BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

„Can you imagine your dad tumble down a ramp at 56? Like, we’re grandparents. We’re grandparents falling out of the sky.”
Tony Hawk: Until the Wheels Fall Off

OSTATNIO OGLĄDANE

5/5

Dotyk zła ("Touch of Evil", 1958)

10 września

Granica Meksyku i USA, dochodzi do zamachu bombowego – ładunek wybuchowy eksploduje jak tylko samochód przekracza granicę. W sprawę zamieszani są różni ludzie, w tym bezwzględny detektyw i bohater okolicy, ambasador oraz jego żona, która stanie się ofiarą miejscowej rodziny przestępczej. Pytanie: „kto podłożył bombę?” będzie tylko jednym z wielu w tym pasjonującym kryminale, gdzie morderstwo i ofiara są najmniej istotni.

Pierwsze, co rzuca się w uszy, to dialogi. Piętro, raptowne, wymyślne, jakby każda ze stron starała się przebić drugą pod jakimś względem. Trudno oszacować, jak ten poziom prezentuje się na tle innych z tamtych czasów, ale oglądając ten film w 2023 roku człowiek nie daje rady nawet usłyszeć połowy tych wymian i należycie ich docenić, bo następują jedna za drugą. Każda z nich wyróżniałaby się w dzisiejszej produkcji, a tutaj brodzimy w nich po kolana jeszcze przed końcem pierwszego aktu – i zastanawiam się, jaki był w tym cel? Na odpowiedź trzeba czekać w zasadzie cały film, podobnie jak na wiele innych w tej produkcji (wliczając do tej kategorii podstawowe informacje o postaciach), kiedy jasnym się staje, jak ważna w tej opowieści jest kreacja – samokreacja oraz poprzez inne osoby. Jak bardzo człowiek w tej historii musi dorównywać swojej legendzie, jak musi ją tworzyć i jak człowiek upada zarówno myśląc tylko o niej – jak Quinlan – jak i ją ignorując – jak Vargas. Każdy tu jest złotousty, bo to po prostu konieczne w tym świecie. Jak nie o sobie, to o innych.

Najważniejszym wątkiem jest tu jednak wiara w rzeczywistość, co nią jest, a co nie. Tutaj też pomaga kilkukrotny seans, ponieważ jako widzowie prawdę znamy – chociaż w finale okazuje się, że jednak nie cała była nam znana, ale to utajenie miało inny cel. Wcześniej znaliśmy prawdę, bo była ona nam obiektywnie zaprezentowana: wiemy, że Vargas i jego żona nie są tacy, jak Quinlan ich przedstawia. Wiemy, że w pudełku nie było dynamitu. W ten sposób może nam umknąć, jak całość wygląda z perspektywy postaci w samym filmie – jak właśnie muszą polegać na złotoustości innych bohaterów, jak mało sami widzieli, więc muszą po prostu komuś zaufać i na tej podstawie tworzą resztę historii: kto jest winny, niewinny, jaka jest prawda i jaka jest rzeczywistość. Dynamit był w pudełku, bo tam go znaleźli. Dziewczyna jest ćpunką, bo ją znaleźli w pokoju naćpaną. Fabuła jest zaskakująco prosta jak na fakt wykreowania na ekranie świata bez niczego szczególnego wizualnie, wręcz realistycznego, a jednak… Obcego, nieznanego, o konstrukcji dymu, w którym nie ma nic obiektywnego i człowiek nie może działać tutaj w taki sposób. Nic więc dziwnego, że najlepszym detektywem jest tuta ten, który działa w oparciu o przeczucie. I okazuje się mieć rację, a działania przeciwko niemu były właśnie… Niepotrzebne, by nie rzec: niewłaściwe. I za swoje zasługi czeka go taki, a nie inny koniec. Vargas i Quinlan ostatecznie okazują się tacy sami, każdy też jest przekonany o swojej słuszności. I jak wtedy wiele linii dialogowych nabiera nowego znaczenia („Nikogo nie wrabiałem, kto nie był winny”). W ogóle cały punkt kulminacyjny jest wspaniały, z szalonym pościgiem po atrakcjach i miasteczku.

Cholera, tutaj jest naprawdę zbyt dużo do lubienia, podziwiania. Przecież w ogóle nie napisałem o zdjęciach, aktorstwie czy muzyce, a one też zasługują na opisanie ich wysokiego poziomu. Włączam ten film do swojej listy arcydzieł.

PS. Widziałem wersję zrekonstruowaną, tzn. najbardziej bliską wizji Wellesa, która pokrywa się z poniższym filmikiem – a on sam pomaga właśnie zwrócić uwagę na wiele momentów oraz ułatwia zrozumienie chociażby tej rozmowy telefonicznej obok niewidomej pracownicy sklepu. Zresztą widać, że to film, który był tworzony z myślą o montażu – nie tylko przy tworzeniu wewnętrznym scen, ale przejść: postać podchodzi do obiektywu i po miękkim przejściu w następnym ujęciu w tym samym miejscu, gdzie była twarz, teraz w kadr wjeżdża samochód, na którym mamy zawiesić naszą uwagę. I to nie jest statyczny kadr, bo samochód jedzie w naszą stronę równocześnie z ruchem kamery – więc siłą rzeczy tego inaczej nie można było zmontować, a raczej: każdy inny sposób byłby niewłaściwy (jakby próbowali wyciąć tamto wchodzenie w kadr albo skrócili następującą jazdę, żeby samochód „szybciej” podjechał i widz nie musiał tyle czekać). Wersję kinową widziałem ponad dziesięć lat temu (Iluzjon?) i nawet nie wiem, co to konkretnie było. Podobało mnie się, ale nie pamiętałem szczegółów fabularnych i możliwe, że przypadło mi do gustu trochę „dla zasady”, jak to miałem niestety w zwyczaju na swojej drodze początkującego kinomana. Po obejrzeniu jednak wersji zrekonstruowanej zobaczyłem opowieść, dla której kluczowe było równoległe prowadzenie wątków i siła wielu scen polega na tym, że są kulminacją nakładających się motywów, ale są znaczącym punktami zwrotnymi dla wiele wątków jednocześnie. Ciężko to mi nawet widzieć jako montaż, to po prostu musiało już tak wyglądać w scenariuszu.

5/5

How to Blow Up a Pipeline

10 września

Dobra – coś jest serio nie tak z kinem, gdy tak trzymający w napięciu tytuł przechodzi bez echa.

Tytuł jest wyczerpujący, ale nie zdradza za dużo: oglądamy grupę terrorystów, która decyduje się wysadzić rurę transportującą paliwo w Teksasie. Tyle musicie wiedzieć i nie chcę wam zdradzać więcej: to kino licznych niespodzianek aż do samego końca (naprawdę!), który trzeba przeżyć samemu – aż tak liczy się tutaj samo doświadczenie, przeżywanie tej przygody. Nazwa brzmi instruktażowo i po części tak jest, ale inaczej, niż możecie sobie pomyśleć: realizm nie polega tutaj na podaniu przepisu „jak zrobić bombę”, ale by pokazać, jak wiele człowiek ryzykuje decydując się na taki terroryzm. Jak ciężko jest chociażby zrobić taką bombę bez wysadzenia samego siebie w powietrze razem z budynkiem. Scenariusz pędzi przed siebie w cierpliwy sposób, bez zwłoki i niepotrzebnych detali, konstruując obraz wokół dialogów i montażu (jedno potężne cięcie za drugim na jakiejś czynności: upadku, wyważaniu drzwi, wybuchu). To kino trzyma w napięciu, bo potrafi w ogóle chwycić widza najpierw. I nie ma zamiaru wypuszczać. Rewelacyjnie zaimplementowano retrospekcje, każda w odpowiednim momencie fabuły rozgrywającej się w teraźniejszości, podając widzom te informacje, których akurat potrzebuje, bez tracenia uwagi z najważniejszego: widzu oraz nie puszczanie go aż do końca seansu. To kino, które rozumie poświęcenie, stawkę oraz ryzyko.

Tematem jest terroryzm i film rewelacyjnie daje radę udźwignąć ten temat – daje nam bohaterów, którzy mają po kolei poważny, zróżnicowany powód, aby angażować się w ten sposób, znajdują w tym upust przeróżnych myśli i przemyśleń, budując na ekranie współczesny obraz młodych ludzi, którym świat mówi, że muszą działać, a jak działać, to tylko siłą, bo tylko siła da jakikolwiek efekt. Planeta umiera, czas się kończy, lepiej teraz coś zrobić i nawet się poświęcić, niż nic nie robić i umrzeć później, gdy miliarderzy uciekną w kosmos. Nie jest istotna sama istotność tych przekonań, ich zasadność – film nie jest komentarzem, ale obrazem tego wycinka czasu, który trwa już o wiele za długo. I oddaje go w skrótowy, ale więcej niż wystarczający sposób. I tak robi więcej, niż inne tytuły współczesne.

Co więcej ci bohaterowie debatują o tym wszystkim wielokrotnie podczas filmu, w krótkich retrospekcjach. Przyznają sami przed sobą, że są terrorystami – ale co to tak naprawdę znaczy? Mają regułę, żeby nikogo nie zabijać. Są świadomi, że tak naprawdę bardziej zaszkodzą prostym ludziom, którzy są w pracy (oraz tym, którzy więcej zapłacą potem za paliwo), niż koncernom jako takim. Na dodatek ich plan – chociaż ryzykowny siłą rzeczy, podczas którego wiele pójdzie nie tak – jest piekielnie przemyślany i inteligentny. Co więcej, film zaskakuje swoją inteligencją wielokrotnie w trakcie seansu – ale to już terytorium spoilerów.

To jeden z najlepszych filmów 2022 roku. Zachwyca tematem, realizacją, napięciem. Czuję, że gdyby postaci były bardziej złożone oraz angażujące na dłuższą metę, to byłby nawet jeden z moich ulubionych filmów w ogóle. Nie miałem jednak żadnej emocjonalnej reakcji na koniec, który spotkał którąkolwiek postać, a poznając ich „backstory” (że ktoś ma białaczkę i niedługo i tak umrze) to częściej dostawałem coś, czego się spodziewałem – pytanie tylko, na ile grzebanie w przeszłości zaszkodziłoby napięciu fabuły. I czy sympatyzowanie z bohaterami, nawiązanie z nimi relacji, byłoby dobrą decyzją. Wiem jedno: to kolejny tytuł, do którego chcę wrócić.

PS. Patrząc po opiniach na IMDb zaczynam zadawać sobie pytanie: czy jeszcze możemy się po prostu dobrze bawić na filmie? Gadają o tematyce i przesłaniu, a nic o realizacji. Nic nie poczuli podczas seansu, co nie mieści mi się w głowie. Jedynym sposobem na to, jaki widzę, jest oglądanie filmu z telefonem w ręku.

5/5

Sceny z życia małżeńskiego - miniserial (1973)

12 maja | 6 odcinków po 40-50 min

Skromny, szwedzki dramat o relacjach. Słuchanie drugiej osoby jest wyzwaniem.
 
Małżeństwo, które ma 10 lat stażu i uważa się za idealne – dopóki nie zacznie o tym rozmawiać, analizować, być szczerymi i mówić, co naprawdę czują – tak w uproszczeniu prezentuje się ten tytuł, który w większości składa się z dialogów i aktorstwa w obrębie jednego pomieszczenia. Bohaterowie długo rozmawiają, a ja odnajduję w tym… Spokój. Czuć, że autorzy dają czas swoim postaciom. Dają im przestrzeń do ogarnięcia tematu, wyrażenia siebie, rozwiązania problemów małżeńskich. Bohaterowie nie są przesadnie inteligentni, wrażliwi lub dojrzali – ale z perspektywy dzisiejszych obrazów ich normalność wydaje się ponad normę. Nie są wyjątkowi, po prostu próbują.
 
I tak, ciężko się nad tym skupić, słuchać tych dialogów – ale o to właśnie chodzi. Słuchanie drugiej osoby jest wyzwaniem. Zrozumienie jej. Oni naprawdę mówią wszystko, co musimy usłyszeć, żeby pozostać razem, uszczęśliwić tę drugą osobę, by każdy dostał to, na co zasługuje. Nawet jeśli oni sami nie wiedzą, że to mówią, ale tak właśnie wyglądają te długie rozmowy – mówi się tak długo, aż w końcu powie się te słowa, które były najważniejsze. Właśnie: rozmowy. Będą się kłócić, ale zaskakuje ilość spokoju w tej historii i relacji. Jak wiele razy oglądamy moment, gdy jesteśmy przyzwyczajeni na głośną reakcję, a zamiast tego jedno lub drugie patrzą niespokojnie w przestrzeń, zachowując chwilę dla siebie i w tym duchu odpowiada. To każe się zastanowić, czy reagujemy głośno, bo tak zostaliśmy nauczeni? I czy taka spokojna reakcja, nawet wobec dramatu, nie jest bardziej… ludzka?
 
Całość jest silnie teatralna i ładnie współgra z formatem serialowym – każda scena to jeden odcinek, chociaż ten nurt w kolejnych odcinkach jest bardziej widoczny: pierwszy odcinek to jakby trzy sceny, ale później już czujemy, jakbyśmy oglądali coś pojedynczego. Jedna rozmowa, która trwa i trwa, ewentualnie idą spać i widzimy jej ciąg dalszy (efekt) dnia następnego. Jak człowiek widzi taki segment dosłownie jako jeden segment (odcinek) całości, to po prostu pasuje. Czas między odcinkami też ładnie pasuje do upływu czasu w życiu bohaterów między odcinkami. Na poziomie samej realizacji nie ma w tej historii nic, byśmy poczuli różnicę np. że minął rok od ostatniego odcinka. Bohaterowie tylko to mówią, ale widz w to uwierzy jedynie wtedy, gdy ma przerwę między odcinkami.
 
Teatralność oznacza, że od biedy dałoby się to wystawić na deskach, ale bez tych wszystkich zbliżeń i możliwości cichych, intymnych rozmów, a to nie byłoby to samo. Niemniej jest często zachowana zasada jednego miejsca oraz akcji w czasie rzeczywistym. W piątym odcinku scenografia jest tak bardzo na odwal, że po prostu widać, iż postawili tylko biurko na nienaturalnie oświetlonej scenie i to wszystko. Nie widzę tu za bardzo wizji artystycznej, po prostu budżet nie pyknął albo fuszerkę odwalili i tyle. Pozostałe odcinki już dbają o to, by przekonać widza: miejscem akcji jest ich dom, salon, sypialnia, oni tu żyją.
 
Z początku Bergman jest romantyczny: chodzi o miłość, ratowanie związku, szczęście wynikające z bycia razem. Później kwestionowana jest taka potrzeba, szczerość intencji oraz pada pytanie: o co w sumie walczą? Czy to jest naprawdę takie ważne, czy będą razem? Czy będą osobno? Czy znajdą kogoś innego? Czy są w ogóle odczuć miłość? Bergman nie popełnia błędów wielu twórców i nie kończy opowieści przekonaniem, że jego bohaterowie reprezentują całą ludzkość. Pokazuje za to trudną drogę, jaką jest dialog o miłości. A to bardzo dużo.
 
Wersji filmowej jeszcze nie widziałem i nie mogę porównać.
2/5

Iluzjon - Film z historią, fenomen Almy Kar

12 maja | Kino

Na początek zaznaczę – filmy jak filmy, ale prelekcja fenomenalna, zarówno pod kątem wykonania jak i merytoryczności. Młody chłop z pasją i z głowy nadawał przez jakieś 10 minut o czymś, co mnie guzik obchodzi, a ja nie mogłem się oderwać. Chociaż to w sumie tak, jakby za 100 lat robić wykład o filmach Lindsay Lohan.
 
 
Po słońce do przyjaciół (1938) * Nie ma na filmwebie, więc co się będę rozpisywać. Zaskakujące, chociaż przedwojenne, to wygląda jak propaganda PRL – nudzicie się? To chodźcie na wakacje do Jugosławii! A stamtąd wracamy pełni inspiracji do rozwoju fizycznego i przyjaźni między narodami.
 
 
Panienka z poste restante (1935) ** Marysia Kochańska (nawet nie wiem, czy w filmie tak ją nazywają chociaż raz) właśnie zaczyna urlop, ale najpierw chodzi po wszystkich i mówi im, że ma urlop. W jednym takim gabinecie wzbudza przeciąg otwierając drzwi, depesze mieszają się ze sobą – tak dochodzi do nieporozumienia, jakoby szef firmy zamówił sekretarkę, ale skąd ją wziąć? Oczywiście Marysię, która idzie na urlop, bo ona będzie chciała pracować. Za 500 złotych (jak teraz czytam o zarobkach w Polsce lat 30, to czuję, że wielu prostych ludzi mogło spalić kino słysząc coś takiego). Potem się skapną, że zaszła pomyłka i będą gonić za sekretarką, która już jedzie pociągiem do Jugosłwi, więc to nie będzie łatwe.
 
Dramaturgicznie ten obraz stoi w miejscu – wydaje się, jakby z każdym kolejnym wątkiem dopiero się zaczynał, a tak naprawdę to też jeszcze nie. Bo kiedy miał się zacząć? Jak Marysia została sekretarką? I co się wtedy działo, siedziała w wagonie 20 minut filmu. Jak zaczęli ją ścigać? A no, ścigali. Pojawiali się co 20 minut, żeby powiedzieć: „No cholercia, prawie ją złapaliśmy”. Gdy Olszewicz ją nakrył? Sprawa rozwiązana jeszcze w tej samej scenie: ona się popłakała, a on uznał, że w sumie potrzebuje sekretarki. Potem jeszcze Smith kręci jakiś szwindel, ale za cholerę nie wiadomo o co mu chodzi. Na poczekaniu wymyślił wmawianie mu, że ona jest jego żoną? I on bez powodu na to przystał, ze względów obyczajowych? Dajcie spokój. I po co to było? Żeby przyłapać na kłamstwie i w ten sposób uzyskać niższą cenę za coś? Dajcie spokój. I na czym stanęło w końcu? Za cholerę nie wiem.
 
Za filmem stoi bogata historia: zdjęcia kręcono w 10 krajach, po kilku miesiącach zmienili reżysera i scenarzystę, film był w produkcji osiem razy dłużej niż powinien. I jaki jest efekt? Większość filmu spędzamy w wagonie pociągu, za oknem przesuwa się tapeta. I tyle. Wszelkie zdjęcia plenerowe są niemal przerywnikami, wokół niektórych pewnie jeszcze tworzyli nowy film. Cały film jest definicją „napisanego na kolanie”. Zrobionego zresztą też. Fabuła jest niepotrzebnie absurdalna i nie potrafi się na niczym skupić, by zbudować postać albo relacje między kimkolwiek. Humor najczęściej miał śmieszyć tylko dlatego, że ktoś się kłóci z kimś („- Co pan?!; – A co pan?!; – No pan!”). Kopia nawet po rekonstrukcji pozostawia wiele do życzenia, szczególnie dźwięk. Często czułem, że oglądam film, a dźwięk dobywa się z sali obok. A to i tak dobrze, jak chociaż coś udaje się usłyszeć.
 
Jedno, co udało się, to ostatnia minuta. Przytulają się, jest pocałunek, wyznanie miłości, w tle fajerwerki, podniosła muzyka. O to właśnie chodzi w takim kinie. 80 minut straty czasu i finał, który sprawi, że człowiek wychodzi z uśmiechem na ustach.
Krzysztof Zanussi
0/5

Zanussi nieznany | Zestaw filmów z kina Iluzjon

11 maja | Kino

Recepta dla Johna (1959) *** Short. Lekkoatleci oraz wysiłek fizyczny, który inspiruje.
 
To sprawdza się zapewne jako propaganda (na początku mężczyzna przegląda gazety wyraźnie w stylu amerykańskim: kup to i tamto, ale na koniec odrzuca ją i biegnie za sportowcami, ćwiczyć tak jak oni), ale to też uczciwie interesujący dokument dla ludzi siedzących w temacie fizjoterapii, jak wtedy ćwiczyli. Pamiętajmy, że czas Arnolda przypada ponad dekadę później. Niektóre ćwiczenia i ruchy budzą moją wątpliwość, ale to już niech jakiś fizjoterapeuta oceni.
 
 
Cement i słowa (1960) * Ale jak on zrobił niemy krótki metraż? Przecież oni tylko tu gadają.
 
Albo Iluzjon (gdzie to widziałem) nie znalazł kopii z dźwiękiem, albo dźwięk zaginął, albo sam Zanussi nawalił i teraz wciska kit, że mu chodziło o „uchwycenie atmosfery”, jak później twierdził. Tak czy siak, Iks De. Dobrze, że Kazimierz Kutz robiąc „Nikt nie woła” nie wydziwiał i włączył dźwięk.
 
 
Niedostępna (1982) *** Znowu u Zanussiego dwoje ludzi rozmawia o wszystkim. I mówią tak długo, że finalnie mówią o niczym.
 
Marek biegnie przez bogatą dzielnicę, krwawiąc na twarzy, mając uraz ręki, ciągnąc bagaż za sobą. Dobija się do domofonu rezydencji, skąd go odsyłają, ale mówi: „Co jest z wami nie tak? To już trzeci dom, gdzie mnie odsyłają” i to wystarczy. W środku będzie tylko kobieta podająca się za służbę, ale tak naprawdę okaże się właścicielką: bogatą kobietą, która od dawna się ukrywa. Więcej nie będę zdradzał, chociaż to wszystko śmierdzi znanymi sztuczkami na kilometr. Widzieliśmy już lepsze filmy o tym samym, które mają lepszą tematykę oraz są bardziej spójne. Bohaterowie zdają się inteligentni i doświadczeni życiowo, debatują na tyle różnych aspektów życiowych, ale gdyby byli faktycznie tacy zajebiści, to – biorąc pod uwagę późniejsze informacje, których się dowiadujemy – wymyśliliby lepszą szaradę.
 
Zanussi z Żebrowskim poprzez swoich bohaterów pokazują starą, silną kobietę, która nie nabiera się z powodu braku nadziei, oraz młodego mężczyznę, narwanego i romantycznego, śmiesznego w swojej naiwności. Nie wiadomo, gdzie kończy się i zaczyna wciskanie kitu, bo chyba sami scenarzyści nie wiedzą, jakie są prawdziwe motywacje bohaterów. Wydaje się, jakby to miał być krótki metraż, ale on trwa i trwa dalej, dokładają kolejne „Zwroty” akcji, które odmieniają narrację, przez co całość staje się obojętna. Gdy zbliżałem się do końca tego seansu trwającego zaledwie 85 minut, to zadałem sobie pytanie: co im to dało? Już mnie pal licho, ale co to dało samym bohaterom? A no… Nic. Spróbowali, nic nie wyszło z tego, więc… No, tyle.
 
Tak, całość jest świetnie zrealizowana i zagrana, ma gorzką wymowę… Tylko co z tego? Morał jest taki: gdy kobieta mówi 56 razy „nie”, to odejdź z myślą, że powinieneś jeszcze raz nalegać i wtedy by ci się udało. Może.
 
 
 
Napoleon, odcinek 3 (1990) Serio, pokazali w Iluzjonie tylko trzeci odcinek z całego serialu, bo go Zanussi wyreżyserował. Zaznaczyli, że to słaba kopia, dźwięk też był przesunięty o dobre dwie sekundy.
 
Tak czy siak, to serial fabularyzowany o losach Napoleona. Trzeci skupia się nad jego zagwozdką, jak wykorzystać Polskę, co im dać i co jego kampania dla tego kraju znaczyła. Realizacja jest po prostu dziwna – celowo jest tu kamera w kadrze czy narrator, reszta ekipy też wielokrotnie mignie. Czwarta ściana łamana jest celowo, a nieuwzględniony w napisach końcowych Artur Barciś jako żołnierz prowadzony na chłostę zrywa się po pierwszych dwóch uderzeniach i bije kata, bo ten miał przecież udawać bicie, a nie na serio. To wszystko było zaplanowane jako zabawa formę i pewnie działa, jak się człowiek przyzwyczai. Efekt już teraz jest interesujący i „artystyczny”.
 
Jako tytuł edukacyjny zarzuca widza skrótami informacji, ciekawostkami, niespójnym obrazem czegokolwiek. I jeszcze to zatrzymanie akcji, aby pochylić się nad kwestią imienia, jakie pan Chopin powinien dać swemu synowi… MOŻE FRYDERYK?
4/5

Osiem gór ("Le otto montagne / The Eight Mountains", 2022)

21 maj | Kino

Włoski dramat obyczajowy z górami i dorastaniem o tym, że życie to nie wyścig.
 
Pietro i Bruno poznają się już w dzieciństwie – Bruno mieszka w wiosce, która pustoszeje. Kiedyś żyło tu sporo osób, mieli wszystko swoje na miejscu – szkołę, bar – teraz wszyscy wynieśli się gdzie indziej. Pietro przyjechał tu z rodziną na wakacje, wynajęli domek. To górka okolica, otoczona przez szczyty i tereny idealne do uprawy zwierząt hodowlanych na mleko i ser. Pietro będzie tu przyjeżdżać co roku, nawet jeśli z Bruno urwie się kontakt, gdy zabiorą go do miasta i będą oferować mu inne możliwości, żeby mógł wybrać przyszłość, chociaż ten od początku wiedział, że chciał zostać w górach i hodować zwierzęta. Pietro z kolei tego nie wie. Ważne są tu relacje z ojcem – nie tylko jako człowiekiem, ale figurą w życiu. Gdy Pietro będzie mieć 31 lat to dotrze do niego, że jest w tym samym wieku, w którym był jego ojciec, gdy ten się narodził. Tylko Pietro nie ma żony, dziecka, domu… W zasadzie czegokolwiek. Bruno z kolei zmaga się z widmem człowieka, którego nie było w jego życiu.
 
Nie jest to seans zbyt porywający – ma momenty bardziej ożywiające tu i tam, ale jednak te 2,5h czasu filmu trzeba przetrwać. Co jest też intencjonalne, ponieważ oglądamy żywot bohaterów na przestrzeni dekad. Nie ma tu wiele więcej jednak – innych postaci, motywów czy historii kraju lub ich krainy. To po prostu dwoje ludzi, gdzie jeden wie, co robić, a drugi nie bardzo. I ten czas jest potrzebny, co jak najbardziej dało efekt – pod koniec czuć, że spędziliśmy z tymi ludźmi wiele czasu. I pamiętamy ich, gdy byli młodzi, gdy byli nastolatkami. Mamy wrażenie, że oglądamy ludzi, którzy powstawali na naszych oczach. Niemniej, zerkanie na zegarek było częste.
 
Istotą tej historii jest poszukiwanie słów. W dzieciństwie Pietro dowiaduje się, że Bruno i jego lud ma swój własny dialekt. Potem będzie podróżować i odkryje kolejne słowa. Odkryje też tytułowe osiem gór i historię z nimi związane. Góry są stałym elementem tej opowieści, wiele też tutaj niezwykłych sekwencji na stromych plenerach, które zachwycają również pod względem realizacji. Kostiumy i charakteryzacja niezwykle ułatwiają uwierzenie, że oglądamy aktorów coraz starszych i zmieniających się z wiekiem. Nie ma tu wątku romantycznego między bohaterami, jest za to przyjaźń – po tygodniu na festiwalu czuję, że muszę to zaznaczyć.
 
Widziałem, jak budują dom, radzą sobie z kryzysami, wspierają się nawzajem, rozwijają niezależnie. Każdy daje inne spojrzenie na życie. I chociaż ostatni monolog kieruje opowieść na inne tory niż reszta seansu, to czuję, że oba spojrzenia miały tu swoją wartość. Są na tym świecie ludzie, którzy zdobędą tylko jedną górę. A inni zdobędą ich osiem.
5/5

Attack on Titan - sezon 4 (2020-22)

Pierwszy sezon widziałem w 2015 roku, by później nie interesować się ciągiem dalszym. Tego jeszcze wtedy nie było (tak, pierwszy sezon z 2013 roku po premierze czekał cztery lata na kontynuację), a i pierwszy zdążył mnie zmęczyć. Akcji jako pościgów i walk było dużo, ale jednocześnie stała ona w miejscu – konflikt był rozciągnięty (w zasłużony sposób) na 10 odcinków. Wtedy to po prostu mi wystarczyło, czułem przesyt i nie miałem potrzeby rzucania się na ciąg dalszy, gdy tylko ten wychodził. Podobny los coś czuję spotka nowe anime pokroju Spy X Family czy Chainsaw Man – obiecują one sporo, przyciągając światem i postaciami, ale osobiście potrzebuję mieć takie tytuły już w całości. Tak jak teraz Attack on Titan, które w zeszłym roku miało finałowy sezon, więc teraz usiadłem i nadrobiłem trzy sezony w kilka tygodni.

Drugi jeszcze powtarzał dokonania pierwszego sezonu – dwanaście odcinków i w zasadzie dwa wątki (obrona wieży oraz pościg), które ciągną się i ciągną. Oczywiście w zasłużony sposób, bo tyle po prostu te wątki potrzebowały, by odpowiednio wybrzmieć. Trzeci dopiero wprowadza to, co można usłyszeć on ludzi polecających ten tytuł: skomplikowana psychologia, bogate wybory i fabuła, gdzie nikt nie jest jednoznacznie dobry i zły. Tak, dopiero trzeci sezon to wprowadza i to nawet pod koniec, gdy w końcu dostajemy wiele odpowiedzi i poznajemy sytuację szerzej. Ma to szersze znaczenie w wymowie – reagowanie przemocą na przemoc sprawia, że z opóźnieniem poznajemy nie tylko czyjąś perspektywę, ale i ich argumenty, powody do takich rzeczy. Ich wersję wydarzeń. Dopiero wtedy jesteśmy bliżej poznania szerszego obrazu i naszego miejsca w tym obrazie. Z tej perspektywy nasze dotychczasowe działania zmieniają wydźwięk. Oraz nasze zdanie o samych sobie. Tak, wiem – jak można zmienić zdanie po bronieniu ludzi przed tytanami? Otóż… Podważając prawo ludzi do przetrwania na tym świecie. Tak, aż tak ciężkie tematy są tu wprowadzone. Czy człowieczeństwo zasługuje na przetrwanie? A odpowiedzią jest chyba wystarczającą fakt, że będzie ona udzielona w trakcie masywnego starcia.

A czwarty sezon… To jak pięć sezonów ściśnięte w jeden, poprzez porównanie z poprzednimi.

Nie będę niczego zdradzał – nawet nie wiedziałbym, gdzie zacząć. Nagle człowiek orientuje się, że na ekranie jest masa postaci, wszyscy dzielą się na grupy, drużyny, strony konfliktu. I co chwila ktoś zmienia stanowisko, zmienia stronę albo okazuje się udawać od samego początku, by coś zyskać. To nie jest historia wojny między dwiema stronami – chociaż generalnie można by ich w ten sposób podzielić, ale oni sami jeszcze rozdzielają się dalej, walcząc o to, w jaki sposób cel powinno się osiągnąć. A metoda czasami staje się ważniejsza od celu. To jeden z niewielu przykładów historii, gdzie finału nie sposób przewidzieć, bo tu nie ma jednego celu, którego osiągnięcie będzie oznaczać koniec historii. Tutaj cały czas wywracana jest do góry nogami sama podstawa tego, o czym ten serial w ogóle opowiada.

Chociaż w sumie opowiada po prostu o wojnie. I o przemocy. Twórca stworzył rewelacyjny świat, z tytanami i metodami walki z nimi, murami i przeszłością oraz elementami fantasy, które mają bezpośredni wpływ na każdy element akcji w teraźniejszości – to prawdziwy unikat, który jednocześnie może służyć za metaforę wielu aspektów historii ludzkości. Dość powiedzieć, że Chiny zablokowały mangę za nawiązania do sytuacji w Hong Kongu, podczas gdy zwykły widz prędzej dostrzeże tutaj żydowskie ghetta i wykluczenia antysemickie. Twórcy biorą na cel prawdziwie odwieczne konflikty i zadają pytanie: co potrzeba, by je zakończyć? Nie rozwiązać lub naprawić, ale jak zakończyć?

„Finałowy sezon”, pisze niemal wszędzie, ale to nie jest prawda. W 2023 roku zaplanowane są jeszcze odcinki specjalne, zatytułowane The Final Chapters, będące po opisie kontynuacją czwartej serii. Gdy piszę te słowa, wyszedł dopiero pierwszy z co najmniej dwóch, trwający ponad godzinę. Nie znam więc jeszcze końca tej opowieści. Wiem, że manga wyszła do końca – 34 tomy, ostatni w 2021 roku. Coś czuję, że zabiorę się za nie…

2/5

Birdie Wing: Golf Girls' Story - sezon I (2022)

Lesbijki grają w golfa metodą „jeb z dzidy”. Piłki łamią gałęzie, potem pewnie drążą tunele.

Główna bohaterka potrafi zapierdolić w piłkę golfową tak mocno, że leci hen, daleko. Prawie 10 stóp dalej od oponenta, wszyscy zbierają szczęki z podłogi. Krzyczy cały czas to samo, animacja uderzania piłki jest cały czas poddawana recyklingowi, wielokrotnie w każdym odcinku. Pokonuje jednego bohatera, innego, kolejnego i jeszcze kolejnego. Niby cały czas jest najlepsza, ale spotyka innych, o których każdy mówi z przejęciem: „Coooo ona będzie teraz grać z nim?! Przecież to legendardy Napierdalator Trzytysiące, uczeń legendarniejszego Napierdalatora Dwatysiące”. Twórcy nigdy nie grali w golfa, więc wszyscy powtarzają w kółko to samo: „Coooo ona wzięła ten kij????” (i na tym koniec, więc nawet nie wyjaśnią, z czym mają problem gdy bierze ten kij, a nie inny i jaki powinna wziąć itd). Jak o tym piszę, to jestem w szoku, że nie przyczepili się do stroju bohaterki. Albo jej butów. „Na takim obcasie będzie brać zamach?” miałoby nawet sens…

Sensu tu jednak nie ma i tak. Ani czegoś innego. Bohaterowie mają po jednej charakterystyce: protagonistka jest protagonistką, to jej cecha, pozostali są drugoplanowi. Ewentualnie czasem trafi się ktoś arogancki. Nie ma historii – cały czas klepiemy to samo, w kółko. Po wygraniu turnieju bohaterka idzie do szkoły i tam gra w golfa, pokonując wszystkich. I gdy mówię, że cały serial jest absurdalny, to nie mam na myśli standardowej stylistyki anime – nie, ja mam na myśli, że nawet jak na ten gatunek, Birdie Wing jest przesadzone do tego stopnia, że wręcz nie jestem w stanie tego przetrawić. Po prostu jest coś w tym, jak ci ludzie na siłę próbują z gry w golfa uczynić pojedynek tytanów. Mogliby zrobić „Mario Kart” tylko z golfem i dać do wyboru postaci w stylu Goku lub Saitamy, którzy by sobie grali w golfa, uderzając piłką od jednej planety do drugiej. I to by pasowało, jako party game. Birdie Wing jakoś nie pasuje jako serial, ani trochę.

2/5

Blueback (2022)

Film telewizyjny z Australii o ratowaniu rybek. Zawiera scenę zdzielenia ryby w pysk lewym sierpowym xD

Nie ma tu za wiele do pisania: kobiety pływają pod wodą, natrafiają na złych coś-tam, którzy robią złe coś-tam życiu podwodnemu, więc coś-tam z tym robią i na końcu wszyscy są szczęśliwi. Było to w latach 90. na Polsacie, teraz też jest, bez większych zmian. Zawiera absurdy fabularne, nierealistyczne podejście do wielu rzeczy i aspektów życia, idealizowanie pewnych zachowań i tak dalej. Przyroda jest fajna, pływanie jest fajne, kłusownictwo jest niefajne. Tylko główna ryba, z którą bohaterka się zaprzyjaźnia, jest zrobiona w CGI.

PS. Mia Wasikowska nadal nie ma zamiaru wybierać grania w dobrych filmach. Nie żebym widział wszystkie jej filmy, bo tylko 78, ale za każdym razem jak widzę jej nazwisko to mam pewność, że zaraz zobaczę coś średniego. I mam tak od 12 lat. Ona jest świetna, ale najczęściej tylko ona.

5/5

Motyle są wolne ("Butterflies Are Free", 1972)

Ona jest tytułowym motylem, dumnym ze swojego braku przywiązania i definicji. Była nawet w związku małżeńskim, z którego wyszła po sześciu dniach. Ceni sobie fakt, że może się wyprowadzić w każdej chwili. Obok niej odkrywa zboczonego lokatora, który ją podgląda – gdyby miał wzrok, ale go nie ma. Po prostu wychodził na balkon i był zwrócony w stronę jej okna, nieświadomy i ślepy. Jest młody, mieszka sam i tak właśnie chce. Ona się przedstawi. On się przedstawi. Poznają się, a my razem z nią poznamy świat osób niewidomych.

Scenariusz składa się z wielu świetnych pomysłów: problemy w życiu Dona istnieją, tylko nie takie, jakie możemy się spodziewać; w końcu najczęściej problemem jest przyznanie takiej osobie prawa do posiadania tych samych problemów, które mają wszyscy inni, „zwykli” ludzie. Główni bohaterowie są nośnikiem opowiadania, ich poznawanie się nawzajem jest naszym łącznikiem z poznawaniem ich oraz tego, jacy są – ale to nie jest podyktowane potrzebami scenariusza, ale… atrakcyjnością. On podoba się jej, on jest samotny. Tak, jest scena seksu, ale pełno ona ważną rolę w całości fabuły – bez niej całość nie mogłaby uderzyć tak mocno, jak uderza w obecnej formie. Seks w końcu cementuje miłość i związek dla takich osób, jak Don. Jill i Don są rożni, ale uzupełniają się, w naturalny i logiczny sposób – ona jest wolna, on jest uwolniony pod ręką matki itd. – dochodząc do takich wniosków i morałów, jak „There are none so blind as those who will not see.”. Albo „Look, you’re gonna have to start laughing at something, or people are gonna think you’re a lesbian.” Zaskakujące, jak dużo tu humoru. Ogólnie cały film jest wypełniony świetnymi, szybkimi dialogami, ripostami, dostarczonych przez aktorów w nienagannym tempie.

Całość ma rodowód sceniczny i to widać – w ten dobry sposób. Mam dreszcze na samą myśl, że na początku tylko połowa sceny musiała być oświetlona, bo wtedy znamy tylko mieszkanie Jill (przynajmniej zakładam, że tak to zrealizowano). W momentach humorystycznych wręcz słyszę, jak widownia się śmieje z żartu lub gagu. Widzę też na ekranie ten sam ciężar spoczywający na aktorach, gdy zostają sami na scenie i muszą teraz w pojedynkę utrzymać uwagę odbiorców – albo przejść z jednej ciężkiej rozmowy do drugiej, wytrzymać to wszystko emocjonalnie. Film dodaje przede wszystkim trójwymiarowość mieszkań bohaterów oraz lokacje poza – rozmowa przy posiłku w knajpie wiele wnosi do tej opowieści, uczłowiecza postać matki (aktorka wcielająca się w matkę w obu wersjach), znosi ilość napięcia w historii. Wiele też tutaj różnych perspektyw kamery, np. krążącej nad bohaterami. Przede wszystkim jednak filmowa adaptacja po prostu umożliwia nam zobaczyć sztukę z 1969 roku.

I można się spierać, że wątki poboczne w stylu kupowania koszuli niewiele dodają. Aktorzy są zbyt ładni, by być przypadkowym dobraniem. Szczęśliwe zakończenie po części zasłużone, a po części obowiązkowe i nie ma siły przekonywania. Niemniej – ta historia porusza ważny temat, robi to siłą i wbija się głową naprzód w społeczeństwo, dostarcza jednego cudownego momentu za drugim, jednego mocnego dialogu lub monologu za drugim. Nie jest to tytuł idealny, ale wystarczająco solidny. Niepozbawiony wad, ale w ogóle one nie przeszkadzają. Takich pozycji – pokazujących ludzi jako skomplikowane, unikalne istoty – nigdy nie będę miał dosyć!

5/5

Ocalić tygrysa ("Save The Tiger", 1973)

Co za scenariusz! Co za dialogi! Ponoć jest to adaptacja sztuki teatralnej, ale rodowodu scenicznego na ekranie w ogóle nie widać. Akcja jest dynamiczna i często łamana jest w połowie sceny, by aktorzy w połowie słowa przenosili się biegiem do następnego pomieszczenia i tam kontynuowali wymianę zdań. Akcja jest skondensowana, wszystko wraca i jest istotne, ma znaczenie – ale twórcy upychają w tym filmie mnóstwo elementów. To tylko jeden dzień z życia człowieka Amerykańskiego w 1973 roku. Prowadzącego firmę, wciąż noszący w sobie echo wojny (Drugiej światowej, żeby nie było wątpliwości), będącego pod wpływem ogólnego upadku z każdej strony, przez co jest przekonany, że teraz „czasy się zmieniły, metody się zmieniły”, teraz kryteria są inne, moralności są inne. Nie „dobre” lub „złe”, tylko uległy zmianie. I teraz życie polega na czym innym, niż gdy był młody. Symbole znaczą co innego, słowa znaczą co innego, ten kraj znaczy co innego. To opowieść o ludziach – konkretnie jednym – dla których wszystko wokół jest powodem, wymówką, argumentem za czymś, np. zmianą w ich zachowaniu, w ich życiu. Teraz wszystko jest inne. Wartości odchodzą na drugi plan, gdy na pierwszym najważniejsze jest przetrwanie, tak po prostu. W imię przetrwania oraz innych trzeba sobie jakoś radzić. I tak już jakiś czas, ale wątpliwości nadal są.

Aktorstwo jest z jednej strony świetne, z drugiej zdominowane przez głównego bohatera: Jacka Lemmona. To postać bezwzględna, ale nie jest zła. Zmęczona, ale nie pozbawiona empatii. Starzejąca się, ale jeszcze o tym tak nie myśląca. Mówi szybko i wręcz naturalnie, łatwo przychodzi mu zdominowanie oponenta w każdej rozmowie – co chyba zawsze jest potrzebne i sprowokowane przez drugą stronę. Ma być tak, jak on mówi – i innej opcji nie ma. Ma doświadczenie, ma fach w ręku, udowodnił już wszystko – jest najmądrzejszy, wie wszystko najlepiej, jest najpotężniejszy… I jednocześnie najłatwiejszy do złamania, bo cały czas siedzi w nim wspomnienie wydarzeń wojennych i co one oznaczały dla ludzi, którzy byli mu bliscy. To opowieść o więcej niż jednym człowieku: to nawet opowieść o społeczeństwie, teraźniejszości, pokoleniu i zmianach które nadeszły, utworzyły naszą współczesność. Wszystko na poziomie zwykłego dnia, jaki może mieć każdy z nas.

Znaczący jest też nie tyle tytuł, ile metoda, idea za nim stojąca. Nie opowiada on obietnicy fabularnej, nie prezentuje tytułu w chwytliwy lub wizualny sposób – wręcz może być mylący, to nie jest kino o ratowaniu zwierząt, tu w ogóle nie ma żadnego tygrysa. Nie, to rodzaj tytułu, którego rolą jest podkreślić moment w fabule filmu. Ostatnio tak miałem z No Bears (2022), w przypadku filmu Jacka Lemmona chodzi o krótki moment, gdy po wyjściu z kina protagonista zostaje zaczepiony o petycję w sprawię tygrysów. Robi to bez namysłu, bez komentarza, bez konsekwencji. Tygrys potem wróci jeszcze raz jako tło, ale poza tym – to wszystko. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by widz dostrzegł ten moment sam z siebie, ale tytuł pomaga w tym każdemu widzowi – teraz każdy przypatrzy się tej scenie i dostrzeże, że to jedyny moment filmu, gdy bohater zrobił coś pozytywnego, w jakimkolwiek sensie. Wyraził nadzieję: pokazał, że jednak to ma w sobie, ale nie jest tego świadomy.

5/5

F jak fałszerstwo ("F for Fake / Vérités et mensonges", 1973)

Prawdziwy, filmowy esej filozoficzny. Dorobek całego życia Orsona Wellesa w jednym filmie.

Film jako magia. Sztuka jako sztuczka. Magia jako iluzja. Iluzja jako blef. Blef jako kłamstwo. Kłamstwo jako sztuka, na przykładzie podrobionych obrazów, które wiszą w galeriach po tym, jak zostały przez ekspertów uznane jako oryginały. Picasso mówiący w anegdocie, że podrabia sam siebie. Język filmowy jako zbiór słów, które już użyłem: niewidzialne cięcia oraz niewidzialny, ukryty obszar znajdujący się poza kadrem. Udawanie, że nie mówi się do kamery, że wokół nie ma ekipy ludzi pracujących nad zawartością kadru. Czy więc podrobiony obraz jest wart mniej albo w ogóle nic w stosunku do oryginału? I czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie? Pan Welles w połowie zdania zaczyna mówić o sobie, wspomina audycję radiową, którą poruszył cały świat. Mówi o Howardzie Hughesie – na szczęście czytałem jego biografię i mogłem się w tym odnaleźć. Film, który oglądamy, może się okazać fragmentem innego filmu. Aktorzy mogą okazać się amatorami i na odwrót. Nerwowy, dynamiczny i anarchiczny montaż daje nam zadyszki, gdy biegniemy przez ten film w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, które sami sobie zadajemy – to nie twórcy mówią nam, co i na jaki temat mamy myśleć.

Ostatecznie słyszymy piękny, dwuminutowy monolog pana Wellesa, piękniejszy niż jakikolwiek inny, jaki miał okazję na scenie wygłosić. Wszystko w tym filmie, każdy jego aspekt, skierowany jest na zamysł nad człowieczeństwem w skali wszechświata i historii całej ludzkości. Tak to powinno się robić: atrakcyjnie, zaskakując i wciągając, zachęcając odbiorcę do samodzielnego udziału w tym wszystkim. Debata filozoficzna może być najważniejszą przygodą w życiu. Welles umiał taką poprowadzić. Finalnie nawet dokonał niemożliwego: zrealizował film prawdziwie wolny, prawdziwy, filmowy. Bez scenariusza, bez machiny produkcyjnej, zaplanowany i otwarty na improwizację, konkretny i otwarty na interpretację, niemożliwy do opisania, niemożliwy do realizacji innymi metodami niż kamerą, montażem, kadrem, grą światła i cienia.

3/5

Aisha (2022)

Bracia Dardenne w Irlandii jakoś są mniej przekonujący. Nadal niełatwo się ogląda życie prostych ludzi.

Tytułowa bohaterka z Nigerii przeniosła się do Irlandii – potem dowiemy się więcej o tragedii rodzinnej czy nielegalnym sposobie na dostanie się na wyspę. Teraz jednak jest na miejscu i próbuje radzić sobie z życiem, dzień za dniem. O nic nie prosiła, nie wymagała niczego, chciała na wszystko zapracować – ale opieka społeczna i biurokracja pomagając jednocześnie utrudnia jej życie. Bohaterka jest samotna, zdana na siebie, zrezygnowana, chociaż nadal też walczy każdego dnia, żeby wstać, pracować, zrobić swoje i zachować godność. Po prostu nie ma nadziei, że przyszłość coś zmieni.

Na początku jest taka scena, gdzie bohaterka chce odebrać pocztę, ale pracownik najpierw „prosi” o cierpliwość, żeby sobie pogadać z kolegami, a potem przekaże jej pocztę. Przez to bohaterka spóźni się na autobus i później do pracy. Jest więc pytanie: czy to był istotny list? Czy tylko służyło to pokazaniu prawdziwej natury pracowników takich miejsc? Otóż list jest ważny: pochodzi od jej matki, która została w Nigerii. I tego wszystkiego możemy się domyślić, zanim to jest przekazane wprost, jako upewnienie odbiorcy. Widzimy też, jak następnie przekazuje pieniądze do wysłania, dzieli się nimi z rodziną. To jest ładne opowiadanie, bardzo naturalne, pasujące do tematu: rodzaj opieki ma wpływ na życie bohaterki, bez jednoczesnego bycia czymś, na co ona ma wpływ. Może tylko cierpliwie czekać, aż skończą gadać, a potem się spóźnić. Tylko problem w tym, że potem nie ma to większych konsekwencji – przeprosi za spóźnienie i tyle, wątek w sumie skończony. To nie będzie potem jedna z wielu „historii”, które na coś się złożą w życiu postaci, to tylko element historii jej życia. Takie rzeczy mają miejsce w życiu, a Aisha służy za przykład ich wszystkich.

Jeśli kinomani znają kino braci Dardenne, to pamiętają ich bohaterów i ich świat: brudny, niełatwy, trudny. Tam protagoniści kombinują, mogą nawet być przestępcami, ale jednak rozumiemy, co popycha ich do tej decyzji. „Aisha” na ich tle jest zbyt bezpieczna, łagodna. Gdy walczy, to walczy „tylko trochę”, aby stawić opór, ale jedynie chwilowy, na pokaz niemal. Gdy szef miejscówki nie będzie jej załatwiać jedzenia odpowiedniego dla jej religii, to ktoś wyzna: „Nie wiem, czemu tego robi” i Aisha odpowie cierpliwie: „Bo to więcej kosztuje, a tak może więcej zachować dla siebie”. A gdy wybuchnie i będzie demolować swój pokój, to tylko po to, by dać ujście emocjom i frustracji, tracąc w ten sposób widzów. To w końcu nie będzie jej pokój, komuś tylko narobi problemów i nic z tego nie będzie miała. U braci Dardenne dokonują wykroczeń, aby przeżyć.

To mniej i bardziej subtelne różnice, ale wystarczające, by powiedzieć: „Aisha” nie jest złym filmem, ale na kontynencie od ponad dwóch dekad robią takie filmy. I robią je lepiej. „Aisha” opowiada historię w dobrej wierze, wyraźnie jest inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, ale nie robi niczego nowego, by dać radę uzasadnić swoje istnienie. Nie jest to łatwe kino, ale w perspektywie czasu obojętne. Taka „Rosetta”, „Syn” czy nawet ostatnie „Tori i Lokita” potrafili dużo mocniej dotrzeć do odbiorcy.

3/5

Świat na drucie ("World on a Wire", 1973)

Fassbinder futurystyczny. Narracyjny chaos, brak spójności – ale finał piękny. „I am!”

Całość jest oczywiście wspaniale zrealizowana i wyreżyserowana, prowadzenie aktorów i tworzenie atmosfery krzyczy Fassbinderem w każdym kadrze (jeśli ktoś to lubi, ale nawet mi momentami całość smakowała w wyjątkowo przesadzony, przestylizowany sposób). Jednak nadążaniu za opowieścią przeszkadzało mi wrażenie, że twórcy podają mi informacje od tyłu. Pierwsza informacja w synopsisie z Wikipedii mówi o tym, że eksperyment składa się z 9000 istot tworzących symulację rzeczywistości. W samym filmie widz dowiaduje się tego pod koniec pierwszego odcinka, czyli w połowie seansu. Jest tutaj oczywiście zagadka fabularna: ktoś chce przekazać protagoniście tajną wiadomość, ale potem zginie – co się stało? Jaka to była wiadomość? Widz otrzymuje więc odpowiedni „hak”, by się móc zaczepić o opowieść, ale reszta seansu to w sporym stopniu dowiadywanie się różnych rzeczy bez odpowiedniego kontekstu. Co mam zrobić z tą czy daną informacją? Atmosfera i styl były tutaj na pierwszym miejscu, zdecydowanie. Filozofia była na trzecim miejscu, jeśli w ogóle była. Na drugim była pretensjonalność.

To historia, w której bohater zaczyna wątpić czy żyje w prawdziwej rzeczywistości. Może wszystko jest wytworem komputerów? To fabuła opowiadana zbyt wcześniej o kilka dekad – dopiero lata 90. sprawią, że ogół populacji będzie wiedział, o co w ogóle z tym chodzi. Może dlatego Fassbinder z taką pompą kazał aktorom krzyczeć: „A co jeśli wszystko jest sztuczne? Nie rozumiesz?!” tłumaczone metodą „powtórz kilka razy głośniej, to nawet w innym języku ciebie zrozumieją, zaufaj mi mordo”. Z perspektywy czasu to przekaz wyjątkowo toporny, pozbawiony wyobraźni czy gracji, o subtelności nawet nie wspominając. Mam nadzieję, że chociaż w swoim czasie dobrze brzmiały te dialogi o barwie kawy, bo dziś co najwyżej wzbudzają politowanie („kawa nie jest brązowa, bo jest brązowa, tylko gdzieś tam kawa istnieje i jest brązowa i dlatego my pijemy brązową kawę, a może gdzieś tam jest fioletowa i co wtedy?”). Próbując się wczuć w tamte lata, film jawi mi się jako pretensjonalny bełkot intelektualisty schodzącego z piedestału do motłochu z pogardą dla jego poziomu umysłowego – już pomijając problematyczne podawanie informacji widzowi.

A jest jeszcze coś takiego, jak po prostu bałagan na ekranie. Chłop leży w mieszkaniu, policja wali do drzwi – „otwierać”! W następnym ujęciu bohater biega po ulicy, ale jak do tego doszło? Bohater biegnie przez trawnik, murek, przeskakuje oparcie i nagle ktoś zatrzymuje się tuż przed nim samochód z innymi bohaterami: „wsiadaj, bo i tak nie dasz rady uciec”. Cóż, do tej pory szło mu całkiem nieźle, czemu więc się poddaje i wsiada do samochodu? Jak go w ogóle znaleźli? Czemu policja nie dała rady go znaleźć w tym miejscu? Bohater siedzi w knajpie i ogląda się za siebie, gasi świeczkę przed sobą dla lepszego ukrycia. W następnym ujęciu jest już oświetlony wyraźnie i nic sobie z tego nie robi. Idzie do kuchni, chce wyjść tylnym wyjściem. „Co tam jest?” „Kubły na śmieci”, słyszy. W następnym ujęciu jest na dachu kilkupoziomowego parkingu. No jak?! Film jako całość to jeden wielki pierdolnik pod względem spójności.

Im bliżej końca, tym większy bałagan się robi – bohater nawet wyciąga snajperkę i strzela do samochodu, by potem dopiero się ogarnąć, kto był w środku. Tłum go goni, by po prostu przestać go gonić. Cztery godziny zbliżają się ku końcowi i zaczynamy otrzymywać odpowiedzi. Wszystkie naraz, będące celem samym w sobie. I dopiero samo zakończenie ratuje tę opowieść, dając wyraz obawom o świat, w którym żyjemy, oraz o nasze miejsce w tym wszystkim. Nie jest to nijak tytuł samodzielny, on istnieje wyłącznie jako część większego nurtu – dosłownie strona czy dwie z opowiadania, nie całe opowiadanie. Kiedy jednak wiemy, o co chodzi, wtedy finałowe słowa bohatera z pewnością was uderzą tak, jak powinny. Zakończenie się udało!

1/5

A Week in Paradise (2022)

Lateksowa lalka z „Watchmen” chce żyć w przekonaniu, że jeszcze jest obiektem seksualnym. Albo pojechała na wakacje i zrobiła z tego film, cały czas obracając się przez ramię z uśmiechem z reklamy.

Realizacja jest drętwa, opowieść ulega zapomnieniu jeszcze w trakcie oglądania, większość scen rozmywa się w trakcie trwania – zaczynają coś robić czy o czymś mówić i nagle montażysta wyłącza głos, włącza muzykę z windy i robi przebitkę, jak tak tylko ruszają ustami i się uśmiechają. Jedzą. Chodzą po wnętrzach i oglądają bibeloty, a operator prezentuje ich stroje, sukienki i suknie. Widownią filmu jest chyba tylko grono osób ślepych na upływ czasu, żyjące w negacji rzeczywistości, albo które przechodzą rozwód i boją się, że nikogo już nie znajdą w tym wieku. Film udaje, że jest miły dla tej drugiej grupy odbiorców, ale tylko się nimi bezwstydnie wyręcza, robiąc film dla pierwszej grupy. I zapewne przez tą pierwszą grupę robiony.

Czemu takie filmy zawsze muszą mieć takie płytki i płaskie protagonistki, które nie mówią „chodź przepierdol ze mną masę kasy na bzdety, żeby ktoś zarobił masę pieniędzy na tobie”, zamiast tego używają sformułować w stylu „shopping therapy”?

4/5

Kosmiczne jaja ("Spaceballs", 1987)

Mel Brooks ponownie pokazuje, że najsilniejszą jego stroną jest łamanie reguł. Głupiutkie to i dobrze!

To przede wszystkim parodia „New Hope” (łącznie z tym, że oglądamy epizod 54): księżniczka zostaje porwana, żeby coś tam, więc ją ratują, aby do tego czegoś nie doprowadzić. Są tu nawiązania do innych filmów, ale to w sumie podchodzi pod standardową zabawę pana Brooksa przyjętymi zasadami – u swoich podstaw film wyśmiewa standardowe motywy w świecie Star Wars oraz liczne zapożyczenia z innych filmów. Aktorzy dobrze się bawią, żarty tu i tam bawią, ale największa atrakcja to zabawa formą – bohaterowie nie wiedzą, co robić, więc przewijają seans, żeby rozwiązać problem. Albo antagoniści łapiąc bohaterów łapią tylko ich dublerów. Cudowne to jest. John Candy!

– Jestem stryjem kuzyna matki ojca ciotki brata twojego wujka.
– Czym to nas czyni?
– Absolutnie niczym. Tak samo jak ty zaraz będziesz niczym!

5/5

No Bears ("Khers nist", 2022)

Życie w Iranie pisze film. Wystarczy tylko włączyć kamerę.

Film w filmie – reżyser kręci obraz na odległość, widząc tylko nagranie na żywo przez laptopa, porozumiewając się z ekipą i aktorami poprzez słuchawki i mikrofony. Nie może być na miejscu z przyczyn oczywistych, dlatego teraz znajduje się na terenie tuż koło granicy. Mała wioska, wszyscy się nawzajem znają, a on wyróżnia się aparatem i samochodem. Są podejrzani wobec niego – nie wiedzą i zastanawiają się kim on jest? Jaki ma cel? Po czyjej jest stronie? Powoli reżyser zostanie wkręcony w miejscowy konflikt, gdzie bezpiecznie byłoby spełnić prośbę miejscowych i nie mieszać się. Reżyser jednak chce zachować absolutną neutralność, nie działać na niekorzyść którejkolwiek strony, ale tak się nie da.

To film o teraźniejszości w Iranie. Bohaterowie fikcyjnego filmu chcą stamtąd uciec, zabrać się za granicę z ukochaną osobą. Trzeba wyrobić paszport. Później okaże się, że to wcale nie jest fikcja, to ludzie grający samych siebie. Problem imigracji też nie jest taki, jak się nam może wydawać – władza kompletnie nie panuje nad nielegalnymi grupami, które pomagają w ucieczkach. To oni pilnują, by nie dałoby się tego zrobić za darmo, bez ich udziału. Oni tez odegrają rolę w życiu reżysera – w końcu będzie mieszkać koło granicy, gdzie oni działają. Napięcie rośnie powoli i bezpośrednio. Aktorzy wychodzą z roli i gadają do reżysera, który stoi za kamerą. Mówią o swoim prawdziwym życiu, które następnie chcą uwiecznić, zasymbolizować w kamerze – dzięki temu film wydaje się pozbawiony fikcji, prawdziwy. Jakby to, co oglądamy, nie było pierwotnie częścią filmu, które reżyser chciał zrealizować – jakbyśmy oglądali coś, czego nam nie wolno oglądać. W takim kontekście wolne i uprzejme rozmowy z obcymi nabierają innego wymiaru – ci ludzie są prości i nie rozumieją tradycji, które świętują, ale trzymają się przy tym i są nieustępliwi. Nie można ich po prostu pogonić, uciec przed nimi, oni cały czas wracają, próbując nakłonić reżysera do czegoś. Podejrzenia wystarczą, brak dowodów nie jest przeszkodą. Nie będą wyrażać zgody na neutralność, chociaż zupełnie nie będą rozumieć rozmiaru sytuacji i swoich prawdziwych intencji.

Aktorzy z planu się zbuntują – mówią w końcu o rzeczywistości, o prawdziwych i realnych rzeczach, a reżyser tylko kręci produkcję ku pokrzepieniu serc z ładnym zakończeniem. W finale film rozlatuje się kompletnie – to po prostu nie jest kraj dla ludzi kręcących kino. I nie tylko dla nich. Życiowa to opowieść, uderzająca w twarz swoja życiowością. Tytułowe niedźwiedzie to zagrożenie, o którym mówią, że jest tylko mitem. Kiedyś się uważało, że na tamtej drodze po zmroku można je znaleźć, ale to tylko gadanie. Idź, nic ci nie będzie.

4/5

Wejście smoka ("Enter the Dragon", 1973)

Powtórka. Idealne kino dla młodych szukających fajnego filmu kung fu.

Fabularnie jest to rzecz o infiltracji złego człowieka, gdy ten organizuje turniej sztuk walk, by w ten sposób werbować sobie kolejnych żołnierzy. Nawet wytłumaczono, czemu w grę nie wchodzi broń palna. Kwestia infiltracji jakoś też się rozwiąże, ale nie będzie specjalnie popychana do przodu. Chyba tylko Bruce Lee nada telegraf „ej, chodźcie tu” i wojsko przyjdzie i uratuje sytuację i koniec filmu. Grunt, że jest tu walka.

Z dzisiejszej perspektywy owa walka jest jednocześnie „bardziej” jak i „mniej”. Z jednej strony trochę mniej tych ciosów wytrzymują i trochę prostsze one są od tego, co dziś można zobaczyć – z drugiej strony jest coś dojrzałego w tym, jak te stare filmy pokazywały przemoc. Dojrzałego z perspektywy dzieciaka, który zabiera się za kino kung fu i w takiej Drodze smoka pobity człowiek zrzucany do wody albo nabity na dzidę uderza bardziej po oczach, niż gdy dziś ludziom łamią kończyny w kadrze. Coś po prostu jest w tych ranach ciętych na twarzy Bruce’a Lee, w jego krwi zostawionej na ścianie, o którą się oparł, w jego ekspresji twarzy, gdy skoczył człowiekowi na klatkę piersiową i go zabił. A to wszystko w filmie, gdzie jest dużo taniej i tępej walki w stylu: Bruce Lee kontra tłum ludzi, każdego tym samym kopniakiem pokonuje, co zresztą jest ledwo pokazane.

To produkt, który spełnia swoją funkcję, ale jednak pokazuje ból walki. W takim kinie widać jak na dłoni, że starcia wręcz nie są dostępne dla każdego, że stoi za nimi trening i cierpienie, że stając do takiego pojedynku trzeba się liczyć z konsekwencjami. Widać mięśnie, widać ich pracę. Przy tym to nadal kino „fajne”: kung fu, murzyn bierze do łóżka kilka dziewczyn, zły zostaje pokonany w satysfakcjonujący sposób (pokój luster!*) i nawet dwóch bohaterów zawrze przyjaźń w trakcie. Miło.

Tylko ta filozofia wschodu jest kretyńska. To tylko początek filmu – i aż, bo film musi to teraz ciągnąć za sobą. Mówią najpierw, że „nie ma „Ja” w walce”, ale potem dodadzą, że „wojownik musi ponieść konsekwencje swoich decyzji” – to kto je ponosi, jak nie ma „ja”? Stos bredni, który stara się być mądry. I traci na tym tylko samo kung fu oraz jego prawdziwa filozofia…

*Widząc punkt kulminacyjny ze wszystkimi na wszystkich już myślałem, że scena z lustrami to z innego filmu, ale to z tego.

4/5

Miecz zabójcy demonów - sezon III ("Demon Slayer")

Jedno, wielkie starcie. Pod koniec nawet nie pamiętałem, jak to starcie się zaczęło, ale walczyli i było to coraz bardziej piękne, angażujące, trzymające w napięciu. Skakanie po dachach ośmiu osób trwa tutaj parę godzin i jest absolutnie wspaniałe: naprawdę czuć, że dają z siebie wszystko. Pierwszy raz kojarzę, by postaciom z anime brakowało tchu, staminy. Do tego się doprowadzają, tego wymaga od nich sytuacja, są gotów oddać własne życie i faktycznie dać z siebie wszystko w tej walce. A gdy sił brak, wtedy oponent zaczyna walkę psychologiczną, aby dać protagoniście wybór… Zostań demonem, to oszczędzę ci siostrę. Cholera, jakie to było dobre! A po wszystkim, w ostatnim odcinku, dostajemy backstory antagonisty. I jest nam go żal. To piękny przykład tego, że gdy zacznie się czynić zło, wtedy nie ma już odkupienia, ale wcześniej coś było, co poprowadziło tego człowieka do takich decyzji. A on na końcu żałuje nie zła, które wyrządził, ale czegoś innego: że nie dał siostrze innego życia. To naprawdę doskonała decyzja, prawdziwy żal, który rozumiemy i w który możemy uwierzyć. Akcja, akcja, akcja, ale jest tu miejsce na więcej.

Chciałbym tylko więcej budowania świata i jakieś większej fabuły, bo to w sumie była kolejny, samodzielny „arc”. Może w czwartym sezonie to dostanę.

PS. Drugi i trzeci sezon zależy od strony, czasami jest liczony jako jeden, czasami jako dwa oddzielnie. IMDb liczy jako jeden, ale Crunchyroll „arc” pociągu i walki na dachach prezentuje jako oddzielnie sezony – kolejno drugi i trzeci – więc też tak robię.

3/5

Droga smoka ("Way of the Dragon", 1972)

Powtórka. Przecież to jest przezabawne. I raczej nie miało być. Nadal zapada w pamięci.

Pamiętam ten film. Nie pamiętałem może tytułu, ale widziałem kilka razy w telewizji, jak Bruce Lee kopie chłopa tak mocno, że ten wpada na kartony. Albo jak napina mięśnie pleców w kształt kobry. Albo jak walczył z Chuckiem Norrisem na końcu. Albo jak dyskredytował zabytki mówiąc, że u niego w domu (Chinach) tak wyglądają slumsy. Wtedy brałem to za coś godnego naśladowania, dzisiaj widzę, jak Bruce Lee ssie kutasa Chińskiej Republice Ludowej przez cały film. Później gardzi wykorzystaniem przestrzeni na naturę, bo on by tam postawił gigantyczny budynek i kosił kasę na czynszu. Tekst, który źle się zestarzał. Wiadomo, Bruce Lee jest legendą, ale jak na ironię jego jedyny reżyserski dorobek akurat kiepsko o tym świadczy. Lepiej zobaczyć na YouTubie, jak robi pompki na palcu albo wyrzuca gościa na kilka metrów uderzeniem z odległości kilku cali.

Bo Droga smoka jest wyreżyserowana przez mistrza i od pierwszych minut widać, że to kiepski pomysł był. On sam w roli protagonisty stoi na lotnisku, czeka na odbiór i łatwo jest powiedzieć, że sam siebie reżyserował w tych ujęciach. Jest sztuczny, niezręczny, a sama treść scen jest krępująca. Nie zna języka, nie może się porozumieć, tylko uśmiecha się i pokazuje usta nad dzieckiem, żeby dać mu znać, że jest głodny. W sensie… Czemu tak? Czemu dziecku? Ja wiem, że to miało być komediowe – i jest, tylko inaczej. Śmiałem się z zażenowania. Następnie Bruce Lee zamawia pięć zup i… To też brzmi jak początek kiepskiego żartu. Cały film jest wypełniony absurdalnymi cechami charakterystycznymi kina klasy B: antagonista wchodzący do pomieszczenia z polotem, w kiczowaty sposób zapalający papierosa czy inne cygaro w drzwiach, gdy wszyscy na niego patrzą. Idiotyczny pomocnik, robiący z siebie wariata. Ludzie cały czas krzyczący chińsko-podobne dźwięki podczas walki, kpiąc w ten sposób z prawdziwych Azjatów znających faktycznie sztuki walki. Na dodatek historia ma dziury – bohater idzie po trupach do celu, ale gdy tam jest, to tylko grozi głównemu przeciwnikowi. „Bo jak nie, to się doigrasz” powiedziałby głosem ośmiolatka, gdyby znał ten sam język, co antagonista. Jest też jeszcze kwestia broni palnej, którą bohater rozwiązuje struganymi strzałkami. Dobrze, że ich jeszcze na drutach nie zrobił. Jaki jest zasięg tych strzałek? Jak stąd do księżyca.

Na dodatek to nudne jednak jest. Bruce Lee jest niezniszczalny, fabuła mało motywuje do akcji i stawia postaci w pasywnej pozycji czekających tylko na rozwój wypadków (gdy ci czekają, aż ktoś zaatakuje ich knajpę, żeby mogli odeprzeć atak). Fabuła nie radzi sobie w uzasadnieniu udziału Chucka Norrisa w tym filmie i dlaczego on dołącza do gry po tym, jak film już mógł się trzy razy skończyć. Jeszcze dowalili absurdalny zwrot akcji, w którym właściciel knajpy okazuje się nie chcieć pomocy Bruce’a Lee. Przyszedłem oglądać kung fu, a ten film robi dosłownie wszystko, by mi w tym przeszkodzić. Finałowy pojedynek miał być ekscytujący przecież, ale dzisiaj widząc, jak Bruce Lee kopie leżącego, to jest mi żal Chucka Norrisa. W sensie… O co oni się biją? Czy to naprawdę uzasadnia zabijanie? Na dodatek sam Bruce Lee nie bardzo umie tutaj wyjaśnić źródło swojej mocy – to w końcu kurdupel o wadze kurczaka, ale był potężny. W Drodze smoka gada tylko jakieś pierdoły o stabilnych biodrach, chociaż w rzeczywistości genialnie rozumiał istotność „core-muscle” oraz przepływu energii. Czyli że gdy wyprowadzał cios, to w tym ciosie brało udział całe jego ciało, od stóp po łeb – nie tylko ramiona czy klatka. Jednak co z tego, skoro walki w filmie też są takie sobie. Najczęściej widać tylko jak Bruce Lee kopie wokół, a fragmenty ciał przeciwników na sekundę pojawiają się w kadrze i od razu są odrzucani. Zresztą i tak widać, że ciosy są markowane.

Ogólnie to taki dosyć obojętny obraz. Trochę żenady, trochę widoków zapadających w pamięci, sporo zawodu. Mam nadzieję, że Wejście smoka będzie lepsza.