BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

– I have lost my sense of direction.
– Uh, have you tried Hare Krishna?
„The Muppet Movie” (1979)
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

3/5

Wesele (2021)

9 grudnia

Pod wieloma względami niezwykłe kino, ale ręka Smarzowskiego artystycznie staje się tylko cięższa i cięższa.
 
Nie ma to nic wspólnego z poprzednim filmem reżysera o tym samym tytule – poza tym, że akcja również w obu tytułach kręci się wokół jakiegoś wesela. Bohaterowie i ogólnie wszystko jest inne – w filmie z 2021 roku jednym z gości na weselu jest dziadek pamiętający pogrom Żydów z okresu 2 wojny światowej i… I go wspomina, dzięki czemu film rozgrywa się równocześnie dzisiaj, jak i w przeszłości, momentami mieszając oba te plany, dostrzegając echa tamtych dni w teraźniejszości, jedne bardziej wyraźne od drugich. Gdzieś na tym etapie fabuła przestaje mieć znaczenie, to nie jest film motywowany historią lub bohaterami (charakterystyka każdej postaci kończy się na napisaniu, kto się w nią wciela). Rzeczy się dzieją i nawet jest między nimi jakieś powiązanie, ale sam film nie jest zainteresowany dokończeniem czegokolwiek. Pokazuje, bo musi, a przynajmniej czuje się do tego zmuszony – i gdy jakiś wątek się kończy, to reagujemy wzruszeniem ramion.
 
Sam moment przeniesienia się nie został zrealizowany zbyt dobrze – widz orientuje się zbyt późno, że ogląda nagle przeszłość, jest zdezorientowany – ale cała reszta jest zachwycająca. Kostiumy i scenografia to kwestia oddzielna, równie wzorowo wykonana, ale ja chcę przede wszystkim podkreślić przenikanie się tych dwóch światów, jak bohaterowie tamtych lat zaczynają okupywać teraźniejszość, jak współcześni wracają do przeszłości, jak momentami dzieje się to niemal niedostrzegalnie, gdzieś w tle. I ta wizja jest coraz odważniejsza, coraz bardziej śmiała, mając coraz mniej sensu – chociaż nie miała go od początku prawie w ogóle – a wśród gości wesela pojawiają się nawet postaci historyczne… Czekaj, co?
 
Gdy piszę o wizji artystycznej, nie mam na myśli jej pod względem moralnym czy duchowym. W zasadzie najbliżej mi do definicji jako rzemiosła: że udało się realizacyjnie ukończyć ten obraz, jest technicznie rzecz biorąc niepodważalnym osiągnięciem. Czymś, co trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć. Czymś, czego słowa nie dadzą rady oddać – ale ze względu na wymowę tych obrazów narzuconą przez twórcę, jest to na granicy oglądalności. Widzicie: Polska w oczach Smarzowskiego nie może usiedzieć pięciu sekund bez deklarowania bycia gotowym do zajebania na śmierć każdego Żyda, murzyna, pedała i co tylko jeszcze chcecie. A to jedynie początek pomyłek merytorycznych tego obrazu, ta najbardziej śmieszna. Najpierw ksiądz ostrzega przez tęczowymi, potem pan młody jedzie poskakać z kolegami kibicami i śpiewać hymn klubowy uwzględniający pochwałę przemocy na tle rasowym, a potem na ślubie mała dziewczynka śpiewa karykaturę o Żydowskim dziecku. I tak bez końca, naprawdę. To jest zabawne w swojej naiwności.
 
Oglądanie sekwencji łączącej przemowę księdza z przeszłości, gdy sieje nienawiść do Żydów, a przemową księdza współcześnie, gdy sieje nienawiść do LGBT, mogłoby być czymś niezwykłym – podobnie jak dosłownie każda inna sekwencja w tym obrazie. Prawdą jest, że oba te wydarzenia miały i ma miejsce – ale czy istnieje między nimi coś wspólnego, jak uważa reżyser? No właśnie na tym cały film się załamuje – ponieważ nie analizuje niczego z tego, o czym opowiada. Nie wykazuje żadnej wiedzy na jakikolwiek temat. A bez tego jest tylko głośnym krzykiem, że cegła i ciastko jest dokładnie tym samym, bo ma ten sam kształt – wywołując jedynie śmiech na sali. Albo analogia między współczesnym biznesmenem pracującym z Niemcami a chłopami z przeszłości sprzedającymi Żydów… Czy to naprawdę trzeba podkreślać? I co najgorsze nie widzę w „Weselu” żadnej świadomości, że tak jest. Widzę jedynie narastającą frustrację reżysera, który od lat próbuje swoimi produkcjami zainicjować zmianę, przesuwając granicę i uderzając w stół coraz mocniej i mocniej, a tymczasem nic się nie zmienia. Zupełnie tak, jakby punkt wyjściowy autora był błędny, ale on woli uderzać coraz mocniej i mocniej, bez autorefleksji. Naprawdę obawiam się tego, co może przynieść kolejny jego obraz i ile Żydów tym razem spali na ekranie, ile Polacy tym razem wypiją i po pijaku zrobią z siebie kretynów, jak bardzo ludzie religijni będą zakłamani oraz jak bardzo będzie eksploatować wydarzenia historyczne na potrzeby gore udając jednocześnie przed samym sobą, że chodzi mu o coś więcej.
 
„Wesele” teoretycznie jeszcze może się bronić byciem przypowieścią o tym, żeby przyznawać się do swojej przeszłości, że Polacy nie tylko ryzykowali życiem ratując Żydów, ale i też sami ich zabijali. Tylko z ust człowieka, który nie umie ani przekonać, że faktycznie zna historię, ani nie umie wyciągnąć z nich większych wniosków, nie ma to większej wartości. Nie ważne, jak głośno będzie o tym krzyczeć.
 
PS. Jeśli dobrze rozumiem, to film też stara się sugerować, że ci wszyscy „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata” też grzeszyli ostro – uratowali jednego, ale zabili 67 – ale nikt o tym nie chce mówić. Mówią tylko o tym, że zrobili też coś dobrego. Odważne stanowisko w filmie pełnym generalizowania po bandzie oraz w czasach Polskich Obozów Zagłady, reparacji wojennych mających zapłacić Polska albo gdy potomkowie Niemców coraz mniej wiedzą o roli ich dziadków w przebiegu 2 wojny światowej. Myślę, że film kreślący paralelę między tamtymi poświęceniami oraz dzisiejszym zakłamywaniem przeszłości w celu dorobienia się, byłby bardziej na miejscu. Pod każdym względem.
4/5

Przeczytałem:

Prawdziwe życie Sebastiana Knighta - Nabakov, 1941

Fikcyjna biografia, w której brat tytułowej persony próbuje napisać jego biografię i poznać prawdę o kimś, kogo ledwo znał. Szuka ludzi, szuka tropów, analizuje twórczość pana Sebastiana (bo był pisarzem), próbuje się wczuć w niego i co mógł myśleć. Zaczyna się więc trochę jak „Obywatel Kane”, ale Nabokov wyczerpuje się na różnych obserwacjach dotyczących sztuki, a nie ludzi lub człowieka. To książka bez puenty, bez szczęśliwych zbiegów okoliczności, bez sukcesu tak naprawdę. Bohater trafia na różnych ludzi, słyszy różne rzeczy, wzdycha wielokrotnie na tym, że jego książce brakuje polotu losowych wydarzeń popychających narrację w kierunku nowych faktów z życia opisywanej osoby. Takich osób nie ma, są tylko – hehe – w książkach. Autor zdaje się rozpływać w tym, że jego tytule brakuje sztuczności typowej dla różnej sztuki. Pytania pozostaną bez odpowiedzi i trochę jak w „Obywatelu Kane” musimy zaakceptować, że prawdy nie poznamy. Z tą różnicą, że końcowa myśli mówi o zwróceniu się do myślenia o sobie. To jest świetnie napisane, nawet jakiś humor się znajdzie, sporo elegancji w sposobie myślenia oraz opisywania świata, ludzi i ich relacji, ale przede wszystkim jest tutaj pewna wolność w tym, że powieść nie musi dążyć do swojego zakończenia. Punkt wyjściowy jest dosłownie i jedynie punktem wyjściowym dla przeróżnych przemyśleń o sztuce i co może dać… Nie tyle jej poznawanie, ile tworzenie.
2/5

Leave

6 grudnia | premiera 20 października '22 | Amazon Prime

Nie zapada w pamięci.
 
Film korzystający z ogranych sztuczek – najpierw buduje napięcie i tajemnicę, gdy dziecko zostaje znalezione w kocu z różnymi, mrocznymi symbolami, by potem… Naprawdę mam trudność, żeby coś sobie przypomnieć z seansu – jest aż tak obojętny, nijaki i nie zapada w pamięci. Droga bohaterki połowę czasu w ogóle nie wydaje się mieć coś wspólnego z jej misją, żeby znaleźć rodziców. Twórcy jakby na siłę starali się zwrócić film w stronę psychola, który porywa ludzi, aby ich oczyścić z grzechu. Tak jakby to miało uratować ten film, a tymczasem efekt wywołuje tylko wywracanie oczu. Zapamiętam chyba tylko, że bohaterka ma tutaj wizje nadnaturalne, które nie robią na niej wrażenia (to źle, bo gdzie jakieś emocje? Zresztą: czemu ta historia ma elementy nadnaturalne?) i słyszy, że ma odejść („Leave”), ale okazuje się, że tak naprawdę słyszała Liv, czyli imię swojej prawdziwej matki. W sumie jest to śmieszne.
2/5

Bed Rest

6 grudnia | premiera 30 listopada '22 | Amazon Prime

Przede wszystkim generyczny horror, ale są tu elementy udanego kina o stracie dziecka.
 
Film na początku obiecuje unikalnie denerwującą bohaterkę – no jeszcze się nie spotkałem z kobietą, która jest zła na męża za to, że ten nie rozgłasza przy każdej okazji, że ich dziecko zmarło zaraz po porodzie. Miała przynajmniej dobry powód („Zachowujesz się, jakby nigdy nie istniał”), ale dałoby radę to zrobić dużo lepiej. Pod każdym względem, żebyśmy mogli poczuć jakieś zrozumienie wobec niej, a tymczasem myślę jedynie: „No nie dała rady wymyślić innego powodu, żeby się pokłócić”. Na tym unikatowość filmu się kończy niemal całkowicie, wracając dopiero w zakończeniu. Wtedy też wraca motyw utraty poprzedniego dziecka, a w międzyczasie oglądamy… Generyczny horror. Słyszymy hałas i to na pewno są duchy, a nie remont piętro niżej. Coś jest w szafie! Długo do niej podchodzimy, aż w końcu zaglądamy do środka i…! JEST PUSTA! Pięć minut później jeszcze raz. I jeszcze raz. I tak mija ten film. Poboczne postaci zostaną wypierdolone przez okno i zginą na miejscu, bohaterowie główni będą się bać zamykających gwałtownie drzwi.
 
Najgorsze, że właśnie nie ma prawie znaczenia przeszłość bohaterki. Nieczyste siły były zainteresowane tylko jej nienarodzonym dzieckiem, reszta była już nieistotna. Na szczęście chociaż w finale sobie o tym przypomnieli i zrobili coś, co z całą pewnością będzie mieć swoich fanów. W końcu to film o matce, która zrobi wszystko dla swego dziecka. Tego, które dopiero się urodzi, jak i tego, które już nie żyje. To mógł być lepszy film i chciałbym go ocenić wyżej, ale większość czasu spędzamy na oglądaniu kolejnego nudnego horroru, a za mało mamy możliwości zobaczyć coś, czego nie widzieliśmy w setkach innych produkcji. Biorąc pod uwagę wszystko razem: to jest nieudany film.
5/5

Merrily We Go to Hell (1932)

27 listopada

Dorothy Arzner apeluje do alkoholików o trzeźwość. Dużo humanitaryzmu, przezabawne dialogi i solidna dramaturgia.
 
On jest sympatycznym spotkaniem podczas przyjęcia, ona jest córką bogatego biznesmena. On mówi, że są umówieni na jutro, ona mówi, że on nie będzie pamiętać. On jednak pamięta, spotykają się znowu. Wszyscy wróżą temu związkowi kłopoty, szczególnie jej ojciec – młoda miała do tej pory wszystko zapewnione, a on nie da rady tego podtrzymać. Będą wiedli zwykłe życie. A to tylko pierwsza z wielu trudności, które ich spotkają.
 
Czy jest się tu z czego śmiać? Tak. Czy bohaterowie są sympatyczni? Owszem. Czy można ich zrozumieć? Zgadza się. Twórcy umiejętnie żonglują między jej stroną tej historii oraz jego stroną – czemu ona go wybrała, czemu z nim jest, czemu on jest jaki jest. Twórcy się nimi faktycznie interesują, dzięki czemu cały obraz i dynamika głównej relacji jest interesująca. Z czasem ilość elementów, które w kinie amerykańskim zaraz będą wręcz nielegalne (w tym słowo „Hell” w tytule) naprawdę zaskakuje, a udało się o każdym powiedzieć coś czułego i rozsądnego. Film na morał i tak dalej, ale jest w tym mądry. To nie jest dzieło, które chce wskazywać palcem, bardziej pokazać, jak piękniejszy może być świat, gdy każdy będzie trochę lepszy. Plus naprawdę ujmujące mnie pragnienie happy endu, pomimo wszystkiego co się wokół będzie działo, to jednak film skończy się na uśmiechu. I to jest naprawdę piękne.
 
Plus kolejny jej film, który trwa poniżej 90 minuty. W mojej opinii: najlepszy.
5/5

Terror in a Texas Town (1958)

27 listopada

Fantastycznie wyreżyserowany obraz, ale kończy się pojedynkiem rewolwerowym, gdzie chłop rzuca harpunem.
 
Jeden z tych pozornie zwyczajnych filmów gatunkowych – tutaj mamy western, gdzie przychodzi bogaty i zły chłop, który chce zagarnąć ziemię od lokalnych ludzi, ponieważ ku ich niewiedzy, siedzą na złożach ropy. Robi to oczywiście siłą, a miejscowi nie zamierzają ryzykować życiem i nie podejmują walki. Jeden z nich umiera zastrzelony, szeryf nie zamierza nic zrobić (nikt nie przyznaje się, że jest świadkiem) i wydaje się, że sprawa jest zamknięta… Do momentu, gdy przybywa syn zmarłego człowieka. Po 19 latach. I nie zamierza zrezygnować z tego, co mu się należy.
 
Zbiegi okoliczności? Tak. Idealistyczny, wręcz naiwny wydźwięk? Tak. Do tego absurdalny pomysł na finałowy pojedynek rewolwerowy, gdzie jedna ze stron nigdy nie miała w ręku broni palnej, ale jest Szwedem i żeglarzem, więc bierze do ręki trzymetrowy harpun. Jest kilka powodów, żeby zignorować ten tytuł – i jest dużo więcej, aby się nim zachwycić. Historia jest dynamiczna, a reżyseria cały czas utrzymuje uwagę widza. Każdy ruch kamery, każde cięcie i zbliżenie, wszystko jest tutaj na swoim miejscu. Dialogi są błyskotliwe, a bohaterowie faktycznie mówią i rozumieją język filmowy. Umieją widzieć spojrzenia, interpretować je, oni im wystarczą – to tego rodzaju kino. Styl reżysera jest dosyć niewidoczny i pewnie mało wyrobieni widzowie nie zauważą nawet, jak dużo tutaj długich ujęć – trwają wiele minut i nie zwracają na siebie uwagi, służą w całości opowiadanej historii. Każda scena dostała od reżysera to, co powinna. Tak jak każda postać od scenarzysty dostała tyle uwagi, ile powinna.
 
Jednak nawet nie muszę pisać „pod spodem”, ponieważ następujące motywy są wyraźne dla każdego: obraz porusza niechęć do imigrantów przy jednoczesnym byciu imigrantem i niechęci do ludzi, którzy byli tutaj od wielu pokoleń. Relacje damsko-męskie, szczególnie w tamtych czasach oraz zależność od mężczyzn, też ma tutaj swoje narracyjne miejsce. Jest tutaj silny apel do widza o podejmowanie walki, ale robi to w taki sposób, że widz faktycznie czuje się zagrzany do podjęcia rękawicy, do wywalczenia sprawiedliwości, do nieodwracania wzroku. Te uniwersalne stanowiska wtedy musiały mieć większy wydźwięk, gdy ludzie dowiedzieli się, że za scenariusz odpowiada człowiek będący na Czarnej Liście. Bez tego jednak film angażuje po uszy – widz chce, żeby sprawiedliwość wygrała, zły został pokonany, bohater miał swoją zemstę. I to właśnie dostaje.
1/5

Alienoid ("Oegye+in 1bu")

26 listopada | premiera 20 lipca '22 | Pięć Smaków

To chyba na podstawie tego filmu wystawiają sztukę w „Sing Sing”.
 
Film opowiada o tym, że różni ludzie chcą tego samego i jest pogoń za tym czymś. Chyba. Sam film zaczyna się od tego, że kosmicie swoich więźniów zamykają w ciałach ludzi i czasem oni z tego człowieka mogą uciekać i… To nie ma sensu. To po prostu jest, burdel dla burdelu. Jakbym oglądał kilka najsłabszych filmów Marvela, że chłop zabija Bogów, bo się zdenerwował i teraz chce rządzić światem i trzeba go powstrzymać i w tym celu coś tam, tylko że jednocześnie coś też się dzieje. I to też nie ma sensu. Na ekranie jest z 560 postaci i łącznie nie mogą się poszczycić jedną szarą komórką. Nie wiem, jakbym wytrzymał seans w kinie, w mieszkaniu oglądałem to na kilka podejść, inaczej nie dałbym rady. Wszystko tu jest nudne, nijakie i jest tego mnóstwo. Broń palna, kino kostiumowe, Power Rangers, kosmici, transformacje, pościgi samochodowe i na piechotę po dachach i absurd. Jeden chłop pokonuje wrogów przyklejając im na ryj paragon z supermarketu. Inny mocno macha ręką i wywołuje wiatr, dzięki czemu odpycha wrogów. Nigdy nie robią nic ciekawego, ale robią tego dużo.
 
Na dodatek to jest tylko pierwsza część, urwana bez żadnego przystanku czy satysfakcji. Ale jak wam się podoba, to włączcie „Alchemię dusz”, tam będziecie tego mieli 10 razy więcej.
3/5

Ziemio, bądź bezpieczna (Tortoise Under the Earth / Dharti Latar Re Horo)

26 listopada | premiera 12 marca '22 | Pięć Smaków

Połowa filmu to statyczne ujęcia przyrody i ludowe pieśni. Druga połowa jest jeszcze nudniejsza. Nie wiem, czy ten film pomaga sprawie.
 
Teoretycznie to film o okolicy, którą ludzie nazywają domem, ale warunki są tam coraz gorsze, ponieważ złoża uranu są niedaleko, chcą je wydobywać i dostają się one do wody, chcą ich wyganiać… Czy coś w tym stylu, z filmu to nie bardzo wynika, trzeba opis przeczytać i inne takie. W filmie głównie oglądamy jak siedzą, siedzą i śpiewają, siedzą i rozmawiają w nienaturalny, nieinteresujący, wolny, wystylizowany sposób. Ładne? Tak. Czy pomaga zainteresować sprawą widza? Jak wspomniałem linijkę wyżej: z filmu nie bardzo wynika cokolwiek. Twórców coś takiego w ogóle nie interesuje. Pokazują tylko coś, co myślą, że wystarczy na to nakierować kamerę i to powie wszystko. Poza tym to kolejny film o przywiązaniu do tonącego domu, który nie trafia do osób, które nie rozumieją takiego przywiązania. Nie jest to udane kino, ale oceniać niżej jakoś nie mam ochoty. Obojętny, nieinteresujący, niezapadający w pamięci, nie wyróżniający się na tle wielu podobnych produkcji.
1/5

Depois do Universo

16 listopada | premiera 27 października '22 | Netflix

Baba z toczniem znajduje lekarza, który się zakocha, da jej nerkę i nauczy jeździć na rowerze, żeby wygrała fortepian. Szkoda, że baba jest taka wredna.

To oczywiście film realizujący fantazję o spotkaniu księcia z bajki – w tej wersji lekarza rezydenta, chcącego być internistą, który z jakiegoś powodu pracuje z pacjentami ze stacji dializ. Może tak to w Brazylii wygląda, nie wiem. Bohaterka ma tocznia i jak siada do grania, to jej cieknie krew z nosa, poza tym gada o bólu palców, co porównuje do gadania przez zasłonięte usta. Rewelacyjne porównanie kogoś, kto nie ma pojęcia, o co chodzi. I w większości bohaterce wystarczy, jeśli tylko bardzo będzie chciała, to będzie grać. Tylko jej się nie chce, bo jest chora i obrażona na cały świat i wredna. Istnieją osoby na wiecznym PMS, które sikałyby z radości po nogach, gdyby byłyby chociaż przez 5 minut tak wredne, jak bohaterka tego filmu. I chłop będzie ją mimo to kochać, bo gra na klawiszach czy coś.

Ogólnie ubaw po pachy i mam nadzieję, że nie istnieją ludzie, do których ten film jest adresowany, że potrzebują oni ziścić swą fantazję takim obrazem. Potem jest jeszcze przezabawna dramaturgia oraz tragedia. A jak zobaczycie od kogo nerkę dostanie ta wredna baba (z pominięciem 14 tysięcy oczekujących, którzy najwyraźniej nie zasługują na bycie biorcą bardziej od niej), to dopiero wybuchnięcie śmiechem.

Oglądać na przyspieszeniu, przeklikując co chwila do przodu oraz z dużym, motywującym napisem na ścianie przypominającym, że kobiety takie nie są tak naprawdę.

4/5

Saudade fez Morada aqui Dentro

16 listopada | premiera 8 listopada '22 | Netflix

Uczciwie o dziecku, które traci wzrok. Nadal można znaleźć wtedy radość, dzięki kumplom.

Bohater chodzi do podstawówki i stopniowo traci wzrok, niedługo straci go zupełnie. To w zasadzie tyle, ile w opisie. To portugalski obraz, młoda obsada umie być razem na ekranie i jest między nimi autentyczna chemia. Czuć, że oglądamy prawdziwe dzieci, gadające o tym, ile to nie mają dziewczyn i w czym to nie są wspaniali. Scenariusz ma kilka cwanych pomysłów na to, aby pokazać, co to oznacza dla młodego stracić wzrok – nie będzie mógł chociażby wyjść na ulicę i grać w piłkę z przyjaciółmi. Jego atak frustracji oraz reakcja otoczenia jest w pełni wiarygodna – ale tutaj też jest istotne, że wcale nie oglądamy młodzików zapatrzonych w telefony, film nie idzie w tę stronę. Znaczący jest też moment, kiedy trwa narada dorosłych nauczycieli, co zrobić z takim uczniem, który nie może uczestniczyć w zajęciach z powodu ślepoty. Bohater słyszy to i wychodzi wściekły, oznajmia koleżance, że go wyrzucą – na co jego rówieśnica mówi, że będzie mógł usiąść bliżej, ona będzie mu czytać, będą mogli razem korzystać z jej notatek. Jest w tym filmie zrozumienie dzieci.

Tytuł nie jest przesadnie obfity w treść – ale dobrze robi to, co zamierza. Pozwala obserwować tę trudną drogę oraz uwierzyć, że wtedy też może pojawić się uśmiech na twarzy bohatera. Dla niektórych widzów to może być naprawdę wiele.

3/5

Ming yat zin gei

12 listopada | premiera 5 sierpnia '22 | Netflix

Patetyczne kino klasy B. Nie miałem większych problemów.
 
Popularne hasła wrzucone w jeden film: kino katastroficzne, ochrona środowiska, ratowanie dzieci i żołnierze poświęcający się w imię idę czy tam towarzyszy – to wszystko tutaj jest i nawet wydaje się, że połączone przez człowieka. Fabuła przytłacza od pierwszej minuty: była wojna korporacji! A potem zanieczyszczone powietrze! Na szczęście udało się zbudować coś, co oczyszcza powietrze! Ale wtedy jebnęło coś z kosmosu i teraz to oczyszcza powietrze, ale też trzeba to zniszczyć! I wysyłają ludzi i będzie dużo strzelania, ale mają tylko trzy godziny, bo jak im się nie uda do tego czasu, to zrzucamy atomówkę i chuj.
 
W każdym razie film dostarcza: jest heroiczne darcie ryja, strzelanie do kosmitów, wybuchy, ratowanie kumpli i żołnierze z radością poświęcają życie, aby uratować ludzkość i kumpli i co tam jeszcze. Szczerze? Może być, naprawdę. Nie wrócę do tego, ale jeśli ktoś poprosi o bezpretensjonalną rozrywkę, wtedy będę wymieniać m.in. ten tytuł. Najwyżej może zrazić ten cały patos, ale jest na tutaj na miejscu.
2.5/5

Przeczytałem:

Powołanie trójcy - Stephen King (1986)

Fajne. Pepsi tutaj ratuje życie.
 
Druga część cyklu „Mroczna wieża”. „Rolanda” czytałem z 15 lat temu i było średnio, a średnio jest nadal – w obu przypadkach jestem przekonany, że wystarczy przeczytać streszczenie, a w adaptacji filmowej będą to tylko liche retrospekcje uzupełniające i właściwy seans zacznie się później. Rozumiem ostrożność wobec oferowania czytelnikowi czegoś długiego i zachęcanie go czymś przystępniejszym, ale tutaj autor przegina z czymś takim, dając mi tak naprawdę dwie i pół samodzielnej historyjki, które łączy w lichy sposób. Treść tej książki jest następująca: Roland rekrutuje towarzyszy, aby szukać tytułowej Wieży. Łazi po pustej pustyni i nagle pojawiają się tam drzwi i wsadza przez nie łeb i orientuje się, że jest wtedy we łbie innej osoby z innego świata. Robi coś-tam, coś-tam i przeciąga tę osobą na swoją stronę drzwi i teraz razem łażą po pustyni. Koniec.
 
Pierwsza historia spokojnie mogłaby być samodzielna po niewielkich manipulacjach (ten jak-mu-tam mógł szmuglować narkotyki nie samolotem, albo w ogóle wyświadczać innego rodzaju przysługę w zamian za brata), a elementy z Rolandem dodano do niej jakby później. Potem zgarniają schizofreniczkę i pierwszy zgarnięty się z niej zakochuje, tylko nie ma ona nóg i ją pchają po piasku przez 100 stron. Dosłownie przewracasz stronę i czytasz jeszcze raz to samo. Tutaj już wiadomo, skąd porównania do LotR, tam też Sam łaził z Frodo przez 50 stron do wulkanu. Na końcu jest fajny myk i kończymy. W zupełności pomijalna treść.
 
Tym bardziej, że styl pisania jest serio dosyć średni. To może być najgorzej napisy King, jakiego czytałem. Wszystkie istotne momenty są napisane bez siły przebicia, są obojętne i jedynie przepchnięte, bo i tak wiadomo, jaki będzie wynik albo rezolucja, więc czytałem to bez zaangażowania, tak jak sam autor pisał bez zaangażowania. Wiadomo, że ten pierwszy zakocha się w tej drugiej, a ona po prostu się uśmiecha i zgadza się na przyjęcie uczucia. Wiadomo, że ten pierwszy pójdzie z Rolandem. Wiadomo, że się uda. Nie ma tutaj napięcia ani dramaturgii. Rekompensatą jest dowalanie nawiązaniami kulturowymi (od Macy po Terminatora) i dawaniem absolutnie każdej postaci jakiegoś tła fabularnego. Tutaj akurat widać zmysł pisarski – bo King nie tylko daje np. takiemu aptekarzowi przeszłość, skąd ma tę aptekę, ale wraca do tego później, gdy zamyka scenę i pisze reakcję aptekarza na wydarzenia, które właśnie miały miejsce, mające związek właśnie z tą przeszłością. Dlatego też adaptacja filmowa prezentująca tylko bieżące wydarzenia będzie trwać najwyżej 46 minut, a fani Kinga będą wkurwieni, bo scenarzysta nie pomyśli, aby poinformować widza o tym, że tej postaci pojawiającej się na trzy strony ktoś nie lubił w szkole 40 lat wcześniej.
 
Czy przeczytałem 200 stron siedząc w pociągu na American Film Festival? Tak. Czy wolałbym przeczytać streszczenie na początku kolejnej książki? Też tak.
3/5

Przeczytałem:

Niewyczerpany żart - DFW ("Infinite Jest", 1996)

To jest chyba książka, o której każdy ma wyrobione już zdanie przed czytaniem – w tym sensie, że cokolwiek kto coś napisze lub powie nie zmieni tego, czy dana osoba planuje lub zdecydowała nigdy nie czytać „Infinite Jest”. Przynajmniej ja tak miałem – nawet po podejściu do innych, podobnych tytułów i odbiciu się od nich, chciałem samemu zobaczyć, jak to jest czytać tę książkę. Samodzielnie się z nią zmierzyć. I dostałem ją jako prezent pod choinkę – i wymyśliłem, że przeczytam ją przez rok. To wychodzi jakieś 4 strony dziennie. Ostatecznie nie trzymałem się tego pomysłu, bo nie sprawdził się w praktyce, a czytać chciałem, więc dopiero w okolicy sierpnia – kiedy już zaliczyłem wszystkie inne tytuły, które miałem zaplanowane na ten rok* – zacząłem czytać na poważnie. A tak naprawdę na poważnie wziąłem się w okolicy października, kiedy to stwierdziłem, że chcę skończyć czytać przed urlopem. Na urlop chciałem wziąć książkę, a że nie będę woził kilkukilogramowej książki i nie chciałem przerywać lektury IJ, to musiałem ją skończyć. Wtedy oznaczało to lekturę 14 stron dziennie i często czytałem więcej.

Warto napisać wprost – to bardziej 2000 stron, bo czcionka jest drobna i w porównaniu do innych książek czułem, jakbym czytał coś o wiele grubszego niż 1012 stron, z których składa się zasadnicza lektura.

Więc przeczytałem. I jak widać powyżej, umiem naśladować bezbłędnie lanie wody i pisanie nieistotnych rzeczy. Coś innego mi dała ta lektura? Nie. Nie jest tytułem, który zmienia życie i jest źle napisanym tytułem. Że jest celowo napisana źle nie zmienia faktu, że to nadal jest źle napisana książka. Źle nie znaczy brzydko czy grafomańsko, bo to jednak cudownie napisane i jest tutaj wiele pięknych momentów – jeśli jednak czytelnik nie pamięta, co czytał dzień wcześniej – jeśli rozumie bezbłędnie co przeczytał i nie wie, po co to przeczytał, ani jaki jest tego rola w całości – jeśli każdy dialog brzmi tak samo i nie idzie rozróżnić dwóch różnych dialogów ze strony 200 i 800 – jeśli całość ugina się od zabiegów celowo utrudniających zrozumienie oraz dekoncentrację** – jeśli cały czas mam wrażenie, że coś jest napisane wyłącznie jako ćwiczenie pisarskie, a nie zabieg stylistyczny mający coś dać****** – i tak dalej – to jest to źle napisana książka. Odrobiłem pracę domową i zapoznałem się z licznymi opiniami pozytywnymi o tej książce: nikt nie umie przekazać o niej niczego poza tym, że to wspaniała książka. Fani mają problem z umieszczeniem jakiegoś momentu w jakimś kontekście, gdy mówią o czymś, co miało miejsce po… I nie są w stanie tego dokończyć. Nie pamiętają i nie wiedzą, co się działo wcześniej i później, co prowadziło do tego momentu ani jaki on przyniósł skutek. To moment oderwany i ja również będę ten moment chwalić. Nie mam jednak zamiaru udawać, że to czyni z tej książki coś więcej.

Kolejna rzecz – czytając ją a czytać o niej to dwie różne rzeczy. Mam na myśli, że np. tenis pełni dużą rolę, a raczej zajmuje dużo miejsca w tej książce. Jest tak, ponieważ autor grał w tenisa, ale takowa myśli nie przeszłaby mi przez głowę ani razu, gdybym nie przeczytał o tym w posłowiu.

I finalnie – to lektura z której czułem, że autor bardzo chciał pisać. Tylko nie miał o czym, więc pisał bardzo dokładnie i bogato o tych dwóch-czterech rzeczach, o których miał co napisać. Coś na kształt przesłania, morału lub treści, jeśli takowa tutaj jest, jest bardzo proste. Tak proste, że pewnie każdy człowiek sam do tego doszedł w swoim zakresie i nawet nie myślał, żeby się z tym kimś podzielić. Chodzi o zagrożenia hedonistyczne i umiejętność ograniczenia rozrywek, żeby nie zastępowały one życia. Nawet nie ma tutaj szczególnej analizy tego ani solucji lub porady, diagnozy czy też faktycznego rozwiązania, jak dać czytelnikowi powód, aby żyć. Wręcz przeciwnie***. Jest tylko kilkanaście (?) wątków w zasadzie o tym samym, jak różne postaci wchodzą w nałóg i teraz są w dupie. Bardzo dużo tutaj opisów wewnętrznych przemyśleń i przeżyć, wszystkie mówią jednym głosem. I tak, to jest zabawne oraz wspaniale napisane, proszę o tym pamiętać.

Tylko koniec końców to przede wszystkim książka, która ma tysiąc stron. Jest tym z całą pewnością. To się dobrze czyta, ale tylko ze względu na obcowanie z tego rodzaju językiem. Nie chodzi tutaj o to, żeby tę książkę ukończyć albo żeby coś wyciągnąć z lektury. Możecie czytać od początku, od środka albo i w ogóle, zadowalając się losowymi fragmentami.

Moja rada: otwórzcie na stronie 820***** i zacznijcie tam czytać. Aż do końca, a potem od początku. Pewnie i tak wiecie, że rozdział pierwszy chronologicznie pierwszy nie jest. DFW miał mieć blok pisarski, a po jego pokonaniu miał wprowadzić w zakończeniu nową postać. Czuć tę różnicę w pisaniu i ostatnie 200 stron można nazwać nawet dobrze napisanymi w tradycyjny sposób.

Momenty: sześciostronicowy monolog o czekaniu na narkotyki; jak z rodzicami młody naprawiał bodaj łóżko (jak idealnie oddano to poczucie, gdy jesteś mądrzejszy, ale mają ciebie za idiotę i uważają, że milczenie jest wyczerpującą odpowiedzią, żebyś sam się zamknął i uważał za idiotę); cały fragment o fascynacji MASH; opowieść o tym, jak kradł wódkę od matki, żeby miała mniej do picia; i ostatnie 200 stron, kiedy równolegle są prowadzone trzy wątki, ale tylko dwa mają znaczenie – począwszy od Hala, jak trafił na złe spotkanie, oraz twarzy, która przymarzła do okna. I potem ten chłop leżący w szpitalu, będącego przekonanym, że lekarz masturbował się myśląc o pielęgniarce.

Powyższe wrażenie, które nie są opinią ani recenzją, należy czytać przez minimum 45 minut i następnie rozpocząć czytanie od nowa.

W temacie tłumaczenia… To jest jedna z tych pozycji, o których człowiek nie wie, czy popełniono błąd, czy to jest decyzja artystyczna. Więc nie wiem, czy uparte nazywanie Norma z „Cheers” Nomem jest którymś z tych. Może to błąd w tłumaczeniu? Ze trzy literówki faktycznie znalazłem, kiedy płeć jakiejś postaci jest źle odmieniona. Poza tym ludzie narzekają na tłumaczenie, że to nie jest to samo, bo np. pierwsza linijka powieści jest odpowiedzią na pierwszą linijkę Hamleta, co się „Między słowami”. Reszta chwali tłumaczenie, że w ogóle jest – i jest naprawdę dobre.

*większość z nich**** miała okolice 200 stron, czego nie planowałem
** jest tutaj np. pod koniec taki moment, że bohaterowie oglądają film i wspomniany jest tam aktor, którego nikt nie pamięta. Pod koniec jest filmografia reżysera tego filmu i jest tam wymieniony ten aktor z nazwiska. I co? Nic, ale wraz z Internetem przyszła możliwość wyszukiwania tego nazwiska i najwyraźniej dwa razy ten aktor pojawia się wcześniej. Więc teraz chyba możemy sobie poskładać, że taki był wtedy i skończył jako aktor. Czy coś, nie wiem. To naprawdę najgorszy sposób na pisanie, jaki jest.
*** Jak na pozycję, która krytykuje np. fanbojowanie serialu MASH i życie każdym odcinkiem oraz tworzenie teorii spiskowych wokół detali, największym żartem jest fakt, że dzisiaj samo IJ jest właśnie taką pozycją, której ludzie dedykują swoje życie, czytają ją w kółko, rezygnując z życia i odkrywając właśnie miliony detali, które ostatecznie… Chyba dają tylko tyle, że mają uświadomić: „poświęciłeś życie na to wszystko i co ci z tego przyszło? Ogarnij się, idź na dwór czy coś”.
****tutaj autor wymienia te książki oraz ilość stron, ale mnie się tego nie chciało zrobić.
*****autor nie jest pewny, czy numer strony się zgadza. Ja też nie jestem pewny. I nie mam kogo spytać. Jestem sam.
******np. monolog pisany przez 15 stron bez jednego znaku interpunkcyjnego. Nie pomaga to się wczuć w zrozumienie tego, co ktoś mówi, nie oddaje emocji, nie pozwala się postawić w roli słuchacza ani mówiącego. Jesteś jedynie czytelnikiem eksperymentu literackiego. W tym momencie wszystko naprawdę zostało zrobione źle – z wyjątkiem tego, że sam monolog jest napisany sprawnie.

2/5

Hello, Goodbye, and Everything in Between

3 listopada| premiera 6 lipca '22 | Netflix

„Zakochany bez pamięci 2: Problemy z dupy”
 
Bohaterowie postanawiają, że za rok zerwą, żeby… Nie wiem, naprawdę. Jakieś pierdoły o tym, że związki ze szkoły nie starczają na całe życie i po co się oszukiwać. Potem jakieś pierdoły o tym, że związki przeszkadzają w osiągnięciu osobistych celów… I tak dalej. Chodzi o to, że w tym filmie wszystko jest idealne i każda randka to coś niezwykłego. Oczywiście facet o wszystko dba, kobieta musi tylko być – to tego rodzaju fantazja. Tutaj nie ma żadnej dramaturgii ani trudności, film musi je wyciągnąć z dupy – bo przychodzi ten moment, kiedy mieli zerwać, ale nie chcą i teraz są z tego powodu nieszczęśliwi. No kurwa.
 
Najgorsze, że film bierze się za naprawdę poważny temat, który był chociażby właśnie w „Zakochanym bez pamięci”. Co jest lepsze – przeżyć coś i to stracić czy z tego zrezygnować czy też pozwolić się rozpaść… Ten film bierze się za ten temat w najbardziej dziecinny i niedojrzały sposób, jaki mógł być. To mogło wyjść tylko od kogoś, kto nie przeżył tych rzeczy osobiście, tylko się o nich naczytał w kolorowych magazynach.
 
Plus: nie czuć, że są w związku, że są zakochani. Czuć, że lubią być razem. Tyle.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic