BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

– I have lost my sense of direction.
– Uh, have you tried Hare Krishna?
„The Muppet Movie” (1979)
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

3/5

Trevor: The Musical

8 września | premiera 24 czerwca '22 | Disney+

Na YouTubie jest sporo amatorskich wersji np. „In The Heights”, tzn. wystawione przez szkołę. Budżet jest mniejszy i nikt na scenie nie jest – jeszcze – profesjonalistą. Nie mają zgrania, nie umieją śpiewać najlepiej, choreografia nie jest jak w oryginale i jest wymyślona przez kogoś, kto przede wszystkim nie chce młodym utrudniać czegoś, co jest niewiarygodnie trudne tak czy inaczej – trzeba być grupą na scenie przez dwie godziny, pamiętać tekst i w ogóle. Takie wersje „In The Heights” nie są złe, nie dorównują oryginałowi, ale nadal przyciągają oko jak każde nowe wykonanie i każdy będzie zainteresowany, jak ci amatorzy na drodze do kariery teatralnej wykonali dany moment. To w końcu „In The Heights”, to jest niewiarygodnie ciężki musical sam w sobie. Jeśli ktoś daje rady tego nie zepsuć mając 15 lat, to już wystarczy.
 
„Trevor” jest zapisem faktycznego musicalu – jest widownia i czuć „w czasie rzeczywistym”, jakbyśmy ją oglądali. I tak, urok tej sztuki najpewniej leży po trochu w tym, że główny aktor nie robi wrażenia nikogo „zawodowego”. To ma być nastolatek pełen miłości do musicali, który chce, aby świat dał mu szansę, żeby mógł zostać jak Diana Ross i wykona piosenki z Fame na konkursie talentów, żeby to udowodnić. Problem w tym, że jak nie widzę tutaj profesjonalisty grającego amatora. Ja nadal widzę amatora. Nie kogoś złego w tym, co robi – chociaż nad śpiewem będzie pracował jeszcze długo – ale właśnie amatora: osobę bez doświadczenia, z wieloma brakami, których nawet nie jest świadomy. I cała sztuka robi takie właśnie wrażenie: jedni aktorzy są lepsi, inni gorsi, inni robią to w ramach kary, inni mają ambicje i zero talentu, a statyści to przypadkowe osoby, które poruszają się w tle, żeby dostać punkty na świadectwie czy coś. Niemniej, scenografia i ogólnie realizacja wskazują raczej na oglądanie profesjonalnej sztuki. Nie tak rzadko trafi się jakiś imponujący moment ze strony aktorów – oni naprawdę dają radę w jakimś stopniu śpiewać, tańczyć, nie popełniają błędów ani razu (typu pójście w złą stronę lub pomyłka w tekście), dają radę wytrzymać te dwie godziny i co jakiś czas zabłysną: timing, humor, chemia między aktorami. Tylko zawsze błyszczą dlatego, że nie spodziewałem się po nich niczego więcej niż „niech będzie”.
 
Film sprawia więc wrażenie, że to całkiem niezły materiał wykonany przez początkujących. Tylko z samym materiałem też nie jest zbyt różowo (hehe). To historia chłopaka odkrywającego swoją homoseksualną stronę i wszystkie perypetie z tym związane: „jak powiedzieć chłopakowi, że go lubię?”, „jak ukrywać, że nie mam ochoty masturbować się do zdjęć kobiet”, „z kim pójść na imprezę?”. I jest to przewidywalne. I najwyraźniej podoba się to tylko ludziom, którzy uważają, że historie o gejach trzeba wspierać – sami geje mają dosyć kolejnej stereotypowej historii z niewieścim protagonistą.
 
Ja miałem pewną przyjemność z oglądania – bo to musical, zapis z występu a nie adaptacja, więc chwalę podejście, ale wolałbym znać gotowy musical i w tym filmie tylko zerknąć na ulubione momenty. Trudność polega na tym, że to jest właśnie ten musical – aktor z „sfilmowanej” wersji to ten sam aktor, który śpiewa na Spotify w oficjalnej wersji. I śpiewa tak samo. Gdy na końcu jest wzruszony po występie, to robi się ciepło na sercu, tylko że nie jako aktor odtwarzający wizerunek popychadła, który dostaje szansę na scenie. Nie, ja tam widzę prawdziwe szkolne popychadło będące sobą, które zostało wpuszczone na scenę. Efekt każe wątpić w słuszność takiego postępowania.
 
Plus trochę kontekstu: najpierw był krótki metraż z 1994 roku, który zdobył Oscara i jego twórcy nawet rozpoczęli organizację oferującą wsparcie takim osobom, jak tytułowy Trevor – bo wcześniej czegoś takiego najwyraźniej nie było. I ta organizacja działa do dzisiaj. Na podstawie tego krótkiego metrażu powstał musical w 2017 roku i ten musical został sfilmowany na potrzeby Disneya. Wszystko cały czas trzyma się akcją w roku 1981 roku.
2/5

Olivia Rodrigo: driving home 2 u

8 września | premiera 25 marca '22 | Disney+

Niesamowite, dokument o albumie z wchodzeniem w proces tworzenia czy inspiracji. Szkoda, że to nadal o jakiejś siksie śpiewającej banały.
 
Jeden z serii produkcji udających dokument o tym, że artyści są bardzo szczęśliwi, gdy odnoszą sukces, bo wszyscy ich kochają. Ktoś powinien przypomnieć im, że są dla widowni i oni mają ich uszczęśliwiać, a nie my ich. W każdym razie: Olivia jest młoda i śpiewa, a jej piosenka leci w radio. I gadała z Joe Bidenem o czymś ważnym, ma zdjęcie o tym na Instagramie. Poza tym śpiewa o zrywaniu z chłopakiem, kończenie związku i pouczaniem, że to nie jest koniec świata. Generalnie twórczość kogoś zatrzymanego w wieku 13 lat, dla ludzi, którzy też się wtedy zatrzymali – niemniej naprawdę szanuję, że jest tutaj pokazany proces twórczy, jak coś ją inspirowała, co poszczególne teksty znaczą. Ten tytuł faktycznie ma coś poza serią komplementów oraz występów na żywo. Ogromny szacunek, w tę stronę powinna iść cała branża!
 
Tylko no, Olivia to nadal siksa. Śpiewa słabo, jej piosenki są nijakie i zapomnę o niej jeszcze w trakcie oglądania (jak się nazywała?). Solidnie zrealizowany tytuł, ale to go nie ratuje.
 
PS. Teraz zerknąłem – jej utwory na Spotify mają po miliard odsłuchań. Hm.
5/5

Pociąg do Darjeeling ("The Darjeeling Limited", 2007)

powtórka | 7 września | Disney+

Anderson Wes wraca do motywów rodziny, tym razem prezentując relację między trojgiem braci i ich matką, która rok wcześniej nie pojawiła się na pogrzebie ich ojca. Teraz jest gdzieś o podnóża Himalajów, a jeden z braci (Owen Wilson) ściąga pozostałych do niej w tajemnicy przed wszystkimi, pod przykryciem – ale nie tak do końca – duchowej podróży, aby naprawić relacje. Podróży Indyjskim pociągiem i wykonywanie różnych rzeczy z kartki, jak dmuchanie w liść i zakopywanie go na pustyni. Motyw „duchowej przemiany” jest tutaj wyśmiany z łagodnością, ale metamorfoza jest jednak na ekranie – tylko nie taka, że któraś postać się zmieni. Matka nadal okłamie swoje dzieci i ucieknie w sekrecie. U Wesa Andersona zmiana oznacza większą szczerość, otwartość, zaufanie komuś. Akceptację tego, na co nie ma się wpływu – tego typu rzeczy.
 
Nadal nie wierzę, że ten film ma dwie sceny akcji. W sumie trzy – dwie polegają na biegnięciu za pociągiem, trzecia to ratowanie dzieci w rzece (jedno nawet umiera!). W sumie cztery, bo jeszcze się biją i Jason Schwartzman pryska braci pieprzem oraz rozbija się o szklane drzwi. Reszta kinematografii Wesa Andersona nie zawiera chyba w ogóle scen akcji (ucieczka w „Grand Budapest Hotel” nie jest pościgiem), ale tutaj pasują i faktycznie były potrzebne: mówienie, składanie obietnic i inne takie nie działa między jego bohaterami. Podczas rozmowy z matką wręcz zaczynają milczeć i uznają to za dobre rozwiązanie. Jednak gdy podejmują działania, to wtedy się zobowiązują – na tym polega ogólnie rola akcji w filmach, działań i innych aktywności. W tym zdejmowanie bandaży przed lustrem. Reżyser znajduje wciąż sporo różnorodności w kadrze – od kręcenia przedziałów na jednym ujęciu z boku (każde może być niespodzianką, nawet udekorowanym na kształt samolotu), po wymyślenie oddzielnego obuwia dla każdej postaci (Jason biega boso, Owen ma dwa różne buty, Adrian Brody akurat nosi normalne).
 
Dobra, teraz czas samemu jechać.
3/5

Chevalier

6 września | premiera 11 września '22 | Disney+

W połowie między filmem telewizyjnym oraz kinowym. Najbardziej polubiłem język, którym się bohaterowie posługiwali.
 
Pewnym podsumowaniem jakości filmu może być chyba już sam fakt, że po seansie nie byłem pewny, czy opowiedział prawdziwą historię, czy tytułowy Joseph Bologne, rycerz (lub kawaler) z karaibskiej stolicy Grenady, Saint-Georges (Chevalier de Saint-Georges), faktycznie istniał. To w końcu opowieść o kimś bardzo utalentowanym – tak bardzo, że wywoływał nerwicę i zazdrość u ludzi wokół – kto mało osiągnął, jego muzyka przepadła lub prawie została wymazana z historii w okresie Napoleońskim i dopiero po latach do niego wrócono. Historia jak historia, klimat wokół filmu to też oddzielna sprawa* – sam film nie opowiada życiorysu tej osoby w taki sposób, aby to było wiarygodne. Poszczególne sceny zamiast wynikać z siebie nawzajem pod wspólnym tematem, wynikają często z powietrza, jakby twórcy usiedli w kółeczko i rzucali pomysły, co chcą w tym filmie. A chcieli np. pojedynku Josepha i Mozarta na skrzypce. Albo żeby jakaś kobieta walczyła o prawa kobiet. I żeby Maria Antonina straciła głowę. I to wszystko jest w tym filmie, nawet mniej więcej w porządku chronologicznym, ale efekt nadal jest dezorientujący. Film faktycznie zaczyna się od pojedynku z Mozartem, tylko co z tego? Że to się wydarzyło nie wraca potem nigdy – chociaż było ku temu mnóstwo okazji, sam protagonista nie może przestać się chwalić, czemu nie pochwalił się zwycięstwem nad Mozartem? Czemu sam Mozart nie wraca więcej do opowieści? A powinien, przynajmniej z nazwiska w kilku momentach fabuły powinien być wspomniany.
 
„Chevalier” jest najlepsze, gdy opowiada fabułę: jak ojciec nakazał mu doskonałość i sięganie gwiazd, jak zyskał uznanie królowej i mógł konkurować o zostanie głową Opery Paryskiej. Wtedy całość ma jakiś kształt i opowiada faktycznie o tytułowym bohaterze – ale to nadal mało. Jak na film, który powinien przywrócić pamięć o jednej z najznamienitszych osobistości XVIII wieku, „Chevalier” wypada blado. Za produkcją stoi pewien talent – reżyser do tej pory stał za serialami, ale to były naprawdę wielkie tytuły, jak „Lost”, „Ray Donovan” czy „Watchman”. W obsadzie są takie nazwiska, jak Samara Weaving, Lucy Boynton, Sian Clifford i Minnie Driver. Aktor wcielający się w główną rolę nauczył się grać na skrzypcach do tej roli (jeśli wierzyć Internetowi). A całość wypada jak skrót serialu Netfliksa.
 
Aktorzy i realizacja stoją na przyzwoitym poziomie. Muzyka sama w sobie robi dobre wrażenie. Mnie podczas seansu najbardziej spodobał się język, którym posługują się postaci – to z całą pewnością nie jest autentyczny język tamtego okresu, ale jednak jest zaskakująco rozbudowany. Twórcy uniknęli unowocześnienia i nowoczesnego ułatwienia tego, jak coś opisujemy dzisiaj. Zamiast tego osoby na ekranie posługują się tymi długimi, trudnymi słowami, bardziej adekwatnymi do tego, co chcą wyrazić, oraz towarzystwa, w jakim się znajdują, zachowując też wysoki stopień dyskretności oraz uprzejmości między sobą. To był język, którego słucha się z wysoką satysfakcją nawet bez kontekstu historycznego. A sam film wróci w historii tylko w dwóch wypadkach: jeśli za 10 lat zrobią wersję reżyserską dłuższą o dwie godziny, która nagle zrobi z tego arcydzieło – albo jeśli obejrzy go wystarczająco dużo osób, żeby była baza pod miniserial o tej osobie, która w pełni opowie o nim i jego życiu. Bez tych dwóch sytuacji, film zostanie zapomniany jako nieistotny.
 
*film jest w malutkim stopniu o tym, że białe kobiety nie mogą się oprzeć czarnoskóremu, co niektórym widzom wystarczy za całą treść filmu.
5/5

Cienka czerwona linia ("The Thin Red Line", 1998)

powtórka | 3 września | Disney+

„Stąd do wieczności” jest uznaną produkcją i kontynuacja tej trylogii powinna być kwestią czasu. Warto tylko zaznaczyć, że to faktyczna trylogia, czyli zbiór trzech niezależnych książek, a nie jedna, długa historia w trzech częściach (bohaterowie tego autora lubią popełniać samobójstwo). Parę miesięcy temu czytałem „Cienką czerwoną…” i mogę powiedzieć, że film Mallicka nie jest dobrą adaptacją. Pierwowzór jest zbiorem charakterów i ich indywidualnymi podróżami przez piekło wojny, jak z „nikogo nie dam rady zabić” stają się maszynami do zabijania, wszystko na tle bitwy o Guadalcanal (ale z licznymi zmianami względem faktycznego przebiegu starć). Było tam dużo narracji w pierwszej osobie, a otwierająca prezentacja myślenia bohatera, jak jeszcze płynęli do celu, jest dla mnie jednym z najlepszych tego typu rzeczy w literaturze. Film w ogóle nie idzie w tę stronę – nie ma tutaj postaci. Naprawdę nie wiem, jaki procent widzów byłby mi w stanie podać prawidłowo nazwiska czterech głównych postaci tej historii*, czy raczej aktorów się w nich wcielających. Nie ma tutaj osobistego rozwoju kogokolwiek, ich perspektywy. To po prostu anonimowi ludzie na wojnie, nijacy i mający ogóle doświadczenia. Narracja z offu nie służy niczemu poza ogólnymi myślami egzystencjonalnymi o przemocy i wojnie, brzmiące jakby były dopisane pewnie przez samego reżysera, który musiał pochwalić się swoimi płytkimi spostrzeżeniami („Godziny jak dni, dni jak miesiące”). Nawet nie wiem, czy konkretne sceny są do zrozumienia przez widza nieznającego pierwowzoru – w prozie Jonesa był chociażby bolesny fragment, kiedy jedna z postaci musi się pogodzić z tym, że nie da rady pomóc umierającemu kumplowi, rannemu na polu bitwy. Nawet nie da rady go stamtąd zabrać, po prostu musi się z tym pogodzić i najwyżej da mu zapas morfiny, aby mógł umrzeć „bezboleśnie”. Technicznie rzecz biorąc to ma miejsce w filmie, ale nie idzie tego poczuć, tej zmiany w postaci, ale pytanie: czy widz zrozumie, że umierająca osoba dostał wtedy morfinę i w jakim celu?
 
Generalnie więc nie ma tutaj tego, co czyni z „Cienkiej czerwonej linii” arcydzieło, ale to nie znaczy, że nie jest to zły film. W sumie wręcz przeciwnie. Ścieżka dźwiękowa to dla mnie najlepszy soundtrack do słuchania poza samym filmem – a gdy na ekranie leci „Journey to the Line”, to dzieje się prawdziwa magia. Wizualnie to po prostu piękne kino – plenery, roślinność, naturalne światło, ruch przez dżunglę. To z całą pewnością kino urzekające swoją urodą, w jakiś sposób „antywojenna” myśl, chociaż płytka jak milion innych, wybija się jako coś świeżego. I w końcu: to jest udane kino wojenne. Ilość starć, strzałów, śmierci – to jest nie tylko kompetentnie zrobione (Mallick w końcu kręcił dramaty obyczajowe, z militariami nie miał dużego doświadczenia), to naprawdę potężna robota. Chyba w żadnym innym obrazie nie ma tyle znęcania i zabijania ludzi, którzy się poddali, unoszą ręce i powinni być wzięci do niewoli, powinni być zakwalifikowani jako POW, ale nie, nie! Bohaterowie nie wytrzymują ciśnienia i kontynuują masakrę, mszczą się albo po prostu już nie są w stanie inaczej funkcjonować. Cierpienie i masakra wokół modlącego się mnicha jest czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy.
 
Jedną z cech tego filmu jest jego ego, gargantuiczność, przepych – wszystkiego po prostu było za dużo, a z samego filmu nie wynika nawet część tego, co się działo podczas kręcenia. Dość powiedzieć, że milion aktorów z pierwszej ligi Hollywood pojawiających się na minutę lub dwie czasu ekranowego, sto dni zdjęciowych w samej Australii oraz długi czas trwania (prawie 3h) są niczym wobec wielu godzin muzyki nagranej przez Zimmera, z której ledwo co trafiło do samego filmu; wobec ośmiu godzin narracji Billlego Thortona, z której nie tylko zrezygnowano, ale i zastąpiono gadaniem innych aktorów; do reżysera, który kręcił trzy wersje wszystkiego, w zależności od jakości światła… Niby były problemy z budżetem i produkcja mogła w ogóle nie ruszyć, ale jak już zaczęli kręcić, to zaczęło się wydziwianie. Ta megalomania jest wyczuwalna podczas oglądania i nie pasuje do samej narracji, ale dzięki niej teraz zawdzięczamy najbardziej spektakularne sceny batalistyczne. Coś za coś.
 
*Jim Caviezel, Sean Penn, John C. Reilly i Adrien Brody, ten ostatni (Fife) technicznie rzecz biorąc stanie się istotną postacią w finale trylogii (Marion) i podczas nagrywania filmu tak było, tylko sceny z nim wycięto w montażu.
5/5

Genialny klan ("The Royal Tenenbaums", 2001)

powtórka | 4 września | Disney+

Najlepszy portret rodziny jako grupy, jaki istnieje.
 
Jest tutaj jakaś fabuła, nawet są dwa główne wątki – jeden z ojcem, który chce wracać do bycia ojcem, tylko jest na to za głupi, drugi o uczuciu między bratem i jego adoptowaną siostrą – ale film skupia się nie na opowiedzeniu historii, tylko na przedstawieniu tego świata oraz eksplorowaniu go.
 
To trzeci film tego reżysera i jest niebywale rozbudowany – mnogość historii, postaci i drogich piosenek zaskakuje. I nie ma tutaj tego poczucia, że to było jakimś obciążeniem dla twórców, że czuli zmęczenie z powodu jeszcze jednej postaci. Wręcz czuć cały czas ekscytację z możliwości do stworzenia czegoś nowego, do użycia tych barwnych i unikalnych kostiumów, scenografia, fryzur, dodatków. Każda postać jest tutaj w pełni żywa, tylko niekoniecznie w kwestiach fabularnych. Nie muszą mieć celu lub potrzeby do zaspokojenia, przeszkody do pokonania, nie muszą poznać siebie albo się zmienić. Ich główna funkcja w filmie polega na budowaniu różnorodności.
 
A film jest portretem rodziny – czegoś, co powszechnie uważa się za jedność, jej członków coś łączy, mają coś wspólnego. W tym filmie dzieli ich wszystko, są zbiorem oddzielnych ludzi. Nie stoi za tym żadna większa filozofia, po prostu film dostrzega, że są to ludzie. Każdy jest inny. I film z radością wręcz eksploruje tę różnorodność, jak bardzo brat od brata mogą się różnić, jak bardzo syn nie przypomina – ani nie świadczy – o swoim ojcu. Ani ojciec o synu. Brakuje tutaj obciążenia, że skoro rodzice byli jacyś, to ich dzieci też tacy muszą być. Dużo w tym filmie brakuje, jakby manifestował on wolność od wszystkiego, czym rodzina w teorii i w kulturze powinna być. U Andersona nie jest niczym takim – ale nadal jest rodziną: grupą ludzi będących razem na koniec tych wszystkich perypetii, jakich doświadczyli. Czy to w finałowym jednym ujęciu – gdzie każdy jest jakby w innej scenie, ale dzięki mastershotowi są w obrębie jakiejś wyższej „jedności” – czy też na pogrzebie.
 
Film bezpośrednio zrywa tylko z jednym motywem – opieki nad rodzicem jako obowiązkiem. Rodzic w tym filmie udaje kłopoty zdrowotne i jest ostatecznie wygoniony na ulicę. A potem umiera, ale wcześniej to była oznaka czasów, w których powstał ten film. Gdyby dzisiaj postać powiedziała, że umiera, nasz cynizm i doświadczenia życiowe od razu by nam powiedziały, że to jest kłamstwo. Wtedy jednak naprawdę było to niewiadome – czy umiera naprawdę, czy tylko w takim generalnym sensie, czy też nie chce o tym mówić, bo nie chce robić kłopotu… A może to tylko zasługa Wesa Andersona, który chyba nie potrafi zrobić sceny o wyznaniu umierania tak, żeby nie traktować tego autentycznie. Jakie to szczęście, że filmy Andersona będą wieczne.
 
„Genialny klan” jest pełny wyrozumiałości i uroku, dając nam nowe spojrzenie na pewne utarte kwestie życiowe. W świecie Andersona można przejechać psa, złamać księdzu nogę, znaleźć nowego męża (koniecznie czarnego), palić papierosy, zakochać się z przyszywanej siostrze, popełnić samobójstwo a nawet ściąć włosy. Piknie.
 
PS. Jak Anderson wiedział, że Elliot Smith popełni samobójstwo dwa lata wcześniej, poprzez dawanie jego piosenki do sceny podcinania żył? Sam był do tej sceny dał „Can’t Make a Sound”.
5/5

Układ ("The Arrangement", 1969)

powtórka | 2 września

Hollywoodzka awangarda wyprzedzająca resztę kina o kilka dekad; dekompresja człowieka sukcesu.
 
Elia Kazan ekranizuje własną książkę z 1967 roku będącego historią człowieka, który odrzuca układ, w jakim żyje: dotychczasową pracę pełną sukcesów, małżeństwo, rodzinę. Twórca zadaje pytanie tutaj, czy to w ogóle jest możliwe, czy odzyska wtedy „siebie” – czy to jego „prawdziwe ja” tak naprawdę jest inne od tego, kim się stał do tej pory? – i czy to jest tak w ogóle słuszne z różnych punktów widzenia. To „American Beauty”, tylko głębsze, prawdziwsze, mające bardzo dużo do powiedzenia – i to w okresie, kiedy przecież Amerykański Sen powinien być najsilniejszy. Od człowieka, który urodził się w Imperium Osmańskim i opowiada o doświadczeniach postaci męskiej mniej więcej w swoim wieku.
 
Różne kraje miały swoją „Nową falę”, albo „Awangardę”. Hollywood miało niby „New Hollywood”, ale oglądając „Układ” ciężko to zastosować – ten dynamiczny montaż, brak spójności obrazu i dźwięku (np. rozmowa zaczyna się, zanim ludzie do siebie podejdą i trwa, gdy chwilę później się rozstają), dozwolenie surrealizmu (bohater wychodzi sam z siebie na ekranie), odrealnienie, połączenie rzeczywistości z komentarzem telewizyjnym włączonym w tle… Jest tego naprawdę sporo. Autor przykuwa do ekranu, chociaż oglądamy człowieka, który wydaje się pragnąć samobójstwa, kilkukrotnie odmawia mówienia, może nawet jest niespełna zdrowego umysłu, szalony wręcz. Każdy aktor gra tutaj więcej i więcej, ale jednocześnie to zdaje się pasować do całości i ostatecznie nie ma tutaj przesady, nie ma krzyczenia i biegania. Energia aktorów i obrazów spotyka się w jednym tempie – przez cały seans.
 
Wszystko to, aby opowiedzieć historię, którą można zgłębiać wielokrotnymi seansami. Wyłapywać pewne detale, składać je w całość i widzieć, jak ewoluują. To obraz poważnie podchodzący do zagadnienia, jakim jest „zacząć życie na nowo” oraz wszelkich możliwych konsekwencjach. Może też służyć za ostrzeżenie: uważaj, w jaki układ ty się pakujesz. Nawet jeśli efekt ostateczny wydaje się idealny.
5/5

Telefon ("Phone Booth", 2002)

powtórka | 1 września | Disney+

Jeden z tych obrazów, które serio chyba nie powinienem lubić, ale ilekroć go oglądam, to naprawdę jestem zaangażowany w historię oraz pod wrażeniem tego, jak całość wygląda, jak jest opowiedziana, jak ta narracja cały czas pędzi przed siebie. Stu gada cały czas przez telefon i z ludźmi wokół, ale korzysta z ostatniej budki telefonicznej w tej części Nowego Jorku, aby wykonać telefon – po którym telefon dzwoni do niego. Odbiera kierowany ciekawością… I okaże się, że tej rozmowy już nie będzie mógł przerwać. Jest na celowniku snajpera, który zna Stu lepiej, niż powinien. Zacznie się gra z psychopatą.
 
Kamera jest w ciągłym ruchu i robi wszystko, aby zapewnić widza, że akcja rozgrywa się tuż obok samego Times Square, chociaż logistycznie byłby to koszmar do zrealizowania – jeśli w ogóle byłoby to możliwe (znaczy samo TS zamknięto niby na 3h, żeby nagrać fragment „Vanilia Sky”). Mnóstwo tutaj ujęć od dołu, aby podkreślić wysokość budynków oraz sprawić wrażenie „w biegu”. Ciężko dopatrzyć się tutaj standardowych kadrów, kompozycji, kamera po prostu obserwuje. Zastosowano również zabieg pokazywania kilku ujęć równocześnie (ekran dzieli się w trakcie filmu nawet na cztery panele, ale są też panele wewnątrz paneli), co powoduje, że są też dłuższe ujęcia. Nie ma potrzeby ani okazji, aby ciąć na reakcję rozmówcy, więc jeśli skupimy się tylko na jednej osobie, to może widzieć, jak jej oblicze ewoluuje przez całą scenę. Nie było tu miejsca na błędy lub powtórki, całość zrobiono faktycznie od początku do końca – co sprawia, że widz w pewnym sensie też odpowiada za budowanie tempa tej historii.
 
A tempo jest wysokie, bo w zasadzie cały czas idziemy do przodu. Rozmowę możemy tylko słyszeć, ale panel obok głównego kadru pokazuje akcję, która rozgrywa się równolegle. Jedno wydarzenie bezpośrednio prowadzi do następnego i buduje wrażenie, że akcja naprawdę rozgrywa się w czasie rzeczywistym. Jest sporo rzeczy, które się nie zgadzają i utrwalają niewłaściwe poglądy na rzeczywistość, ale np. czas przyjazdu policji od momentu incydentu wydaje się zgadzać. Można wyłapać wiele dziur, ale żeby być uczciwym, są też szczegóły, które pochwalić należy.
 
Ostatecznie film jest tylko fantazją mężczyzny, który przeprasza żonę i ta mu wybacza, bo przede wszystkim chce być razem. „Tylko” jest złym słowem, bo jednak jest tu więcej: fantazją jest bycie „kimś więcej”: człowiekiem sukcesu, mężczyzną, za jakim będą uganiać się kobiety, każdy go zna i coś od niego chce, więc i on może chcieć coś od nich, z czego korzysta. Fantazja za fantazją i mitem, a bohater w trakcie filmu rezygnuje z tego wszystkiego. Może nawet naprawdę uświadamia sobie, że to, co ma, mu wystarczy, że nic więcej nie chce. Przeprasza, że chciał czegoś innego i teraz zaczyna nowe życie. Dalsze wgłębianie się w ten motyw wydaje się niebezpieczne, bo zacznie wychodzić na to, że snajper z filmu… Zrobił coś pozytywnego. A tego nikt chyba nie chce powiedzieć na głos. Niemniej: film jest jednak czymś więcej niż tylko fantazją o bezwarunkowym wybaczeniu.
 
I jedno, ostatnie zaskoczenie na koniec seansu. Nie pamiętałem, że tak to się rozwiąże. I po prawdzie: słyszałem głos Kevina Spaceya przez cały film, a nie tego, kto faktycznie mówił.
 
PS. Joel Schumacher przeszedł do historii jako reżyser stojący za jednymi z najgorszych filmów w historii… Ale cztery dobre filmy też zrobił. I każdy w innym gatunku. Ja tam szanuję.
5/5

Speed (1994)

powtórka | 31 sierpnia | Disney+

Nie potrafię znaleźć niczego „nie tak” z tym filmem. Perfekcyjne kino akcji.
 
Kolejny film, który kiedyś oglądałem w telewizji i nie traktowałem go poważnie – bo jak miałem to stwierdzić?* – potem zostałem kinomanem i przez myśl mi nie przeszło, żeby traktować „Speed” poważnie do czasu, aż jakiś czas temu usłyszałem bardzo pochlebną opinię i powtórzyłem film.
 
Protagonista Jack jest policjantem, który ma szczęście i daje radę uratować wszystkich zakładników z windy, którą zaminował terrorysta. Teraz terrorysta chce się zemścić i podkłada bombę pod autobus, który uzbraja ją po przekroczeniu 50 mil na godzinę. Jeśli zwolni poniżej tej wartości, bomba wybuchnie. Jeśli miną trzy godziny i życzenie terrorysty nie zostanie spełnione, bomba wybuchnie. Zaczyna się walka z czasem, w której wszystkie elementy są w nieustającym ruchu, jak na wzorowe kino akcji przystało. Ten film naprawdę nie zatrzymuje się ani na chwilę – nawet gdy Jack w końcu pojawia się na pokładzie autobusu, jeden z pasażerów okazuje się przestępcą. Wyciąga broń i chce się bronić przed czymś, co w ogóle nie ma związku z bombą – w efekcie wynika szamotanina, kierowca zostaje postrzelony i musi zostać zastąpiony przez kogoś mniej doświadczonego. Bohaterowie nie mogą złapać oddechu, cały czas muszą być na baczności i muszą kombinować – jak utrzymać prędkość, jak przeżyć, jak rozbroić bombę, jak uratować ludzi bez ryzykowania ich życiem. Nic nie jest tutaj osiągnięte na stałe poza finałem. Każda trudność jest tutaj eksplorowana, łącznie ze zbyt gwałtownym skrętem maszyny o takich rozmiarach – przy prędkości 50 mil/h. Wszystko jest tutaj wystarczająco wiarygodne jak i realistyczne (policja służy za eskortę i układa plan podróży, żeby autobus miał miejsce), ale też zachowano filmowy rozmach i atrakcyjność (straty dla miasta w kwestii rozwalonych po drodze pojazdów i innych obiektów będą astronomiczne). Nie ma tutaj czasu do stracenia i to widać też podczas przekazywania sobie różnych informacji pomiędzy bohaterami. Odkrywają coś razem z nami i teraz musielibyśmy słuchać tego drugi raz, gdy przekazują to między sobą – ale tak właśnie nie jest. Scenariusz jest tak skonstruowany, żeby w naprawdę pomysłowy sposób obejść banalne rzeczy, od których współczesne kino akcji nie umie odejść. Ogólnie dużo tutaj rzeczy, które współcześnie byłyby wykonane inaczej – i dużo gorzej. „Speed” angażuje zmysły, w historię tych ludzi, w sukces przedsięwzięcia. Mało jest tak satysfakcjonujących momentów w kinie, niż gdy wszyscy zakładnicy dają radę bezpiecznie opuścić autobus.
 
W finale to samo – wydaje się, że jednak ten czwarty akt to przesada, że film nadużywa gościnności… Ale okazuje się, że Sandra Bullock nadal jakimś cudem jest w to zaangażowana. I wszystko układa się bezbłędnie: tym razem terrorysta jest na pokładzie pędzącego metra, jest tylko jeden zakładnik, pojazd nie może się zatrzymać. Antagonista zostaje pokonany, pieniądze są markowane, życie ludzkie uratowane… Ale nie ma jak kobiety oswobodzić. Więc Jack decyduje się zaryzykować i wykoleić pociąg na zakręcie, studiując mapę trasy. Bez tego metro uderzy i oboje zginą. Jeśli się wykolei, mogą mieć szansę. I Jack decyduje się zostać z nią, ryzykując wszystko. Dramaturgicznie wszystko układa się w idealną całość, wybijając całość na moment ponad takie „Die Hard”. Czy jest to film jako całość lepsze od „Die Hard”? To nie jest łatwe pytanie, wymaga analizy. Pokrótce i banalnymi terminami: „Szklana pułapka” ma lepszych bohaterów i lepszych aktorów. Jack nie jest złym protagonistą, a Sandra Bullock nie jest złą aktorką, ale jednak człowiek wie, że Bruce Willis i wiele innych aktorek byłoby lepszym wyborem. Interakcja z Alanem Rickmanem też jest o wiele barwniejsza niż z Dennisem Hopperem, który gapi się w ekrany i gada przez krótkofalówkę. Nie ma w tym nic złego, po prostu „Die Hard” robił to lepiej. „Speed” ma lepszą ogólną konstrukcję wydarzeń, punkty zwrotne itd. Szczerze jeśli chodzi o fabułę, to nie pamiętam zbyt wiele ze środka „Szklanej pułapki”. Poza tym – John McTiernan jest lepszym reżyserem niż Jan De Bont, który miał jednak mocne strony. Rozumiał istotność realizmu, rozumiał co trzeba pokazać i zrobić naprawdę w kadrze. Czuć ciężar każdego momentu, czuć jakby aktorzy naprawdę ryzykowali życiem jak ich bohaterowie. W „Die Hard” czuć, że Bruce Willis jest bosy, w „Speed” czuć, że naprawdę są między asfaltem oraz autobusem pędzącym na złamanie karku.
 
I równie banalne podsumowanie porównania: oba filmy mają mocne i mocniejsze strony. Oba są rewelacyjne. Oba są na liście moich ulubionych filmów wszechczasów.
 
*potem się tylko z kumplem chichrałem z ostatniej kwestii („naszą relację oprzemy na seksie”).
https://garretreza.pl/jan-de-bont/
3/5

Piękna nieznajoma (1993)

31 sierpnia | Ninateka

Hoffman ekranizuje opowiadanie Aleksieja Tołstoja z Nikitą Michałkow w jednej z ról. Tematyka szpiegowska i romans spotykają się w ramach jednej historii o tragicznym posmaku. Całość jest niestety tak nijaka, że nie pozostawiła mnie z żadnym stanowiskiem. Film sprawia wrażenie, jakby nikt z artystów nie wiedział, co ze sobą począć, więc przeznaczenie wszystkich powiodło w stronę adaptacji radzieckiej klasyki, która jednocześnie nie ma zbyt dużego wyrazu za lub przeciw Rosji, ale przypomina jej dawne osiągnięcia. Chyba. I nic więcej. Aktorzy, narracja i fabuła nie robili nic, bym chciał być przytomny podczas oglądania.
 
1993 rok był dziwny dla polskiego kina.
5/5

The Rocky Horror Picture Show (1975)

powtórka | 31 sierpnia | Disney+

Oglądam to zaraz po Muppetach i w sumie widzę tutaj sporo podobieństw. Oba filmy ogląda się z bardzo konkretnego powodu – i wszystkie inne powody trzeba sobie darować. Fabuła, opowieść, dramaturgia, postaci – tego tu nie ma. Tim Curry tworzy co prawda niezapomnianą sylwetkę, ale to zasługa aktora, więc tego nie liczę. Nawet jako musical jest to specyficzna rzecz, bo piosenki działają nie same w sobie, ale jako część głównego dania: przenieść się do świata na ekranie, swoistej filmowej magii. To jest główny powód, aby oglądać ten tytuł. Nie działa to nawet od samego początku, sam zacząłem się tam przenosić w drugiej połowie: gdy pojawiło się więcej postaci, gdy było więcej niespodzianek wizualnych, gdy więcej się zaczęło dziać. Transwestyta odwiedzający każdego w nocy – piosenka „Touch Me” przypominająca mi o „Perks of Being Wallflower” – kolacja, w której trzeba było odkryć stół i zobaczyć zawartość. Wtedy film się dla mnie zaczął.
 
Bo pomyślcie: samochód wam się psuje w środku nocy i zaglądacie do najbliższego domostwa, a tam widzicie to, co ten film przynosi i oferuje. To jest naprawdę nie z tego świata. Do potworów, Draculi, zamków z burzą i świecami człowiek zdążył się przyzwyczaić, ale nie do różu, śpiewających squatersów i hipisów, seksualności.
 
Tematycznie to jest trochę film o wyzwolonej seksualności, o pozwoleniu sobie na czerpanie przyjemności z seksu. Nie jest to tytuł, z którego warto czerpać większe inspiracje, ale jest to z pewnością głos swoich czasów. Co najwyżej może budować nieprawdziwe przekonanie, że taka energia zaczęła się dopiero w latach 70, chociaż imprezy seksualne były modne już w latach 20. W praktyce więcej zwolenników znajduje wśród osób szukających dziwności, bycia fanem czegoś kompletnie innego, co ich wyróżni. Bycie fanem takich tytułów jest wyzwalające samo w sobie, podobnie jak przeżycia bohaterów – bycie w opozycji, radowanie się pomimo sprzeciwu lub pytających spojrzeń. Ja takich spojrzeń nie czuję i nie spoczywa na mnie żaden zakaz. Mogę lubić i nie lubić co chcę. To film, który unieśmiertelnił pewną epokę od nie tej strony, którą ktokolwiek mógł przewidzieć (cytując wypowiedź z Internetu: „As an 18 y/o stranded in a small, bible belt town in the sticks of Missouri, I would drive 120 miles every two weeks to St. Louis to the Varsity Theater to see The Rocky Horror Picture Show during the early 80’s. For me, it was a chance to live, to breathe free, as anything went; there was no need to conform to any narrow minded conventions, as I felt I had to survive at home.”). Nie wiem, czy dziś możemy to zrozumieć, opierając się tylko na takich opowieściach, ale warto mieć świadomość, że film jest czymś więcej niż tylko wyzwoloną seksualnością. Tak jak sama seksualność.
obcy aliens 1986 cameron
5/5

Aliens (1986)

powtórka | 31 sierpnia | Disney+

Ellen Ripley wraca. Ponad pół wieku dryfowała i została znaleziona przypadkiem. Planeta, którą opuściła, obecnie jest zamieszkana przez liczne rodziny i nikt nie wierzy z tego powodu w to, co nasza bohaterka dosłownie przeżyła w starciu z Obcym. Gdy jednak kontakt urywa się z tamtą kolonią, wtedy Ripley jest wezwana jako konsultant, a ona zgadza się pod jednym warunkiem: że celem jest eliminacja Obcego, nie badania. Lecą tam, a jeśli okaże się, że to nie jest kwestia techniczna, tylko właśnie zagrożenie ze strony innej rasy, to tak: misja polega na jej anihilacji. Historia nie jest więc idealna na początku – korporacja znowu jest zła, znowu będzie chciała kombinować dla zysku, zbiegi okoliczności na czele z dzieckiem, które przeżyło jako jedyne, co nie zostało w ogóle wyjaśnione. Nie jestem w stanie opisać, jak dobrze trzeba było to zrobić, bo inaczej cały film by poszedł się jebać – takie zagrożenie, takie napięcie, taka pierwsza część filmu, a oni w kontynuacji wymyślili, że dziecko bez treningu i przygotowania dała radę przeżyć. Widownia w teorii powinna wywalić palić kina w akcie obrazy, ale twórcy zrobili to tak dobrze, że nawet się nad tym nie zastanawiamy – zamiast tego widzimy w dziecku twardziela i wzruszamy się widząc, jak rozwija się rodzinna relacje między trojgiem bohaterów. Na tym polega dobre kino!
 
Twórcy nadal skupiają się na postaci Ripley, na kontynuacji jej podróży. Nie ma tutaj zbyt wiele kreacji świata lub czegoś innego, fabuła zresztą też jest skromna: jest atak i trzeba go odeprzeć, uratować po drodze ile się da. To wszystko. Egzekucja jest w zasadzie idealna: banda towarzyszy budzi masę emocji i chce się ich oglądać, a budowanie napięcia nie zawodzi nawet przy kolejnych seansach. Najczęściej można usłyszeć, że „horror” jako gatunek porzucono, ale osobiście – ilekroć drzwi zamykają się w tym filmie, to czuję obawę, że w ostatniej sekundzie Xenomorf wsadzi tam swój łeb i zdąży kogoś zranić. Ta bestia nadal jest wymagającym przeciwnikiem – chociaż tym razem możliwości obrony i ataku są większe. Jego plucie kwasem jest czynnikiem, który trzeba raz za razem brać pod uwagę, żeby nie narobić więcej krzywdy niż pożytku. Zabicie w końcu nie jest takim zwycięstwem, kiedy jest teraz więcej niż jedno. A jedna z ostatnich scen, kiedy Ellen rozumie sytuację i musi wizualnie porozumieć z „matką” Obcych, żeby przeżyć – by po namyśle stwierdzić: „Fuck it” i uruchomić miotacz ognia, może być jedną z najbardziej satysfakcjonujących scen w historii kina.
 
Wokal Sigourney Weaver jest tym, co w mojej opinii wynosi tę postać tak wysoko – poza tym, że jest faktycznie napisana solidnie. Podejmuje misję, aby stawić czoła czemuś, co już pokonała, ale To nadal jest wewnątrz jej i nie może tak tego zostawić. Cały czas jest zwykłym robolem, który obsługuje maszyny magazynowe; trzyma się z boku i jest głosem, który sprowadza na ziemię napakowanych testosteronem towarzyszy. Uświadamia ich, że nigdy do tej pory nie stawiali czoła czemuś podobnemu – i ukrywa się za ich plecami mając nadzieję, że wszyscy dadzą radę przeżyć. I zawsze trzyma chłodny, spokojny głos – przywodzi mi na myśl głos matki, która rozmawia z kimś i tak prowadzi rozmowę, żeby ta druga osoba zrozumiała ten błąd. Może to przez duży nacisk na rolę Ripley jako przybranej matki w tym filmie, może przez scenę z pierwszej części, gdy rozmawiała z robotem o tym, czemu wpuścił do środka coś, co powinno być na kwarantannie – ale takie są moje skojarzenia, ale nie mam wtedy na myśli nic negatywnego. Jest w tym głosie stanowczość, opanowanie – z wyjątkiem finału, w którym pierwszy raz pozwala, aby jej wokal był brudny. Naprawdę nie dziwię się, że popularniejszym cytatem od „Game Over Man” jest właśnie to pełne jadu i śliny: „Get away from her, you bitch!” będące zwieńczeniem filmu.
 
Tak, to dobra kontynuacja. Tak, to wspaniałe kino akcji oraz solidny horror, ale najważniejsze, że Ripley dostała w nagrodę coś więcej, niż „przeżycie”, z jakim kończyła pierwszą część. Ta dwa filmy są dla mnie spójną, satysfakcjonującą historią.
2/5

Noc w muzeum - Kahmunrah powraca

31 sierpnia | premiera 9 grudnia '22 | Disney+

Nie było tak źle. To animowana kontynuacja aktorskich „Nocy w muzeum” o młodym chłopaku, który ma nabrać odwagi i dlatego zmuszają go do pracy w muzeum. O którym wszystko wie, już go tam znają, ale i tak wypuszcza na świat jakieś cholerstwo zagrażające światu i ma czas do rana, żeby wszystko uratować. Początek jest całkiem przyzwoity, zapowiadając po prostu niezły film animowany: bohater wydaje się sympatyczny, jego potrzeba i determinacja zapowiadają jakąś sensowną fabułę, a potem akcja przenosi się do muzeum i… I gdzieś pomiędzy kolorową, okazjonalnie zabawną bieganiną, wkrada się… dziecinność. I brak zaangażowania. To po prostu produkt dla dzieci, który nie musiał być tylko tym, ale gdzieś w trakcie produkcji do tego został sprowadzony. Nie zobaczyłem tutaj nic, o czym warto pamiętać lub wspominać. Jest krótki i się kończy, ale… Nie było źle.
the bear 2022
5/5

The Bear - sezon III (2024)

31 sierpnia | 10 odc po śr. 40 min | Disney+

Rok 2024 uratowany. Art cinema roku, dialogi roku, dramat roku, aktorzy roku, montaż roku, wszystko roku.
 
Bear nie jest z Claire i wszystkie siły wsadza w to, aby doprowadzić własną restaurację do granic jej możliwości. Będzie nawet zmieniać menu każdego dnia. Wszystko to w oczekiwaniu na krytyka i pierwsze recenzje jego lokalu. Jeśli chodzi o fabułę, to z grubsza tyle, ale jest oczywiście więcej: kuzynów jest więcej, Natalie urodzi dziecko, Carmen spotka nawet swojego nemezis (w postaci Jeffa Wingera). Ogólnie jest to bezbłędna w realizacji, tonie i przesłaniu kontynuacja tego, co już znamy. Wszystko nadal jest mistrzowskie, tylko na tyle różnych sposobów, że ciężko oczom uwierzyć.
 
Pierwszy odcinek to dzieło sztuki w tym sensie, w jakim „Koyaanisqatsi”. To ciąg obrazów, od których nie mogłem oderwać oczu, chociaż nie miałem nawet tyle czasu, aby obejrzeć ten odcinek do końca. Chciałem tylko zerknąć i przepadłem w coś tak pięknego, że przejęło nade mną kontrolę za moim pozwoleniem. Montaż roku. Drugi odcinek – wszyscy stoją przy stole przez pół godziny i drą ryja na siebie – scenariusz roku, ze szczególnym uwzględnieniem dialogu. Trzeci odcinek – muzyka roku. I tak dalej, naprawdę. Nie będę nawet wymieniać nazwisk aktorów, po prostu żeńska i męska część obsady zgarniają w tym roku wszystko, zdecydowałem.
 
Oglądając czułem wstyd, że jem pyszne jedzenie z diety pudełkowej, które podgrzewałem w mikrofalówce (kupionej wyłącznie w tym celu). Czułem inspirację, aby być lepszym człowiekiem pod względem filozoficznym, ale też właśnie: szybszym, precyzyjniejszym, dającym radę ogarnąć miliony sygnałów na sekundę. Być człowiekiem, która da innemu to uczucie, które daje kucharz składając posiłek będący wynagrodzeniem wszystkiego, przez co danego dnia trzeba było przejść do tego momentu. Być lepszym w zawodzie, jaki wykonuję. By dać radę, ile razy przypadnie mi rola bycia czyimś nauczycielem.
 
Dawajcie więcej. Za rok kolejny sezon.
3/5

Wedle wyroków twoich... (1983)

31 sierpnia | Ninateka

Historia Żydówki i jej drogi ku bezpieczeństwu i przeżyciu, kiedy wojna wokół. To trochę protoplasta takiego kina, jak „Zero” z 2009 roku, gdzie co chwila zaczyna się nowy wątek, z nowymi postaciami, ponieważ na pierwszym planie jest tutaj temat. „Wedle…” ma protagonistkę, ale co chwila sytuacja się zmienia, widzimy nowe postaci wokół i niestety jest to trochę kino bez finału. Kończy się w podobny sposób, jak kończył się już wielokrotnie wcześniej, po prostu potem była nowa scena, w której bohaterka spotyka nowych ludzi i oni jej pomagają albo nie przeżyć, dotrzeć do Warszawy – jak jej matka powiedziała, bo tam będzie bezpieczna.
 
Ten tytuł i mu podobne inaczej wybrzmiewają w ostatnich latach, kiedy zasługi ówczesnych polskich obywateli są przemilczane albo odwrócone – że zamiast ryzykować życiem i pomagać Żydom, to sami tylko i wyłącznie polowali na nich. Podobne głosy słyszę od jakichś dziesięciu lat i nic z nich konkretnego nie wynika – może tylko reparacje wojenne, ale fakt, że ich nie wypłacono, to zbiór wielu czynników, nie tylko tego jednego. Poza tym co? Muzeum Żydów w Warszawie, które przynosi straty? Nawet nie wiem, czy nadal tak jest. Zależy więc, jak bardzo się tym przejmujecie. Niemniej – teraz oglądając film, który pokazuje Polaków pomagających Żydom, ryzykujących życiem, czasami będących przeciwko nim, robi inne wrażenie. Coś poza tym? Różnorodna obsada zawsze będzie plusem. Nawet Janusz Gajos gdzieś się przewinie w jednej scenie.
 
Poza tym realizacja jest naprawdę przeciętna, momentami nijaka. Nie czuć tego dramatu, ciężko go traktować poważnie i poszczególne inscenizacje nie są wystarczająco przekonujące, aby widzieć w nich obraz prawdziwego chaosu oraz cierpienia, jakie przyniosły Niemcy na te ziemie. Większość trzeba sobie dopowiedzieć, nic więcej. Dobrze, że ten obraz powstał, ale obecnie jest lepszy jako teoretyczny przykład czegoś, niż faktyczny film do oglądania.
3/5

Trzy kroki po ziemi (1965)

31 sierpnia | Ninateka

Trzy anegdoty z tłem społecznym inspirowane tym, co pisano w gazecie. Trzecia jest tak zła, że przykrywa dwie pozostałe (całkiem miłe).
 
Pierwsza jest ładnym absurdem o tym, co ludzie robią, żeby dostać mieszkanie od państwa i jaki jest wokół tego galimatias. Sympatyczne.
 
Drugie jest o starszych ludziach, o których powinno się pamiętać za to, czego dokonali, ale jednak… Są sami. Jest w tym ładna i wzruszająca nuta.
 
Trzecia jest najgorsza. W tym znaczeniu, że naprawdę jest zła. Twórcy chcieli podkreślić problemy komunikacyjne między miastami, ale ginie to zupełnie pomiędzy absurdami fabularnymi o pani lekarz, która pędzi, pędzi ratować umierające dziecko. Zapomina o torebce w taksówce, biegnie za pociągiem, wpada na konduktora, ten chce bilet, ona mu pyskuje, on się obraża i wyrzuca ją na następnej stacji za brak biletu oraz pieniędzy na kupno biletu. Pamiętacie jeszcze o umierającym dziecku? Tak, ja też nie wiem, ja miało wyglądać ratowanie tego dziecka gołymi rękami, w czyimś domu. Teraz film bardziej interesuje robienie antagonisty z tego konduktora. A pamiętacie, że to miało być o problemach komunikacyjnych? Bo przy tym dziecku są lekarze, tylko nieogarnięci i tylko czekają na panią lekarz, która wszystko uratuje. Nie zdąży na czas, więc przez telefon na podstawie kilku słów rozkazuje masaż na otwartym sercu. Lekarz na miejscu krzyczy, że nigdy tego nie robił, więc pani lekarz przez telefon go instruuje. I się tam wokół tego umierającego dziecka bawią w głuchy telefon – jeden kroi, a drugi przy telefonie krzyczy instrukcje przez cały pokój. I dziecko przeżyło. Zesrać się ze śmiechu można, tylko no, to chyba o tym, że kobiety powinny pamiętać o torebkach. Albo o tym, że lekarze na wsi są słabi. Trudna komunikacja między miastem i wsią to w tej historii najmniejszy problem.
 
Doceniam zaangażowanie społeczne i umiejętność opowiadania na około, ale kurczę, ta trzecia robi tak dobijające wrażenie, że przykrywa cały seans. Wiem niestety, że dwóch pierwszych nie będę wspominać tak, jak ten ostatniej – to naprawdę jedno z czołowych przykładów śmiesznego i złego kina polskiego.
duzy big penny marshall 1988
5/5

Duży ("Big", 1988)

31 sierpnia | Disney+

W momencie premiery Penny Marshall pewnie była nazwana nowym Lubitschem. Piękny, piękny film. Pozwala się pośmiać z płaczących kobiet.
 
Josh ma 13 lat – gra w gry wideo, ma najlepszego przyjaciela, rower, własny pokój i podczas festynu ma życzenie: chce być duży. I budzi się następnego dnia jako trzydziestoletni Tom Hanks, ale nic innego się nie zmienia. Matka boi się, że ten obcy chłop to porywacz, więc ta meta jest spalona – bohater jedzie do Nowego Jorku szukać maszyny spełniającej życzenia, a tymczasem musi zacząć nowe życie. Wynajmuje pokój i znajduje pracę biurową, do której nie trzeba – jak powszechnie wiadomo po dziś – żadnych umiejętności. Szef zauważa, że nasz bohater lubi zabawki i robi z niego konsultanta – tak zaczyna się jego kariera. Wszystko to w trakcie, gdy jego matka nie śpi ze strachu, co robią jej dziecku.
 
Cudowna jest scena, w której Josh próbuje być wyrozumiały, miły, opiekuńczy, kochany… I dzwoni do swojej matki, aby usłyszeć, co u niej. A ona myśli, że to porywacze. Ona jest traumatyzowana i płacze, a jej syn jest zwyczajnie zagubiony i nie wie, co robić. Nawet nie wie, że jego matka tak to odbiera, że wylewa łzy, że pewnie siwieje z dnia na dzień. Josh stara się jak umie i nieświadomie rani własną matkę. Jeszcze nigdy nie śmiałem się z taką radością na widok płaczącej kobiety. A siła filmu leży właśnie w tym, że pamięta o takich momentach: o telefonie do mamy, o tym, że nasz protagonista boi się spania w nowym miejscu. To nie tylko głupi wyraz twarzy albo słowne żarty, ale cały język ciała oraz takie sytuacje życiowe, jak pierwszy nocleg. Świetnie też poprowadzono wiele ryzykownych motywów – jak choćby Josh wpadający w oko pewnej kobiecie. Naturalnie wypada też morał: „Im a kid!; – And who isn’t?”. Sporo dzieje się na ekranie – komedia z korpo, komedia ze związków damsko-męskich, w końcu żarty wynikające z dziecka wewnątrz protagonisty.
 
Cały film jest okazją do śmiechów-chichów z niego samego. Jaki jest z niego morał? Że kobiety legną do dużych dzieci, hehe. Koncept filmu można wyśmiać na wiele sposobów i twórcy nie mają z tym problemu – bo gdy przychodzi co do czego i oglądamy finałową scenę, to nie wiemy, co mamy czuć. Nie wiemy, co zrobilibyśmy na miejscu bohaterów albo co moglibyśmy im doradzić, gdyby zapytali nas o zdanie. Nie wiemy, co jest właściwe. To jest oznaka wysokiej sztuki. Możemy nawet nie oglądać samego filmu, tylko pojedyncze kadry z końcówki, zobaczyć tych aktorów w kontekście będącym dla nas zagadką – i tak rozpoznamy w tym sztukę. Piękny, piękny film. Zabawny, zabawny film.
 
PS. Poprawiłbym tylko jedną rzecz – żeby film kończył się na tym spojrzeniu, ale trzeba było też pokazać, jak przyjaciele się zjednali. Myślę, że dałoby radę wymyślić coś lepszego, niż spacer podczas napisów końcowych. Dzisiaj by to było pewnie w scenie po napisach, kolega by się zakradł przez okno nocą do pokoju i zapytał: „Poruchałeś?”, cut to black. I cały film zapsuty.
1/5

Disenchanted

31 sierpnia | premiera 18 listopada '22 | Disney+

Aktorzy pewnie nie wiedzą, że zagrali w tym filmie. W stu procentach robota AI.
 
Fabuła nie ma sensu – coś o tym, że Amy Adams i Maya Rudolph napierdalają się na czary o to, która będzie królową jakiegoś zadupia. Nawet nie oczekuję, że ktoś mi wytłumaczy, dla kogo jest ta historia. Bohaterka jest irytująca, Patrick Dempsey z jakiegoś powodu kręci się w tle i bije ze smokiem, którego nawet nie widać. Yvette Nicole Brown jest marnowana jakby była rekwizytem w rękach innych. Oscar z „The Office” też tu jest w jakimś celu i Idina Menzel. Co chwila śpiewają teksty, których nikt nie powinien śpiewać, ale mówią melodyjnie i w jakiś sposób to się robi piosenką. O czymkolwiek. Całość jest źle wyreżyserowana i nawet nie dali rady nakręcić zwykłej sceny skakania po kuchni, bo aktorzy zasłaniali się nawzajem, więc montażysta musiał skakać trzy razy na sekundę między różnymi kątami, żeby było coś widać.
 
Podczas oglądania człowiek się pyta: co trzeba mieć z głową, żeby taki film stworzyć? I z dobroci serca zrzuca się wszystko na AI, to ono na pewno jest temu „winne”. https://garretreza.pl/2022-lis/
2/5

Piętno wychowania ("Bruiser")

31 sierpnia | premiera 11 września '22 | Disney+

Zaczyna się niczym czarny „Mud”, a później przecenia swoje umiejętności w stworzenie momentu z jednego słowa, gestu, zdania.
 
Nie wiem, na ile „Mud” wszedł do kultury – ale była to historia coming-of-age o nastolatkach poznającym dzikiego dorosłego i przyjaźni, jaka się między nimi tworzy. Tutaj jest podobnie – młody chłopak podczas wakacji nie wie, co ze sobą zrobić i zaczyna znajomość z dzikim chłopem, który mieszka w łódce. Obiecujące i całkiem nieźle zagrane, zdjęcia są solidne, tylko jednak… Coś nie gra od początku w tym filmie. Znaczy – chce się nauczyć bić, to uderzy „trenera” parę razy… I na tym wątek treningu się kończy. I tak jest przez cały film – jakieś jedno słowo albo gest wyczerpują temat, a widz nie może w tym zobaczyć czegoś szerszego. Nie może zobaczyć w tym jednym geście lub słowie symbolu czegoś więcej. Zobaczy tylko jeden gest, usłyszy jedno słowo. Zobaczy wymianę trzech ciosów, a nie trening, który cokolwiek zmieni. I nie uwierzy, że postaci tak pomyślały, że wymieniły te parę ciosów i to wyczerpało temat, mogą teraz siedzieć na tyłku i milczeć.
 
Fabuła też wytrzymuje tylko przez jakieś pół godziny – potem zaczyna się telenowela z „on nie jest twoim ojcem, twój tatuś to ten przypadkowy murzyn, którego poznałeś całkowitym zbiegiem okoliczności”. Film wtedy traci zaufanie i widz już raczej zrezygnuje z oczekiwania czegokolwiek. Nawet jeśli będzie oglądać dalej, to jedynie po to, aby skończyć. https://garretreza.pl/2022-wrz/
5/5

Szklana pułapka 4.0 ("Live Free or Die Hard", 2007)

powtórka | 31 sierpnia | Disney+

Sceny akcji wciąż fenomenalne. John wciąż jest Johnem. Nie umiem nie lubić tego filmu.
 
Miałem obawy, że tym razem jednak nie polubię tego filmu i początek w sumie to potwierdza – reżyser tego filmu nie umiał nakręcić sceny rozmowy trzech osób stojących obok siebie, a montażysta nie miał nawet do czego ciąć, więc dochodzi do takich kwiatków, jak McClane wchodzący do samochodu – ale nie tego, obok którego stał w poprzednim ujęciu. Są przypadki, gdy takie cięcia są sprytne, ale w tym przypadku rezultat końcowy jest… Dezorientujący. Całe gadanie o technologii kiedyś było bardzo nowoczesne, ale dziś jednak zamknęło obraz w przeszłości i niektóre „hakerskie” elementy ogląda się z wymuszoną wyrozumiałością.
 
Więcej uwag z ręką na sercu nie mam. Od momentu, gdy wybucha mieszkanie Justina Longa zaczyna się seria sekwencji, które robią wrażenie do dnia dzisiejszego. Każda z tych scen dzisiaj byłaby diamentem na tle całego filmu – wystarczy zobaczyć snajpera, który skacze po dachach, gzymsach, wentylacji i na jednym ujęciu z trzeciego piętra jest już na dole. I wszystko wskazuje, że naprawdę to zrobili. To w ogóle oddzielna kwestia, bo efekty specjalne wydają się w dużej części niewidzialne i tylko kinofilska świadomość podpowiadająca, że „musieli przecież stosować CGI” przekonuje, że chociaż niektóre sceny są cyfrowe. Równie dużo jednak naprawdę zrobili. Kiedy samochód wisi w szybie windy i ludzie zwisają z jego drzwi oraz okien, ja jestem przekonany, że to auto naprawdę tam wisi. I tylko przyglądam się uważniej tym scenom, więc widzę wyraźnie np. że Bruce Willis tak naprawdę nie dokonał abordażu na jadącą ciężarówkę – wszystkie ujęcia na jego twarz są już w środku, więc to był kaskader… Ale jednak naprawdę w kadrze dokonali tego abordażu! I to czuć podczas oglądania! Ilość rozmachu i pomysłów na sceny akcji urywają łeb, kropka. Każdy w finale ledwo trzyma się na nogach, krwawi i wymaga lekarza – ale wygrał. I to jest piękne. O to chodzi w „Szklanej pułapce”!
 
A o co jeszcze chodzi? O samego Johna McClane’a, który jest tutaj sobą. Tak, sarkastyczne teksty oraz charyzma Bruce’a Willisa, ale przede wszystkim jest policjantem, który został nim, bo chciał pomagać innym. I w tym filmie zwraca uwagę na zwykłych ludzi, jest nimi zainteresowany. Może być dupkiem, ale zapuka do twojego auta, żeby upewnić się, że wszystko gra. Ta część rozwija go o bycie rodzicem, widzimy jego energię w jego córce i… To jest po prostu zajebiste. „Teraz jest ich tylko pięciu”, tak właśnie brzmi „Die Hard” w XXI wieku.
 
I wychodzi na to, że dobrze, iż piąta część istnieje. Teraz o czwartej nikt nie powie, że to najgorsza część cyklu. Piątka faktycznie jest złym kinem, a czwórka utrzymuje równy poziom serii, która była na ostatnim miejscu w dniu premiery tylko ze względu na elementy młodzieżowe i hakerskie. Reszta jest wciąż złotem kina akcji, po którym nastały długie lata posuchy. W zasadzie aż do „Fury Road”.
2/5

Idina Menzel: Droga na scenę ("Idina Menzel: Which Way to the Stage?")

31 sierpnia | premiera 13 listopada '22 | Disney+

Idina Menzel jest produktem, nie istnieje i jest tylko nazwiskiem z taką samą historią i dokumentem o sobie, co wszystkie inne produkty.
 
Współczesna Idina szykuje się do ważnego koncertu (tego samego, co każdy inny) i wspomina przeszłość, jak była dzieckiem na wystąpieniach szkolnych. I przychodzą ludzie i ją chwalą, jaka jest niesamowita. Jaka wtedy była niesamowita. I gadanie, jakby była zwykłym człowiekiem, któremu brakuje czasu, aby zobaczyć mecz syna. Żartuję, oczywiście, że go zobaczy, to było najważniejsze.
 
Nagrania z przeszłości faktycznie pokazują kogoś… No, kogoś. Zwykłego, ale w taki naturalny sposób, sympatycznego. Ten dokument chyba ma za zadanie okłamać samą Idinę, że jest tą samą osobą, co wtedy. Cóż, występ teraźniejszy z piosenką z „Once” był najgorszym występem tego utworu, jaki znam: bez życia, czegokolwiek, tylko wydawanie dźwięków z ekspresją, bez pojęcia, co te dźwięki oznaczają. Kimś takim jest współczesna Idina.
 
Poza tym chyba te wszystkie gwiazdy mają się wyróżniać, a tymczasem każda jest taka sama w tych dokumentach. Rozumiem, że to ma inspirować/wmawiać ludziom, że też może im się udawać podobna historia, ale serio? Za którymś razem przecież każdy się zorientuje. https://garretreza.pl/2022-lis/
1986 mucha fly cronenberg
5/5

Mucha ("The Fly", 1986)

31 sierpnia | powtórka | Disney+

Człowiek zdaje sobie sprawę z własnej śmiertelności. Przerażający film.
 
Na konferencji naukowej jeden uczestnik mówi dziennikarce, że stworzył coś, co odmieni losy świata. Ona mu wierzy i jedzie z nim (czy raczej – on jedzie z nią, bo ma chorobę lokomocyjną, która go uziemia przed podróżowaniem „tradycyjnym”*) do jego mieszkania, gdzie widzi na własne oczy to dzieło i również zaczyna się nim fascynować. Między nim i naukowcem pojawia się romans i zacznę właśnie od tego: element seksualny jest tutaj naprawdę silny. On prosi o coś osobistego, żeby mola to rozpoznać, a ona zdejmuje but, żeby zdjąć pończochę – ona go nie podrywa, jego to nie onieśmiela, ale jednak erotyka jest obecna. Później przemiana bohatera powoduje u niego wzrost libido, przez co jego partnerka nie daje rady go nasycić. Czuć to pożądanie, tę pewność siebie, ale jednocześnie jest tutaj na ekranie sen o ponadludzkiej potędze seksualnej. Znak czasów – remake tego samego filmu w XXI wieku obyłby się bez seksu. A nawet jeśli by był, to bez wartości narracyjnej. Tylko walory wizualne.
 
Żaden znany mi film nie poszedł tak daleko z użyciem kostiumów, makijażu, praktycznych efektów specjalnych. Teoretycznie to jest dosyć skromny, kameralny film – mała ilość lokacji (w zasadzie jedna główna, reszta pojawia się raz), czworo głównych aktorów (z czego dwoje mają tylko kilka scen) – a jednak rozmach jest przepotężny. Nawet jak trzeba było nakręcić scenę, w której bohater przebija ścianę, to tak właśnie zrobiono. Żadnych półśrodków. Progres przemiany jest jednocześnie konkretny co każdą scenę, ale jednocześnie można przysięgnąć podczas seansu, że jakieś drobne zmiany nakładano nawet pomiędzy ujęciami w obrębie jednej sceny. Wynalazki bohatera wyglądają wiarygodnie – jak coś, co mogło wtedy faktycznie działać. Scena gimnastyki też przecież nie była niezbędna, ale ją zrealizowali – i robi niesamowite wrażenie! Wszelkie ujęcia chodzenia po ścianach też dałoby się obejść, ale je zrobili – i dodają mnóstwo do tej historii. To nie tylko główne kostiumy, ale wszystko wokół nich zostało zrealizowane bezbłędnie. Cała dusza tego filmu wyrażona w pustawych, ciemnych i zasyfionych uliczkach pasuje do tej historii, jakby jedno wynikało z drugiego, jakby taki bohater mógł żyć tylko w takim świecie, w takim środowisku, w takich czasach – technologia umożliwia niezwykłe rzeczy, płaci się za nią ile tylko trzeba i dopiero potem przychodzi refleksja: czy było warto?
 
Postęp za wszelką cenę, przekraczanie granic za wszelką cenę – a to tylko jedna z możliwych interpretacji. Krytycznym momentem była w końcu zazdrość rozbudzona alkoholem, wtedy bohater poszedł na całość i zaryzykował własnym życiem – jakby film widział ówczesną rzeczywistość jako odpowiedź na samotność, stąd pogoń za wypełnieniem pustki w życiu osobistym. Dla mnie kluczowe zdanie pada po przemianie, kiedy bohater zaczyna się rozpadać i zaczyna rozumieć, co się dzieje. Wtedy pyta sam siebie: „Czy ja umieram?”. Życie kiedyś się skończy, więc trzeba wykorzystać je, gdy ma się czas. Ten i tak dobiegnie kiedyś końca, stąd podejmowane ryzyko… Tylko to ryzyko było podjęte wcześniej, zanim sobie to uświadomił. Niestety tego typu przeskoków, uproszczeń (słowa „dziur” nie chcę używać, ale też się ciśnie na usta) psychologicznych jest tutaj trochę. Od gwałtownych decyzji zaczynając, na naciągnięciach technicznych (czemu tak właściwie maszyna nie teleportowała dwóch obiektów oddzielnie, tylko je połączyła?), na obsłudze broni palnej kończąc. Może to ja, ale postać musi mieć w sobie coś więcej, niż tylko występować w filmie z lat 80, aby tak nonszalancko przynosić broń długą z zamiarem zabicia człowieka. Ewentualnie: to był świadomy zabieg, aby utrzymać wspomnianą wielowymiarowość możliwych interpretacji. Sukces jest tak czy siak osiągnięty – nikt po seansie nie powie, że to jest monster movie o człowieku, który zamienia się w muchę i trzeba go zabić. Bardziej prawdopodobne, że każdy… Powie co innego.
 
Włączcie ten film po północy, po ciemku. Ostatnie 10 minut nadal robi wrażenie jak nic innego w tego typu kinie. Long Live The New Flesh…
 
*podobnych detali jest kilka, dzięki nim drugi seans wzbogaca doświadczenie.
pirates piraci 2003
5/5

Piraci z Karaibów: Klątwa Czarnej Perły (2003)

31 sierpnia | powtórka | Disney+

Całość trwa dwie i pół godziny – i czuć, jakby trwał dłużej, chociaż tak naprawdę po 130 minutach lecą napisy końcowe. Zacznę od pozytywów i przyznam, że widzę tutaj inspirację epickim kinem przygodowym – nawet w tym sensie, że podobnie jak Sergio Leone, bohaterowie w serii o piratach widzą tylko tyle, ile widzi kamera, dzięki czemu można zrobić efektowne odsłonięcia czegoś, co jest w zasadzie tuż obok i bohaterowie powinni móc to zobaczyć wcześniej, ale wtedy nie byłby to tak piorunujący widok z daleka, co z bliska. Dzieje się więc dużo i jest dużo pochylenia nad tym, co się dzieje, a gdy się dzieje, to – że tak powiem – bez pośpiechu. Moment jest ważny sam w sobie, bez patrzenia na motywację odgórną postaci lub fabuły. Ważniejsze jest, że obecnie ma miejsce efektowna scena akcji. I w tym sensie film z całą pewnością robi wrażenie oraz zapada w pamięci: pojedynek na szpady na wózku wymagającym balansowania, odbicie statku i ratowanie panienki Swan, noc z panienką Swan i kapitanem Jackiem, odkrycie klątwy… Jest tego mnóstwo. Film z całą pewnością zbiera punkty za to, że był tak spełniony i przemyślany już na początku – otwierająca część ma wszystko, co widownia utożsamia z całą trylogią.
 
Niemniej, powtarzam tutaj ten sam zarzut, który miałem przy drugiej i trzeciej części – przygoda jest solidna, ale odnoszę wrażenie, że był jakiś lepszy sposób jej opowiedzenia. Niby wszystko się zgadza i ciężko na szybko do czegoś się przyczepić, ale jednak… No nie porywa ten film. Na koniec zamiast czekać z ekscytacją, to czekałem, aż się to w końcu skończy. Jack na początku nie był na drodze do uzyskania statku, on najpierw musi uratować panienkę, która chyba bez powodu zemdlała i spadła do wody – potem musi uciekać, bo cała straż go rozpoznała. Ukrywa się, ale jeszcze się pojedynkuje najpierw. Potem ucieczka z więzienia z pomocą Willa, bo temu chodzi o panienkę, która w międzyczasie przez przypadek została porwana, bo sama się wpieprzyła do kajuty pirata… Mam dosyć tego mętliku tylko o tym pisząc. Jack chce statek, Will chce kobietę, kobietę trzeba uratować przed zagrożeniem – i to wszystko jakoś dopiero później połączy się z przygodą, poszukiwaniem skarbu i mitologią pirackiego podziemia.
 
Najdziwniejsze, że to jest tak stała wada – nie tylko na przestrzeni jednego filmu, ale ogólnie serii – że to musiało być świadomym zabiegiem. Albo chociaż film był pisany od tyłu i dlatego nikt nie spojrzał na film jak widz. Wiecie: musi być taka sekwencja i taka i taka i taka (może ma to związek z rodowodem serii, czyli atrakcji w wesołym miasteczku – trzeba nawiązywać do konkretnych jej elementów), więc jakoś do niej się doprowadza. Doprowadzono do niej? To film udany, takie jest podstawowe kryterium. Film bardziej ma kilka elementów spójnych i mnóstwo świetnych momentów, niż jest całością – oglądamy dla efektów, Jacka, muzyki, zaskoczenia kolejnej sceny, a nie dlatego, że interesuje nas ciąg dalszy.
 
Pytanie więc brzmi: czy mam ochotę znowu włączyć ten film, chociaż widziałem go wczoraj? Tak, mam. Dla samej zabawy. Film jest więc najwyraźniej udany, rozbudzając wyobraźnię o tym, jak współcześnie można zrealizować kino przygodowe, łącząc efekty komputerowe z praktycznymi, rozpalając w odbiorcy zew przygody oraz miłość do statków, morza i buntowników żyjących według własnych zasad. Awanturniczość w tym obrazie da się lubić, a wizualnie całość dostarcza niezwykłych doznań – jedynych ich przykrą stroną jest współczesna myśl przewodnia, czyli: „od tamtego czasu nie jest wcale lepiej”. Cóż – Piratów chyba zawsze będziemy mieli.
2/5

Under Wraps 2

31 sierpnia | premiera 25 września '22 | Disney+

Jeśli dzieci Świadków Jehowy domagają się filmu na Halloween, to chyba puszczają im wtedy takie tytuły. I po 10 minut je wyłączają.
 
Żeby nie było – mam świadomość, że nawet dla Świadków to nie jest dopuszczalny obraz. Mam na myśli, że przynajmniej pozornie to jest film dla osób, które chcą dać coś dzieciom w klimatach Halloween, ale nic… „brudnego”. Zabijanie i tak dalej. Tutaj są dzieciaki bawiące się z przyjaznymi Mumiami, a także zajmują się organizacją wesela dla dorosłych. Brzmi uroczo, ale jednak – jest tutaj przejmowanie władzy nad ludźmi czy homoseksualiści. Nie więc, dla kogo to jest.
 
Sam film też tego nie wie. Mija 30 minut, zanim jedna z postaci stwierdzi, że czuje się „odstawiona” przez przyjaciół i będzie mieć z tym problem. Co prawda „coś się dzieje”, ale głównie po to, by się działo. Będą ożywione mumie, które wtopią się w tłum dzięki Halloween, będą tańczyć na imprezie, zła mumia będzie na nich polować – tego typu rzeczy. A jedzenie to tylko burgery, hotdogi, pizza – i pokazywanie, jakie to jedzenie jest fajne. Samo ich spożywanie jest imprezą. Za mało grzeczny ten film jest dla grzecznej widowni. Zbyt grzeczny dla wszystkich normalnych. Zbyt dziecięcy dla tych, którzy szukają czegoś porządniejszego na Halloween – już „Hokus Pokus 2” był bardziej Halloweenowy.
4/5

Good Morning Vietnam (1986)

31 sierpnia | powtórka | Disney+

Komedia mówiąca sama o sobie, że jest śmieszna. 40 lat później taki film wygrałby główne Oscary.
 
Rok 1965, trwa wojna w Wietnamie. Do bazy wojskowej przybywa nowy DJ radiowy, który wprowadza nową energię – zarówno poprzez swoją energię, jak i dobór muzyki, stawiając bardziej na Jamesa Browna niż Franka Sinatrę. Słuchacze go lubią, władze niekoniecznie – ale bardziej istotne będzie, jak taka nowa osoba zareaguje na to, czego doświadczy własnymi oczami w Wietnamie. Czy będzie o tym milczeć, czy też powie na głos niewygodną prawdę o wojnie.
 
Cały film balansuje na cienkiej granicy pomiędzy trzema rzeczami: faktycznie miło spędzonym czasem z uwagi na Robina Williamsa, doceniania popkulturowego filmu o Wojnie oraz wzdychania, ilekroć film odkrywa swoją manipulacyjną stronę. Robin Williams miał improwizować swoje wypowiedzi i one faktycznie są zabawne – głównie ze względu na skalę: imituje dźwięki, naśladuje celebrytów, zmienia style i mówi z prędkością karabinu maszynowego. Pięć minut później nie pamiętam, co mówił, ale pamiętam, że dobrze się bawiłem słuchając tego. W sumie nawet bardziej go polubiłem w momentach, kiedy był dyscyplinowany i musiał zachować powściągliwość: a i tak udało mu się w inteligentny sposób „dowalić” oponentowi („Excuse me, sir. Seeing as how the V.P. is such a V.I.P., shouldn’t we keep the P.C. on the Q.T.? 'Cause if it leaks to the V.C. he could end up M.I.A., and then we’d all be put on K.P.”*). Oglądanie takiej persony jest zapewne bardziej wartościowe, kiedy słyszy reprymendę i znajduje się w sytuacji, kiedy jedno niewłaściwe słowo oznacza zmianę ścieżki kariery. Ten poziom jest niestety spłycony – dość powiedzieć, że film jest oparty o prawdziwą historię i pierwowzór postaci Robina Williamsa skończył inaczej, a to tylko jeden z przykładów. Z tym osobiście nie mam problemów – umiem docenić, że film przedstawia ważny temat w miarę przystępny (wręcz nawet rozrywkowy) sposób. Mówi wtedy znajome rzeczy, może poza jednym: USA przybyło tam, aby pomóc, ale miejscowa ludność tak tego nie widziała, dlatego walczyli. Nie ma tutaj analizy konfliktu ani przypomnienia, jak USA tam w ogóle się znaleźli, ale nie wymagam tego-  „Vietnam” Kena Burnsa trwa w końcu 17 godzin. Jest tutaj szok wywołany zamachami i przemocą, nawet sam Robin Williams bije kogoś z główki. Jest Wietnamczyk z monologiem antywojennym. Tanie rzeczy, ale zadowalają – pytanie tylko, czy tylko sumienie, czy faktycznie przemawiają do wyobraźni.
 
Największy problem to w sumie sam humor – bo film ma w zasadzie śmiech publiczności rodem z sitcomów. Niezależnie od tego, czy będziecie uważać Robina Williamsa za zabawnego, to w pewnym momencie zacznie przeszkadzać, że jedyną rolą/funkcją Forresta Whitaka jest śmiać się z żartów pana Williamsa. Cały czas są cięcia na czyjś śmiech albo ktoś dosłownie powie: to jest zabawne. To jest komedia. Dzisiaj jest to jeszcze bardziej zastanawiające pewnie, niż wtedy – bo film nie tylko jest zabawny sam w sobie, nie trzeba widzom tego wmawiać! – ponieważ dziś Robin Williams jest okryty wieczną legendą. Nawet jeśli mało kto pamięta, że mija 10 lat od jego samobójczej śmierci w sierpniu 2014 roku. Zdążył wtedy zagrać jeszcze w czterech filmach. Może nie grał w najlepszych filmach, ale miał sympatię widzów i lubiliśmy go oglądać. Inne czasy, które się skończyły. Tak czy inaczej, dobrze było mi wrócić do tej komedii. Jest taka, jak ją zapamiętałem.
 
GOOOODMORNINGV.I.E.TNAM!
 
*swoją drogą nie rozumiem tego nabijania się z używania skrótów. 15 lat wcześniej serial MASH cały czas korzystał z takich fraz, jak KIA lub AWOL. Tam się tego nauczyłem i to był po prostu żargon danego zawodu, a tutaj śmieją się, jakby używanie ich było oznaką megalomanii.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic