BLOG
Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.
Najnowszy cytat
I don’t say I’ve never been tempted. Of course I’ve been tempted; I’m human like anybody else. But to spend the rest of my time worrying when I’ll be caught up with by some hoodlum holding a first mortgage on my life, payable on demand…! Naah. No kind of money worth that.
Wąska krawędź („The Narrow Margin”, 1952)
https://garretreza.pl/cytaty/
Wąska krawędź („The Narrow Margin”, 1952)
https://garretreza.pl/cytaty/
OSTATNIO OGLĄDANE

3/5
Imię róży ("Der Name der Rose", 1986)
powtórka | 13 kwietnia
Z ciekawości wróciłem do filmu, który ostatnio oglądałem jeszcze za dzieciaka… I możliwe, że nawet nie skończyłem, bo kończył się zbyt późno i musiałem iść spać, bo następnego dnia do szkoły czy coś. Mama mi opowiadała potem rozwiązanie zagadki morderstwa… Ale tak, wiele rzeczy z tego filmu pamiętałem. Nie tylko wizualnie, ale też momenty fabularne, jak to (dziś) idiotyczne ganianie się po labiryncie. Wtedy byłem motywowany miłością do kryminałów Agathy Christie i chciałem poznawać kolejne tego typu historie, dzisiaj… Cóż, chodzi o osobę reżysera. Byłem ciekaw, jak wypada jego najsłynniejszy i najwyżej oceniany film. Odpowiedź: dosyć przeciętnie.
Jest to historia zakonnika, który w średniowieczu dostaje za zadanie rozwiązać zagadkę śmierci jednego z oddanych ludzi Boga. Wkrótce potem umiera inna osoba – ślady i wskazówki są podobne, więc o wypadku nie może być mowy. Czemu ktoś ich morduje? Za co i co tę osobę motywuje? Jak w każdym wielkim kryminale, tutaj sama zagadka też stanowi tło tudzież zasłonę właściwej treści – w tym przypadku mówimy o obrazie świata religii w średniowieczu, relacji zakonników z pospólstwem oraz jak to ludzie religijni popełniali/ją najcięższe grzechy w imię Boga, nie interesuje ich prawda i tak dalej… Oczywistości, tutaj nie są zbyt dobrze przedstawione. Sama zagadka intryguje i pobudza wyobraźnię, śledztwo też jest angażujące, ale finałowy akcent opowiada o zagrożeniu, jakim jest komedia dla wiary i film w ogóle nie porusza tego tematu poza ostatnią sceną. Efekt nie jest przekonywujący – brzmi tylko jak typowe gadanie złego charakteru, a nie coś głębszego. Obraz średniowiecza też jest głównie w tle, zarysowany, schematyczny i uproszczony… Oraz niespójny. Raz mnisi używają staroangielskiego, by zaraz potem nagle wyskoczyć z ejtisowym sarkazmem („Ten raczej nie był wypadkiem”), jakby autor tych słów za dużo naoglądał się tanich sitcomów. Ciężko w to uwierzyć, ciężko to traktować poważnie. Na zbyt wiele trzeba przymknąć oko – osobiście poddałem się już na fakcie, że protagonista nazywa się William z Baskerville. A jak ktoś się zaprze, to odpadnie na widok uczonych, którzy nie znają języka włoskiego. Łaciny pewnie też nie panimaju.
Atmosfera jest bezbłędna. Scenografia, zamek czy klasztor, te stare księgi, ogień, śpiewy i modlitwy… To wszystko jest w tym filmie z całą pewnością. I raczej nikt nie miał artystycznej wizji podczas realizacji. Zdjęcia nie są zachwycające ze względu na kompozycję czy opowiadanie historii, ale zawartość – ten widok mnichów idących mordować ludzi na stosie był naprawdę podniosły. Montaż jest tragiczny – rwany, z wieloma niepotrzebnymi przejściami, ale to też wina reżysera, który zbyt często realizował jedynie zbliżenia na twarz aktora i nie było do czego przejść albo użyć ujęcia zawierającego coś więcej niż mówienie lub reakcję. Aktorzy sprawdzają się ze względu na casting.
Teraz z tego seansu wyłaniają się dwie rzeczy – miłość autora do książek, apel do ich zachowywania i przetrwania, do mądrości jaką potrafią zachować. To jest faktycznie w tym filmie, ale nie jest wystarczająco inspirujące, żeby coś wywołać. To tylko coś, co się spodoba odbiorcą, którzy już tak myślą. Druga rzeczy to zakończenie, gdzie czytają wprost ustęp z książki Umberto Eco… I czułem wtedy o wiele więcej emocji niż podczas oglądania. Nie przekreślam więc pierwowzoru i mam nawet nadzieję, że jest ona lepiej napisana niż ten film nakręcony. Ten drugi pozostaje tylko ciekawostką – przede wszystkim dla fanów poszczególnych aktorów. Cała reszta chyba woli „Filary Ziemi” (tylko grałem, tak sobie zgaduję). https://garretreza.pl/jean-jacques-annaud/

4/5
The Offer - miniserial (2022)
8 kwietnia | premiera 16 czerwca '22 | 10 odc po 60 min | SkyShowTime
Sprawny miniserial dający widzom to, co chcą zobaczyć. Hejt na biznesmenów-producentów i list miłosny do „Ojca chrzestnego”.
50 lat po premierze „Ojca chrzestnego” dostajemy miniserial, który na przestrzeni ponad 10 godzin daje miejsce dla wspomnień Alberta S. Ruddy’ego: człowieka, który zaczął bycie producentem filmowym od dostania szansy, aby zrobić film na podstawie najlepiej sprzedającej się powieści autorstwa Mario Puzo, za którą nikt tak naprawdę nie wiedział, jak się zabrać. Na przeszkodzie stało wiele elementów – faktyczna mafia będąca największym zagrożeniem – ale udało się i teraz to dokonanie wspominamy. Sam pan Albert zmarł w 2024 roku, zostawiając nam historię o tym, co trzeba zrobić, aby arcydzieło w tym biznesie mogło ujrzeć światło dzienne. A raczej mówi widowni to, co oni chcą usłyszeć, ani słowa więcej – w produkcji, która wychwala odwagę, kreatywność i dawanie widzom tego, co ich zaskoczy, a nie tego, czego oni się spodziewają. Rób jak mówię, a nie jak robię – tego typu rzeczy. Zęby mnie bolały, ilekroć w „The Offer” nastąpił jeden z „tych” momentów, w których producent wspomina projekt, który stanie się arcydziełem, ale on z niego rezygnuje z jakiegoś debilnego powodu – bo te momenty były tylko po to, aby widownia (w wyobraźni twórców) z zadowoleniem czuła się lepsza od typa w garniturze, który ma w ręku scenariusz do „Chinatown” i go odrzuca. Na szczęście nie ma tego tutaj wiele… Jednak tak naprawdę wiele tak czy siak nie ma.
Nie czuję w postaciach autentyczności, że one naprawdę myślą to, co mówią. Główny bohater przeczytał „Ojca chrzestnego” podczas podróży i nie wie, jak to sprzedać, ale potem, bez żadnej zmiany, jest w stanie udowadniać wartość artystyczną zarówno książki jak i filmu, jego wielopoziomową głębię i… I czuję, że twórcy serialu mają taki szacunek do filmu Coppoli i naprawdę tak myślą o tym tytule, ale nie umieją tego przenieść na grunt postaci. Żeby one brzmiały przekonująco jako ich głos. To powiedziawszy – serial naprawdę odsłania głębię filmu, tylko robi to wyłącznie jako mrugnięcie okiem w stronę widza, jako przykład, że sztuka ma głębię. Nie tworzy z tego postaci, które mają wiarygodną relację między sobą. To historia, w której jest dużo wydarzeń i zamieszania, ale że wydarzyły się naprawdę, to ma nam wystarczyć i twórcy nie przyłożyli się specjalnie do tego, aby nam to opowiedzieć w zapadający w pamięci sposób.
To wciąż tytuł stawiający aktorów na pierwszym miejscu. Aktorów, którzy tworzą momenty, ale nie bohaterów. Aktorów, którzy mają monologi i przemowy, a reszta tylko stoi obok czekając na koniec słowotoku – nie muszą mieć reakcji lub robić cokolwiek na ten słowotok, bo nie są istotni. Reżyseria jest nijaka i nie jest zainteresowana tworzeniem czegokolwiek – standardowe ustawienie z kamerami na aktorów, montażysta wybiera najlepsze momenty bez rytmu.. Gdy na końcu oglądamy reakcję widowni na przedpremierowy pokaz „Ojca…”, to otrzymujemy najbardziej standardowe: „Dobra, teraz szeroko otwieracie usta” i wszyscy jednocześnie sztucznie otwierają usta. Scenografia i kostiumy jakieś są, ale to w żadnym wypadku nawet nie była próba odtworzenia lat 70 w Los Angeles. Casting był obiecujący i aktorzy wybrani do grania Ala Pacino czy Brando robią pozytywne wrażenie… Żeby potem zniknąć, pozostawiając za sobą ledwo kilka scen. Właściwa obsada ma duże nazwiska – Miles Teller i Matthew Goode znacie po godności, resztę z twarzy – ale pewnie nie słyszeliście, że tutaj zagrali.
Serial dostarcza konkretnej fabuły i potrafi przytłoczyć tym, co tak naprawdę oznacza produkowanie filmu, ilu wydarzeniom trzeba stawić czoło, ile problemów małych i dużych rozwiązywać, a za pięć minut kolejny się wydarzy. Każdy jest tu ostatecznie przedstawiony w pozytywnym świetle, każdemu bije się brawo i takie osoby jak ja, które ledwo co wiedzą o „Ojcu…” wyniosą sporo z tego seansu – ale ostatecznie liczą się detale, a tutaj serial nie mówi nic. Coppola chce Ala Pacino i nawet tego nie argumentuje, wszyscy inni go nie chcą i argumentują to, że chcą większej gwiazdy albo że jest za niski. Cały czas wtedy czuję, że głównym motorem serialu jest jednak karmienie mojej próżności i tego cienkiego głosu szepczącego z zadowoleniem: „Hehe, idioci, nie chcieli Ala Pacino”. Nawet główny bohater w ostatnim odcinku wyskakuje z tym swoim małym scenariuszem i robi wokół tego zamieszanie, którego nijak nie idzie zrozumieć – bo twórcy nie pomyśleli, żeby jakoś to wcześniej wprowadzić, że to jest faktyczny projekt od serca. Może w życiu tak było, ale na ekranie widać tylko, że wstał rano, napisał kilka stron i teraz dla tego rezygnuje z produkcji drugiej części – nie idzie ani w to uwierzyć, ani potraktować tego serio, ani dzięki temu bardziej szanować pana Alberta. A wyraźnie chciano wtedy postawić mu piedestał jako „prawdziwemu artyście”.
Solidna rzecz, ale w zasadzie wszystko tutaj można było zrobić lepiej.

5/5
Dziwolągi ("Freaks", 1932)
powtórka | 6 kwietnia
Problem z tym filmem jest taki, że raczej każdy ocenia film, który już nie istnieje. Wersja, która przetrwała do dzisiaj, trwa 63 minuty i widać wyraźnie, że czegoś tutaj brakuje. Oficjalnie zmieniono ją po testach próbnych z widownią, która negatywnie reagowała na pewne jej elementy. Sam reżyser nakręcił sporo momentów wyraźnie podkreślających, jak niewłaściwym jest naśmiewanie się z tytułowych osób – miał ich przedstawiać jako dobrych, a zwykłych ludzi bez deformacji jako złych. Czy to dobrze? Czy jednak byłoby to narzucające się i by przeszkadzało? Film w ogóle istnieje dzięki masie cudów, wiele osób wręcz walczyło o jego kasację. Finałowa scena też wyraźnie odstaje od reszty, byle tylko całość kończyła się na przyjemnej nucie. Nawet jej nie pamiętałem, w mojej pamięci ten obraz kończył słynnym widokiem, który nadal niepokoi… Jaką reakcję wywoływał w swoim czasie, tylko mogę sobie wyobrazić.
A to przecież były czasy, gdy mało kto widział chociaż na zdjęciu większość normalnych rzeczy tego świata, jak foka. Albo żyrafa. Ludzie z deformacją ciała od urodzenia były jeszcze większą rzadkością, a ich zdolności do dziś robią wrażenie (słynne ujęcie, jak osoba bez kończyn zapala papierosa). Wtedy ten obraz musiał stawić czoła zupełnie czemu innemu, ale teraz liczy się tylko fakt, że oglądamy tak czy inaczej wybrakowaną wersję. Nie przemontowaną wersję, nie z dokrętkami naruszającymi pierwotną wizję – dosłownie jest wybrakowana, bo wycięto materiał i niczym go nie zastąpiono. Zostało coś, co zapewne chciało powiedzieć coś właściwego. A przynajmniej my chcemy w to wierzyć, bo co by o tym filmie nie powiedzieć, to umiał on traktować oraz przedstawiać tych dziwolągów z szacunkiem dla nich. Bez zaczynania od współczucia i bez zaczynania od kpin – to po prostu ludzie. Ludzie, którzy są źle traktowani i gdy życie jednego z nich jest zagrożone, to bronią się lojalnie jako grupa. Zapewne dobrze, że wycięto ich zemstę – pozostawiając niewiadomym, co się tak naprawdę wydarzyło, mają szansę pozostać pozytywnymi postaci w oczach widzów. Niezdolnymi do masakrowania, zabijania, torturowania. O tym nic nie wiemy. Wiemy tylko, że karma przewrotnie wróciła do osoby, która zasługiwała na kawę. Jak to się stało? To nie jest już istotne.
Piszę o tym wszystkim, ponieważ… Nie ogląda się tego najlepiej. Świat i podejście jest właściwe, ale fabuła nie angażuje. Wszystko w niej jest nie tak, nawet sam pomysł: karzeł zakochuje się w dorosłej kobiecie i jest ślepy na wszystkie sygnały, że ona tylko chce ciągnąć hajs. Brakuje tutaj różnorodności, wyzwań, czegokolwiek. Karzeł najwyraźniej serio był bogaty, nie musiał nic robić, aby zarobić na prezenty dla ukochanej. Niczego nie podejrzewa, więc i ona nie musiała za bardzo go czarować. Był ślepy, więc nie było zagrożenia ze strony innych mówiących mu, by przejrzał na oczy. Oglądamy i czekamy, aż coś się zacznie dziać… 40 minut i więcej, czyli prawie pod koniec filmu. Aktorzy są amatorami i nie grają zbytnio przekonywująco, nie tworzą też postaci. Jedynym zaczepem w filmie jest właśnie oglądanie tych dziwaków w akcji oraz humanitaryzm reżysera, który mimo wszystko bezbłędnie to reżyseruje… Robił co mógł. Ogląda się więc to dosyć średnio do czasu, aż nastąpi trzeci akt. A ostatnia scena naprawdę kuje w oczy, nie powinna mieć miejsca.
Trochę więc oceniam film, który chciałbym zobaczyć, a nie ten, który faktycznie miałem na ekranie. I próbuję siebie przekonać, że oceniam w ten sposób „właściwą” wersję filmu. Czy też bardziej kompletną. Reżyserską. Wszystko jedno. Obraz ma minusy i wady, ale nie mogę dać mu niższej oceny.

2/5
Lara Croft Tomb Raider: Kolebka życia
powtórka | 29 marca | SkyShowTime
Wzorowe Guilty plesure. Ciężko się na tym dobrze nie bawić
Otwierająca scena jest idealna: greckie wesele, muzyka odpowiednia… Aż tu nagle panna młoda włącza muzykę współczesną, ale starsi też do niej tańczą… Kamienie spadają do wody, pojawia się czołówka tytułowa. I już widz jest zdezorientowany absolutnie wszystkim, ale ma pewność, że nikt z twórców nie ma najmniejszego pojęcia, co robi. I postanawia się dobrze bawić. W tej czołówce chyba chodziło o to, że muzyka rockowa wywołała trzęsienie ziemi i ono odsłoniło artefakt, który potem Lara mogła znaleźć… ale co z ludźmi na tym weselu? Umarli? I raczej muzyka nie miała z tym nic wspólnego, ale no, tak wynika z tego, co mi pokazaliście, a ja próbuję to złożyć do kupy… „Iks De” samo się ciśnie na twarz.
Nie da się opowiedzieć tego filmu. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Z całą pewnością dostarcza pretekstowej fabuły, która nikogo nie interesuje. Wątek romantyczny Butlera i Jolie w ogóle nie działa. Akcent tej ostatniej jest przezabawny sam w sobie, ale tyle jest tutaj drobnych, przesadzonych i przedramatyzowanych detali, że zawsze będzie powód do uśmiechu. Nie z radości, ale politowania. Gdzieś w drugiej połowie przypomniałem sobie, że to jest technicznie rzecz biorąc adaptacja gry komputerowej – czy raczej postaci z gry, nie konkretnego tytułu – i to działa na korzyść produkcji. Faktycznie jest jakaś akcja cały czas, łączy ona elementy akrobatyki, strzelania i odkrywania archeologicznego… Ale jest przy tym niezmiernie głupia. Protagonistka spędziła cały film na zabijaniu ludzi, żeby nauczyć się, że niektórych odkryć lepiej nie dokonywać. Tak jak jej powiedzieli na początku. *uśmiech politowania*
PS. Komentarz z Internetu: „Jan de Bont sure knows how to take garbage and make it flaming garbage.”. Nie żebym się z nim zgadzał, ale… Bawi mnie.

5/5
Sinbad (2003)
powtórka | 29 marca | SkyShowTime
Fantastyczna przygoda
To film, który naprawdę umie sprzedać piractwo, statki, podróże morskie i podróże. Załoga stanowiąca jedność, akrobacje na linie, sympatyczny piesek i mnóstwo dostosowywania się do młodego widza, który wtedy miał mózg przesiąknięty sportami ekstremalnym, więc ekran jest wypełniony odpowiednikami zjeżdżania na snowboardzie, deskorolce czy skokach spadochronowych. Co chwila ma miejsce jakaś nowa przygoda: postój na wyspie, która okazuje się być gigantyczną rybą – bycie porwanym przez gigantycznego ptaka – spływ przez cmentarz statków. Piszę to jako osoba mająca jednak niesmak na myśl „przygody dla samej przygody”. Wydarzeń mających miejsce tylko po to, aby coś się działo – tutaj nie bardzo one posuwają fabułę do przodu lub relacje bohaterów, ale są tak konkretne i spektakularne, że oglądałem je wyłącznie z radością.
To powiedziawszy – relacje i bohaterowie są raczej przewidywalni… Ale w ten dobry sposób… Ale w kontekście kina dla młodszego widza. Wiara w przyjaciela, dotrzymywanie słowa, walka o coś słusznego – spodziewamy się, że tak to się potoczy, ale jesteśmy z tego zadowoleni. Szczególnie po latach, kiedy tego w kinie zaczyna brakować i filmy boją się utrwalać jakieś wartości w młodych odbiorcach. Po latach i w dzisiejszym „klimacie” doceniam też obraz relacji damsko-męskich. Sinbad i Marina mają dużo starć na tle swojej płci, ale dużo częściej są ludźmi ratującymi sobie nawzajem życie. Ona ratuje go, on ją i nigdzie tutaj nie ma niczego negatywnego. Ostatnio obsada nowej Snow White cieszyli się, że w ich filmie nie będzie bohaterki, którą trzeba ratować, więc tego. Sinbad jeszcze powstał w czasach, kiedy człowiek ratujący człowieka było czymś nobliwym.
Do komentowania animacji ponownie brakuje mi słów, ale jest tutaj wiele momentów genialnej animacji – i nawet jeśli to was ominie, to na pewno rzuci się wam w oczy podczas scen akcji: dynamicznych, czytelnych i zróżnicowanych. Aż chce się do nich wracać! I tak jest z całym filmem. Możliwe, że oglądam go dopiero drugi raz, od kiedy byłem na nim w kinie – i teraz mogę napisać z całą pewnością: to świetne kino przygodowe, które umie być fajne, umie adoptować stare dzieła dla nowej widowni, rozumie medium animacji i zasługuje na bycie w pamięci kolejnych pokoleń, które będą szukać produkcji dla własnych dzieci.
PS. Ze wszystkich okoliczności, które są wykorzystywane, żeby zrobić remake czy prequel – „Sinbad” idealnie by się do tego nadawał. Po latach chciałbym zobaczyć film ukazujący dzieciństwo Sinbada i początek jego braterskiej relacji z tym obcym człowiekiem, który lata później był gotowy oddać za niego życie. Ciąg dalszy niekoniecznie, aktorski remake też by wymagał zbyt dużo, ale animacja osadzona na początku – to poproszę. I okazuje się, że początkowo była planowana seria filmów z Sinbadem, tylko w trakcie zdecydowali się zrobić jeden konkretny… I dobrze przewidzieli, film był klapą finansową. Odcisnął negatywne piętno na stanie studia i było ostatnią animacją 2D w historii studia… Czego nie rozumiem, bo wyraźnie tutaj uwzględniono animację komputerową. Więc na prequel pewnie nie ma szans.

4/5
Reacher - sezon III (2025)
27 marca | 8 odc. po 50 min | APV
Kolejny satysfakcjonujący sezon na raz. Daje widzom, co chcą i ani trochę więcej. Tutaj jest historia zaczynająca się od bycia świadkiem próby porwania młodego chłopaka – Reacher jest tam przez przypadek, ale daje radę wszystkiemu zapobiec i ukarać złych. Teraz ojciec prawie porwanego chłopaka zatrudnia Reachera jako ochroniarza w swojej pozornie zwykłej firmie, która ukrywa drugie dno.
Strukturalnie – jest bez zarzutu. Pierwszy odcinek chwyta widza wielokrotnie i potem oglądałem każdy odcinek, jak tylko wychodził. Twórcy wiedzieli, jak zacząć i kończyć, w jaki sposób przejść do czołówki, jak rozwijać historię z odcinka na odcinek. Całość wręcz wychodzi im bez wysiłku, rozumieją ten materiał. Nie adoptują książek w narzuconej im kolejności i wiedzą, co brać z poprzedniego sezonu (postać lub wydarzenie), aby wróciło to teraz i całość nadal można było oglądać bez znajomości poprzednich serii. Akcja nadal jest satysfakcjonująca na poziomie emocji (z realizacją… Ta wystarcza). Podoba nam się inteligencja głównego bohatera, jego skuteczność oraz zapał do wykonania misji – całość nadal jest listem miłosnym do mięśni, wolności, armii, broni palnej, ale jest też fantazją na temat tego wszystkiego. Reacher jest gigantyczny, ale nie widzimy, aby jadł jedzenie, które buduje taką masę. Nie widzimy, żeby ćwiczył. Kobieta i stosunek z nią jest tutaj nagrodą za bycie dobrym człowiekiem. Łamanie prawa, aby zaprowadzić sprawiedliwość. A na końcu: odjazd na motorze przez idealnie puste drogi.
Pod względem brutalności, jest tutaj jeden moment, który się wybija: kiedy Neagley je płatki śniadaniowe i patrzy, jak pokonany przez nią napastnik umiera. Ten poziom bezwzględności wobec morderców jest już rzadko spotykany na współczesnym ekranie. Dzisiaj trzeba zrozumieć, że to był tylko pistolet do wynajęcia, jest już bezbronny i trzeba mu wezwać pomoc… „Reacher” nie ma dla takiej osoby litości: chciał zabić i przegrał, teraz umiera w mękach. Dobrze mu tak, mówią twórcy.
Na czwarty sezon rzucę się, jak tylko wyjdzie, ale do trzeciego już nigdy nie wrócę.

5/5
Pół żartem, pół serio ("Some Like It Hot", 1959)
powtórka | 27 marca | APV
Pierwsza scena to prawdziwy klasyk, kiedy tylko zadamy sobie pytanie: jak zacząć film? Bo oto mamy scenę, którą spokojnie można wyciąć z filmu: karawan wiezie ciało, gdy nagle za nimi pojawia się policja i zaczynają strzelać! A co dziwniejsze: personel pogrzebowy nie tylko ma w posiadaniu broń, ale i sami zaczynają strzelać do policji! Gubią pościg, w jego trakcie strzały trafiają trumnę, a tam okazuje się, że w środku leżą butelki z alkoholem. I wtedy pojawia się napis na środku ekranu: dowiadujemy się, że czas akcji to okres prohibicji. Policja właśnie dokonuje najazdu na klub, który zatrudnia naszych bohaterów w orkiestrze. Grają na instrumentach, są biedni, teraz stracili pracę i ledwie uszli z życiem. Poszukiwania pracy zaprowadzą ich w zupełnie nowe miejsce…
Wracając do tej pierwszej sceny: czy coś wnosi do filmu? Nie. Czy można by się jej pozbyć? Oczywiście. Tym bardziej, że pewnie tania nie była. A jednak jest. I chwyta odbiorcę raz za razem na przestrzeni zaledwie kilku minut, to ciąg pytań i zaskakujących odpowiedzi. Ustawia nastrój: w tym filmie policja z całą powagą strzela do karawany, możemy się śmiać nawet ze śmierci (strzelanie do trupa), ale jednocześnie śmierć jest ukazana jako jedna z możliwości. Ludzie umierają w tej komedii! Początek opowiada właściwie bez dialogów czy narracji z OFF-u, to język akcji, pościgów i strzelanin będących wstępem do historii… Właśnie, o czym? O dwóch gościach przebierających się za kobiety, żeby ujść z życiem, zarobić, a po drodze znajdują miłość, jednocześnie cały czas unikając kłopotów i dążąc do nich. Innymi słowy: to film o zmianie. Akceptowaniu, próbowaniu, odkrywaniu… Ale nie ma tutaj elementu zmiany bohaterów. Nie ma nawet rozwiązania „problemu”, jakim jest skłonność do hazardu u jednego z nich, albo alkoholizmu u innego. Oni – jeśli już – przeobrażają się pod wpływem okoliczności i możliwości, które daje im los oraz co sami wycisną z tego, co mają. Nie będą ewoluować nawet, ale będą przesuwać granicę.
Chcę przez to wszystko powiedzieć, że to nie jest film o byciu transseksualistą. Seksualność obrazu w zasadzie wynika tylko ze skorzystania z damskiej obsady oraz tego, że kobiety są naturalnie atrakcyjne. Żaden z bohaterów nie czuje się bardziej jak druga płeć, nie kwestionuje niczego w sobie, nie odkrywa swojej innej strony. To film o przebieraniu się, tak jakby łysy założył perukę – tylko właśnie, ten jeden krok dalej. Nie licząc pojedynczych momentów, w stylu: „Jak one w tym chodzą?” nie ma nawet za bardzo tematyki różnic płciowych.
Przez cały seans twórcy zaskakują tym, jak cały czas dostarczają dynamicznej, świeżej rozrywki, bawiąc przy tym do łez dialogami, obrazem, detalami, grą słów. Urzeka elegancją i wysokim poziomem realizacji, za którym tęsknię. Tutaj za ścianą błyskotliwych żartów wartych wielokrotnego oglądania jest fundament bogaty w małe rzeczy, które odkrywamy przez wiele seansów – od motywu, że każdy pije, ale tylko postać Sugar Kane jest na tym przyłapywana, poprzez brak jednoznacznego powiedzenia na głos, że przebieranie się za kobietę jest niemoralne, niewłaściwe lub złe… W czasach, gdy za to szło się do więzienia. To jest ponadczasowa błyskotliwość, której można się przyglądać i przyglądać, aby cieszyć się jej artystycznym kolorytem: afirmacją odwagi do zmiany, jaka w tamtych czasach nie przychodziła nikomu do głowy albo była blokowana z góry. To jest ten poziom kina, którego dzisiejsi twórcy zapewne nie mają odwagi nawet pamiętać: tutaj scenarzysta niemal instynktownie daje antagoniście znak charakterystyczny, żeby widz go pamiętał. Nawet wtedy, gdy ten znika z ekranu na ponad połowę seansu – już nie mówiąc o tym, że dzisiaj ten wątek raczej skończyłby się na ucieczce, ale nie, Billy Wilder i I.A.L. Diamond tutaj do tego wracają i rozwiązują wszystko do końca. Jednocześnie ze wszystkimi innymi wątkami. I dostali tylko nominację do Oscara – za adaptowany, bo najpierw była francuska komedia w 1935 roku, ale Wilder inspirował się niemieckim remakiem z 1953 roku (rozgrywającym się współcześnie, do którego nawet zrobili kontynuację – tam chłopy przebierają się za samice, żeby dołączyć do swoich żon w orkiestrze na statku). „Some Like It Hot” wygrało tylko za kostiumy.