym świecie, tych ludziach i tej historii. Bohaterowie są obróceni od siebie w nienaturalny sposób, żeby ładnie wyglądać na ujęciu grupowym; żołnierze są odstrzeliwani po kolei, zamiast wszyscy naraz, bo co z tego, że to nie ma sensu z punktu taktycznego, przecież ładnie wygląda jak tak pojedynczo sobie upadł… Nie potrafię znaleźć sposobu, aby to oglądać z przyjemnością. Nie jestem w stanie wskazać jednej poprawnej lub właściwej z artystycznego punktu widzenia decyzji, jaką podjęto podczas kręcenia.
 
PS. Jeszcze główny antagonista jedzący jabłko… Już pomijam, że musiał być pochylony, więc jego wygolona na łyso czaszka była komicznie jajowata. Już pomijam, że sam w sobie był debilem, ale serio – jabłko? Jak bardzo ja mam się z niego śmiać, co? Ja go mam traktować poważnie, on ma być zagrożeniem, a ja się śmieję, ilekroć widzę go na ekranie. On wygląda jak ten kosmita z Flienstonów! Wszystko w związku z tą postacią nie ma sensu.
czyz nie pollack 1969 they shoot
5/5

They Shoot Horses, Don't They? (1969)

powtórka | 1 września

Klaustrofobiczny obraz o ogromnej sile.
 
Lata 30 XX wieku, USA. Okres, gdy pojedyncze centy były wszystkim, co jeden człowiek mógł mieć w kieszeni i musiało mu starczyć dopóki nie nadarzy się okazja, aby coś zarobić. W tym filmie taką okazją jest konkurs tańca – czy raczej maraton. Chodzi w nim o to, aby być ostatnią parą, która nadal będzie tańczyć. A tak naprawdę chodzi o to, aby publika takiego konkursu mogła zobaczyć coś bardziej nieszczęsnego od samych siebie. Tak jak my, będą oni obserwować kilku uczestników tej niepozornie morderczej zabawy, która będzie trwać wiele, wiele dni. Każdy z nich w końcu jest w stanie wytrzymać bardzo dużo – i dopiero wtedy zacznie się cierpienie. Rzadkie i krótkie przerwy na sen, ogólna nuda, brak perspektyw – ten konkurs jest w końcu i tak lepszy od tego, co ma do zaoferowania reszta codzienności. Ci ludzie będą walczyć nie tylko z Wielką Depresją, ale z niechęcią do życia jako takiego. Żadne z nich nie chce zacząć nawet dopuszczać do siebie takiej możliwości aby zapytać samych siebie: po co ja jeszcze żyję? Przecież nic lepszego mnie już nie spotka. Będzie tylko gorzej. Konkurs tańca daje nadzieję na wygraną, a wygrana dla wielu z nich jest jedyną szansą na dalsze życie. Przynajmniej tak to sobie wyobrażają.
 
Nie jest to łatwy obraz – jego wartość polega na ukłonie w stronę ludzi, którzy doświadczyli takiej codzienności, stawili jej czoła i stawiają go każdego kolejnego dnia. Jest taki moment w życiu człowieka, kiedy inaczej zaczyna widzieć takie nihilistyczne, może wręcz beznadziejne portrety. Jest on czymś więcej niż tylko sumą swoich składników – krytyką rozrywek opartych o cierpienia, pocztówką historyczną, świetnymi występami aktorskimi, bolesną prawdą o rzeczywistości albo takimi detalami, jak fakt, że na pewno kilku widzów zobaczy tutaj nawiązania do holokaustu – bo wyniszczeni bohaterowie będą równie biedni i marni, co zdjęcia z obozów. Nawet ubrania się zgadzają. Nie musiało to być intencjonalne – jakby było, to wręcz źle by świadczyło o twórcach: film to w końcu tylko brak snu, a nie Auschwitz, ale jednak wspomaga to poczucie beznadziei płynące z oglądania. Tu nie chodzi o współczucie czy żałowanie, że życie tak wyglądało i wygląda – ani tym bardziej wywoływanie u widza poczucia winy, że przecież też płaci za oglądanie takich rzeczy. Chodzi o dostrzeżenie tego, poczucie go chociaż przez te dwie godziny. Chodzi o doprowadzenie widza do pytania zadanego w tytule. Ten film faktycznie ma siłę pozwalającą na to, aby widz zapytał sam siebie po seansie o to… I próbował wymyślić odpowiedź.
2/5

Sisu

16 września | premiera 9 września '22 | HBO

450 nazistów z zezem dookoła głowy kontra dziadek z garścią miedziaków w kieszeni i kuloodporną dupą.
 
Jeszcze jedno kino akcji, gdzie źli strzelają do psów (i nie trafiają), szturchają protagonistę lufami, ale gdy ten się obróci z nożem i zacznie zabijać, to nie będą strzelać. I będą cały czas iść pojedynczo. A jak już strzelają, to trafiają tylko w swoich (za dezercję) albo gdy nasz bohater ma jakąś ochronę. I ta ochrona zawsze wytrzyma, nawet jeśli zasłania sobie oczy ręką, to wtedy nie straszna mu artyleria żadnego kalibru. I całość jest strasznie wolna – akcja ma miejsce rzadko i jak się zacznie, to można zasnąć, obudzić się i ona jeszcze się nie zaczęła tak naprawdę. Do tego standardowe gadanie w stylu: „Ty wiesz kto to był? To była legenda i mieliśmy szczęście, że zabił tylko sześć milionów naszych”.
 
Zalety najwyraźniej są takie, że spośród blisko 80 minut, przez prawie półtorej sekundy widać, jak żołnierz dostaje na łeb miną i to go rozrywa. Podobnych sekund w filmie z pięć się znajdzie. Mnie to nijak nie wystarczy, ale są ludzie, którym wystarcza taka ilość gore oraz ilość czekania, aż coś się stanie. Jeśli macie ochotę na bohaterów, akcję, krew, satysfakcję z seansu czy campowy seans, to tutaj to znajdziecie w ilości 0,0004. To potwornie męczący seans, który na dodatek jest tym gorszy, im widziało się więcej dobrego kina i człowiek wie, że takie „Sisu” mogło faktycznie sprawiać frajdę, tylko nikomu na planie się nie chciało. Jak na końcu złapał samolot, to aż wzdychałem na wspomnienie sceny „odwróconej” w „Shadow in the Cloud”. To była dobra, głupia zabawa.
2/5

Szum ("Tinnitus")

16 września | premiera 7 lipca '22 | HBO

Babie piszczy w uchu, więc przebija sobie bębenki długopisem, żeby móc się moczyć z koleżanką.
 
Jeden z tych tytułów, które w sumie nie wiadomo o czym są. Tytuł sprowadza (sądząc po forum) ludzi zainteresowanych tematyką szumu w uszach – jak wygląda z tym życie itd. – ale tego tutaj nie ma. I w sumie nie wiadomo, co jest – samo HBO nawet jest przekonane, że prezentuje horror. Ja chyba zobaczyłem film sportowy, ale bardziej chyba chodziło o wsparcie ukochanej partnerki niż o sukces w zawodach? Dziewczyny razem skaczą w stylowy sposób do basenów i jedna z nich ma piszczenie w uszach, więc rezygnuje, ale tak w sumie to jednak nie. Cały film jest zrobiony po amatorsku i kolejne sceny nie popychają filmu w żadnym kierunku, jedynie wyglądają ładnie lub estetycznie, nie służą jednak historii. Czasami estetyka będzie oznaczać, że nic nie widać. Emocjonalnie całość jest płaska i zapada w pamięci tylko tej garści widzów, którzy nie zasną przed końcem, bo na końcu jest właśnie wkładanie długopisu w uszy. Nie jest jednak nakręcone to w żaden interesujący sposób, po prostu sam akt jest głęboko nieprzyjemny w oglądaniu.
letter to a pig list do swinki 2022
5/5

List do świni ("Letter to a Pig", 2022)

16 września | premiera 28 kwietnia '22 | HBO

Short 17 min. Brakuje mi słów. Takich rzeczy jeszcze nie widziałem.
 
Poniżej napiszę wprost przebieg całej tej animacji, żeby uporządkować myśli – również własne wrażenie w jakiejś kolejności. Ostrzegam przed spoilerami i zachęcam, aby samemu najpierw zrobić podejście.
 
Zaczynamy od retrospekcji. Osoba ucieka i kryje się w stodole – ludzie wchodzą za nią i jej szukają, ale nie znajdują jej, gdyż nie tylko była ukryta, ale również dodatkowo świnia ją zasłoniła. Osoba jest uratowana i wiele lat później chodzi do szkoły co roku – na oko poziom liceum – by opowiadać o własnych doświadczeniach z przeżycia tego, co się działo podczas 2 wojny światowej Żydom. I tak, z innego filmu z tego samego roku („Delegacja”, opowiadającego o wycieczce dorastających Żydów do Polski, aby zobaczyli Auschwitz na własne oczy) wiem, że w tym kraju istnieje pewien kult – czy też programowanie – młodych, aby mieli ustalone z góry stanowisko wobec tamtych wydarzeń. Tylko że młodzi mają to w dupie – nie biorą tego do serca, ale stoją grzecznie i robią to, żeby mieć święty spokój. Tak samo w „Liście do świni” – szkoła w Izraelu to ta sama szkoła, którą ja kojarzę z Polski. Nawet sposób, w jaki nauczycielska weszła do klasy i usiadła z boku na krześle – dosłownie wyrwane z mojej pamięci. Uczniowie siedzą i przebywają w przestrzeni, gdzie opowieść się toczy, ale nie są nią zainteresowani. Osoba, która przeżyła wojnę, nie ma daru opowiadania, ale to pewnie najmniejszy problem. Większą wartością jest dla nich rozśmieszyć kolegów i koleżanki, niż okazać szacunek starszemu. To dla nich ta sama pogadanka, jak wszystkie inne w szkole – wiedzą, jak mogą się zachować, żeby im to uszło względnie na sucho. „Narkotyki są złe”, „wojna była okropna”, „gry komputerowe to zło” – co za różnica?
 
Sam sposób animacji już teraz jest niezwykły i przykuwa do ekranu. To generalnie animacja rysowana ręcznie, łącząca film z animacją oraz jeszcze animacja abstrakcyjna. Są tutaj kreski proste, prymitywne, ale obok jest rysunek człowieka, gdzie połowa jest szczegółowa, połowa narysowana jedną, ciągłą linią, a niektóre elementy (dłoń) jest fragmentem filmu, tam widzimy prawdziwą rękę. Na poziomie technicznym jest to niebywałe osiągnięcie tak po prostu, ale to wszystko służy fabule – sposób rysowania człowieka wspominającego przeszłość zmienia się w zależności od tego, co mówi i jaką reakcję wywołuje u jednej uczennicy. Z jednej strony wydaje się uszkodzony, a może coś ukrywa, a może jest zapominamy i dlatego jakby część jego „znikała”, może ma straszyć swoją aparycją, może… Może tak po prostu pokazuje: „tym się stajesz, kiedy robisz jak on”. Tym niedającym się opisać „tym”.
 
Człowiek ten wyjaśnia stosunek Żydów do świń – postrzeganie ich jako brudnych i gorszych. To po prostu funkcjonuje w ich kulturze, tego uczą dzieci – on wtedy jednak został nauczony przez życie, że świnie takie nie są. Ten konkretny prosiak uratował mu życie. Gdy to piszę, to może tutaj być ukryte nawiązanie do Polaków jako świń, które funkcjonuje chociażby w „Maus”, ale chyba nic na to nie wskazuje. W każdym razie: człowiek ten w późniejszym życiu wiele razy wracał myślami do tej świni i napisał do niej tytułowy list. Fakt ten śmieszy słuchaczy i jeden zostaje wyproszony. Wtedy opowiadający zmienia narrację – zamiast opowiadać o tym, jak było źle, to zaczyna tracić kontrolę nad sobą i zdradza inną część swojego życia, kiedy w bliżej nieokreślony sposób zemścił się na człowieku, którego znalazł po wielu latach, gdy tamta osoba była już stara, ale rozpoznał w niej swojego oprawcę. Trochę to brzmi jak próba przemówienia do młodzieży językiem, który bardziej ich zainteresuje. Mówi, że młodzi nie rozumieją, bo niczego takiego nie przeżyli – a teraz tak jakby wizualizuje im, jak to jest coś takiego zrobić, myśleć w taki sposób.
 
Wspomniana uczennica odkryła włosy z jednego ucha, gdy zaczął być czytany list do świni – taki wizualny sygnał: „Masz moją uwagę”. Gdy zaczęło się mówienie o zemście, schowała głowę pod ławkę. Ławki zaczynają rosnąć i stają się drzewami w lesie podczas 2 wojny światowej. Żołnierz widzi uczennicę i rozsypuje się na popiół, a ona podąża za świnią – w tle reszta uczniów się pojawia i idą wszyscy razem. Mają świńskie nosy. Możliwe, że w tym momencie stary człowiek cały czas opowiada i w ten sposób inspiruje to, co widzimy. Młodzi teraz idą wyrządzić krzywdę, z uwagi na świńską aparycję są tymi plugawymi istotami w swojej własnej kulturze. Znajdują świnię – ta jest wtedy gigantyczna, może tylko po to, aby mieć przewagę masy, móc przerażać. Nie jest zainteresowana zabijaniem młodych, ale gdy maleje, młodzi jakby przypominają sobie, po co tam przyszli. Świńskie nosy wracają i linczują świnię pod żyrandolem, a ta wtedy umiera? Bohaterka przechodzi przemianę i bierze ją na ręce, jej świński nos znika, świnka jest już mała. I żyje, wyrywa z jej objęć i biegnie, ale nie ma dokąd. Cały czas się zmniejsza, teraz z zaufaniem wchodzi na dłoń nastolatki. Wyjmuje je przez okno na zewnątrz, gdzie naprawdę malutka zasypia – albo umiera. Dziewczyna nadal ma nos o świńskim kształcie, ale już bez koloru, jest czarno-biała. I ma ludzkie oczy – dopiero wtedy to zauważyłem, ale chyba przez cały short każda postać ma ludzkie oczy. Jest zbiorem tego wszystkiego.
 
Jeśli więc dobrze to wszystko rozumiem – krótki metraż mówi, że Izraelska młodzież jest wychowywana zarówno na ofiarę jak i oprawcę, która tego nie dostrzega. Idą na misję, aby zapłacić za nienawiść, sami są jej wtedy pełni, a faktyczną ofiarą – bezbronną na dodatek – jest mała świnka. Ta sama, wobec której przecież czujemy taką wdzięczność za pomoc. Przewrotne to przesłanie. Uniwersalne i jednocześnie mające głębokie znaczenie w obszarze swojej kultury. Plus całość jest animowana na granicy czegoś unikalnego, przełomowego i wyznaczającego nowe standardy. Wychodzi więc na to, że jest to krótki metraż roku ’22. I najlepsza produkcja, która wtedy wyszła z Izraela. I jedna z 30 najlepszych produkcji roku.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic