BLOG

Blog to mój plac zabaw. Najczęściej znajdą się tam wpisy o tematyce filmowej – opracowania, felietony, rankingi i inne – ale nie zdziwcie się, jeśli od czasu do czasu napiszę coś innego.

Najnowszy cytat

– I have lost my sense of direction.
– Uh, have you tried Hare Krishna?
„The Muppet Movie” (1979)
https://garretreza.pl/cytaty/

OSTATNIO OGLĄDANE

5/5

Memoir of a Snail

11 stycznia

Adam Elliott w życiu zrobił garść krótkich metraży oraz „Mary i Max”, które po obejrzeniu w kinie długo należało do grupy tytułów, których miałem już nigdy nie obejrzeć ponownie – był aż tak przytłaczającym tragiczną energią doświadczeniem. Pełnym piękna, tak, ale jednak przytłaczającym – opowieść o dwójce ludzi, którzy nie mieli w życiu nic poza sobą nawzajem, a znali się tylko z korespondencji tradycyjnej, była dla mnie seansem wyniszczającym od środka. Wtedy pozostało mi tylko mieć nadzieję, że moje życie będzie wyglądać inaczej. Jeden z najlepszych filmów, jakie w życiu widziałem, ale wracać do niego nie miałem zamiaru. Do ponownego oglądania doszło i nawet to przeżyłem, teraz jednak reżyser wrócił z nową produkcją. Nadal jest to tragikomiczna animacja poklatkowa, tylko tym razem pan Elliott nie chce, żeby jego widownia się zabiła. Niczym gwiazda głośnej muzyki, który w młodości latał po scenie krzycząc i niszcząc instrumenty, po latach nagrywa spokojniejszą muzykę i teraz widownia staje przed wyzwaniem: co z tym zrobić?
 
Powyższe stwierdzenie dla wielu po seansie będzie absurdalne, ponieważ film ugina się od płaczu, tragedii, bólu, pustki życiowej, znęcania się nad biednymi istotami oraz ma jeden moment, który znalazłby się we wczesnej filmografii Tima Burtona, gdyby ten był nieco bardziej skrzywdzony – i chociaż pod spodem zieje czarny humor przez cały czas, to prawdziwym światełkiem w tunelu jest reflektor autora, pragnący, żeby widz nie poddawał się trudnościom życiowym, żeby zmienił swoje życie. Ma nawet dla niego porady życiowe! Czy wychodzi mu to równie dobrze, co tragikomedia? Nie. Jego szczęśliwe momenty nie mają tej samej siły, co w twórczości Dona Blutha, który znęcał się nad widownią, ale umiał też dać satysfakcjonujący moment, dla którego było warto pocierpieć. Adam Elliott daje oddech od tragedii, ale nie satysfakcję. Zamiast pozwolić bohaterce zapracować na coś, daje jej zbiegi okoliczności.
 
Fabularnie też jest to mniej intrygująca konstrukcja od „Mary i Max” – zamiast przeskakiwać między życiorysami dwóch postaci oraz obserwować ironiczne różnice między rzeczywistością i tym, jak ją opisują, tym razem słuchamy wspomnień kobiety, która na pogrzebie przyjaciółki opowiada swoje życie dla jedynej towarzyszki, która jej została: ślimakowi płci żeńskiej o imieniu Sylwia. (Teraz wszyscy sprawdzamy, czy ślimaki mają płcie – oczywiście robimy to w stylu filmu, czyli najpierw przez tydzień z obawą wyglądamy przez okno, by w końcu wyjść, wsiąść do autobusu, przeżyć niezręczną przygodę po drodze, zajechać do biblioteki, znaleźć ciężkie tomisko i cały ten czas walcząc z myślami o tym, jak wyglądamy robiąc to wszystko w oczach postronnych ludzi, którzy koniecznie bacznie przyglądają się każdemu naszemu ruchowi) Większość opowieści to zbiór anegdot, które jednak budują razem życiorys tej osoby, pełnej przeróżnych doświadczeń oraz samotności. A gdzie w tym humor? Otóż na przykład w tym, że gdy ktoś umiera w smutny i przypadkowy sposób – potykając się i nadziewając na nóż, bo zmywarka była otwarta – to na nagrobku tej osoby jakiś śmieszek napisał: „Life cut short”. Dwa razy podczas seansu odnosiłem wrażenie, że twórca cytuje anegdotę, którą wcześniej poznałem w Internecie (znaczy… czytaliście opowieść o dziewczynce, która wymagała transfuzji krwi, więc poprosili jej młodszego brata, żeby oddał krew, na co ten się zgodził myśląc, że w ten sposób umrze? Bo to jest w tym filmie), co jest po prostu zastanawiające. W większości to jednak absurd życia – jak to, że bohaterka decyduje się otaczać ślimakami, co służy za parodię zarówno materializmu, parafrazy Palahniuka, jak i smutnej walki z pustką życiową, wobec której nikt z nas nie ma narzędzi do walki. Rzeczywiste intencje autora, aby użyć ślimaków w swojej opowieści, są osobiste i sięgają jego dzieciństwa, jednak film radzi sobie bez tej wiedzy. Chociażby fakt, że ślimaki nie są w stanie cofać się – mogą zatoczyć kółko co najwyżej, co łączy się z opowieścią o ludziach muszących się nauczyć iść do przodu.
 
Krótkie podsumowanie brzmiałoby pewnie tak: powtórka z „rozrywki”, tylko w gorszym stylu. Takie może być pierwsze wrażenie, na którym najsilniej odciska piętno ostatnie piętnaście minut. Polecam jednak wziąć – wchłonąć – ten obraz w całości i przypomnieć sobie pozostałe sceny. Ile w tym filmie humoru, ile anegdot! Czy gdy napiszę „ta scena”, to będziecie od razu mieć pewność, o której scenie napiszę? I podejść do tego typu animacji, która najczęściej wygląda wspaniale, nie jako standard – bo każda scena faktycznie jest tutaj niebywałym osiągnięciem od strony technicznej, projektów postaci oraz różnorodności w zawartości. Jak wiele tutaj atrakcji w tym mętnym, przygnębiającym i dołującym tytule! I w końcu to tytuł prawdziwie stawiający czoła pustce, umiejący tę pustkę pokazać – od ludzi, od emocji, od szczęścia, od życia, od jakichkolwiek doświadczeń. Tylko to, co jest w twojej głowie, bo wszystko inne utraciliście zbyt wcześnie w swoim życiu.
 
Jak się poczuliście, czytając ten ostatni akapit, w którym niejako podpowiadam wam, jak macie odebrać ten film? Cóż – „Memoir of a Snail” trochę takim głosem też właśnie mówi. Jednak nie jest to głos wynikający z braku pewności odnośnie własnego dzieła, że nie zasługuje na miłość i teraz dostajecie instrukcję, jak go pokochać. To głos wynikający z potrzeby dotarcia do widza ze swoim doświadczeniem – to głos człowieka, który zdaje się wyjść na prostą i pragnący teraz się tym podzielić z widownią. To głos miłości.
 
Osobiście nie mogę sobie pozwolić, żeby przyzwyczajać się do takich filmów, do takich osiągnięć. Po wymienieniu tych wszystkich uwag jakie pozostają wady tak naprawdę? Żadne. Każda minuta tego filmu jest udana. Dlatego skończę ujmując to inaczej: „Memoir of a Snail” jest podobnym doświadczeniem, co wcześniejsza twórczość tego reżysera. Również wspaniałym.
0/5

przeczytałem

Córka czasu - Josephine Tey, 1951

8 stycznia | 3/5

Jak na tytuł będący na czele najlepszych kryminałów w historii… To jestem zaskoczony, że otrzymuję coś w stylu Dana Browna. Poważnie. Chłop policjant leży w szpitalu i gapi się w sufit, więc z nudów zaczyna rozmyślać o tym, jak Król wieki temu zabił dwóch chłopców… I coś mu się w tym nie klei. Więc czyta dużo książek historycznych, znajduje nieścisłości i zaczyna „dochodzenie” prawdy. I to wszystko bardzo fajnie, duża wartość edukacyjna i historyczna, tylko… No, Dan Brown to jest. Napisane pod względem literackim wystarczająco, bez tworzenia żadnych interesujących postaci czy świata, nie ma też szczególnej intrygi. Czytają książki i mówią, co tam przeczytali.
 
Najbardziej mnie szokuje, że ta książka mogła być wielka na wiele sposobów. I gdyby ją adaptował jakiś artysta na dowolne medium, to jest na drodze do stworzenia dzieła sztuki. To przede wszystkim mogłaby być historia o tym, jak tworzą się różne wersje rzeczywistości poprzez ślepe powtarzanie za innymi, zamiast poznać prawdę osobiście. Albo jak chce się silnie wierzyć, to prawda przestaje mieć znaczenie, bo dla tej osoby wiara jest ważniejsza i wygodniejsza. To mogłaby być historia o dziedzictwie i o tym, co zostawiamy po sobie i jakby to było żyć ze świadomością, że wszystko o naszym życiu może być przeinaczone. To mogła być książka o tym -czy to w ogóle ma znaczenie? Przecież Ryszard III nie żyje. Oni wszyscy nie żyją. Czy to w ogóle istotne, czy on zabił? Czy był niewinny? Czy osoby, których zabił, w ogóle istniały? Kierunków, w stronę których mogła iść ta książka, jest multum. I nie idzie w dosłownie żadnym. To książka, która mogła mieć tysiąc stron oraz liczne wątki drugoplanowe odnoszące się do teraźniejszości, z licznymi motywami łączącymi wszystko ze śledztwem – ale zamiast tego jest cienką książeczką liczącą 250 stron o czymś, co wraca co sto lat do debaty publicznej. A główny bohater – pojawiający się w kilku innych powieściach tej samej autorki, jak podejrzewałem podczas lektury – jest zadowolony, że rozruszał trochę szare komórki… I tyle.
 
Uderza mnie jednak – i zastanawia, czy to jest prawda? – poziom powszechnej edukacji w UK o ich własnej historii. Bohater pyta przypadkowe osoby, co wiedzą o tej lub tamtej osobie sprzed setek lat, a oni mają jakąś odpowiedź. Chociażby powierzchowną. Czy w Polsce tak dałoby radę zaczepić ludzi o Łokietka, Sobieskiego, Chrobrego? Czy by ich rozpoznali z portretu, czy coś o nich wiedzą? Czy umieją wyliczyć, kto zastępował kogo? Wiem, że to dwa różne kraje – z czego jeden po 1800 roku do dzisiaj miał niewiele okazji, aby powszechnie utrwalać własną historię – ale i tak trudno mi uwierzyć, że w UK tak to wygląda. A przynajmniej wyglądało 70 lat temu. I jednak lektura zawstydza czytelnika – mnie – który po skończeniu powieści ma pragnienie uzupełnić edukację.
 
Niemniej, wyżej bym postawił chociażby „Anioły i demony”. I liczę, że powstanie faktycznie adaptacja „Córki…”, która rozwinie ten tytuł do rozmiariów, na które zasługuje.
Variety 1925
5/5

Filmy z 1925 roku

The Late Mathias Pascal (5/5) Kolejny obraz Marcela L’Herbiera, który tym razem decyduje się łączyć siłę ekspresji kina niemego… z durną fabułą. I czasem trwania wynoszącym trzy godziny prawie. Tak, nadal warto, ale jeśli należycie do osób czytających streszczenia fabularne niemej produkcji, którą dopiero planujecie zobaczyć, to… Przed wami ciekawa lektura. Nie mówię, że to w sumie odbiega jakoś daleko od zbiegów okoliczności i innych naciągnięć prozy Victora Hugo, ale ten film jest trochę śmieszny. Tak, z całą pewnością jest zrealizowany z rozmachem i zawiera wiele motywów fabularnych wewnątrz, stwarzając wiele okazji do realizacji niezwykłej sceny, ale jest jednak szansa, że bardziej zapamiętacie właśnie niedorzeczną fabułę. Niemniej: to kolejny obraz tego reżysera, który każdy fan kina niemego musi zobaczyć. Nadal wolę „El Dorado”, ale to inna rozmowa. Obie produkcje istnieją poza standardowym „dobry film to dobre aktorstwo i dobra historia”, zamiast tego „dobry film to zbiór dobrych obrazów”.

Variete (5/5) Kino nieme ponownie zachwyca ekspresją. Wiele momentów wartych zobaczenia. Fabularnie jest to rzecz o skazanym więźniu, który po latach odsiadki przerywa milczenie, ponieważ ktoś mu coś takiego zasugerował, a na koniec oferuje wybaczenie przez Boga. Poza tym jednym zdaniem nie jest to film w żadnym stopniu religijny. Skazaniec zaczyna więc opowiadać, jak wplątał się w trójkąt miłosny, jak zyskiwał i tracił wszystko, jak ryzykował i wygrywał, by w końcu utracić wszystko, łącznie ze swoim człowieczeństwem. Film został poddany rekonstrukcji cyfrowej i zrobiono to wspaniale – obraz robi wrażenie nawet podczas zwykłych momentów, a co dopiero podczas tych wszystkich scen zbiorowych. Również podczas występów cyrkowych, gdzie widać pod spodem tych wszystkich ludzi zadzierających głowy, by móc zobaczyć popisy kaskaderów. To tylko jeden z wielu przykładów, do czego twórcy popychają kamerę w tej produkcji, gdzie ją umieszczają i co decydują się pokazać. Ścieżka dźwiękowa jest niezwykła – ta interpretacja artystyczna, jaki klimat ona buduje, to jest chyba jeden, długi utwór muzyczny, który naprawdę musicie usłyszeć i zobaczyć w połączeniu z obrazem. Emil Jannings potwierdza swoją siłę jako artysta, jak rozumiał swoją relację z kamerą i co jej musi prezentować. To trzeba zobaczyć.

The Salvation Hunters (3/5) Josef von Sternberg debiutuje pełnym metrażem. Wie, co chce powiedzieć i ma orientację wizualną, dzięki czemu kręci na tle gigantycznej koparki i robi wrażenie nawet do dzisiaj. Nie bardzo tylko wie, jak prowadzić aktorów, więc ci głównie stoją i patrzą się, zagubieni. Co gorsza musiało się mu wydawać, że poezję obrazu może nadrabiać tekstami, które w zasadzie samodzielnie wyrażają przesłanie jak i wolę filmu. Generalnie chodzi o to, że na początku chłopowi dziecko maltretują i ten stoi, nic nie robiąc – a pod koniec filmu jak mu maltretują dziecko, to on idzie naklepać temu, które je maltretuje. Film w ten sposób dowodzi, że skoro bohaterowie filmu mogą się postawić przeciwnościom oraz losowi, że są w stanie wziąć sprawy we własne ręce… To widzowie też mogą! Ambitne jak na tamte czasy, naiwne niedługo później, aż po dzień dzisiejszy. Trzeba przyznać, że jak na ówczesny standard kina, debiut JVS wyróżnia się tak czy inaczej, ale oglądać chyba nie ma powodu. To przede wszystkim kawałek historii, który zobaczyli Chaplin i kilku innych, dzięki którym zaczęła się kariera jednego z najważniejszych reżyserów w historii kina.

Buster Keaton w „Go West” (3/5) wyprowadził bardzo dużą ilość krów naraz na ulice miasta. Imponujące, ale jednak reakcje ludzi przesadzone na tyle, że po 10 minutach (to bardzo długa sekwencja) zacząłem się zastanawiać, czy coś jest ze mną nie tak. W sensie… To są krowy. A ludzie wokół zachowują się, jakby to były aligatory. Tak, ich ilość jest zabawna, ale nie robią nic szczególnego, po prostu są. Więc aktorzy wokół nadrabiają poprzez panikowanie, bieganie, wbieganie na siebie, przewracanie się, wskakiwanie gdzieś i… No nie kupuję tego. To są krowy.

5/5

Dan Da Dan - sezon I (2024)

1 stycznia | 12 odcinków po 25 min | Netflix

Romans połączony z supernatural horrorem oraz intensywną akcją. Trzeba tylko nie mieć problemu z seksualizacją nieletnich dziewczyn.
 
Jeden z tych seriali, których nie się opowiedzieć. To trzeba zobaczyć na własne oczy – w skrócie jest tutaj dwóch nastolatków, którzy odkrywają w sobie moce i walczą ze złymi duchami, wszystko osadzone w lokalnym folklorze Japonii… Ale to jednak przede wszystkim osobista historia młodych osób, które są pełne wątpliwości odnośnie samych siebie, nie mają przyjaciół, doskwiera im samotność oraz brak poczucia własnej wartości. Gigantyczne sceny akcji są pięknym urozmaiceniem oraz zasłoną dymną, ale gdy myślę o najlepszych momentach w tym sezonie, to będę wspominał bardziej ten krótki moment, w którym Momo Ayase powiedziała Okarunowi, że to jego kolej, żeby powiedzieć „na razie”. I odeszli w swoich kierunkach, w ciszy, ale myśląc o tym, że jedno jest ważne dla drugiego. I drugie o tym wie. I odwzajemnia to uczucie. Chociaż żadne nie wie, co to oznacza.
 
Jest w tym serialu dość znaczący pierwiastek fantazji – przygarbiony i nieśmiały dzieciak w pinglach zostaje odkryty przez pixie girl. To drugie akurat nie rzuca się w oczy i jest zasłużone, ale jednak: obecne. To plus seksualizowanie nieletnich nastolatek.
 
Pierwszy sezon jest tylko namiastką tego, do czego tytuł będzie zdolny. Już teraz ma fascynujący setup fabularny, galerię postaci do których chce się wracać, tonę fantastycznej akcji oraz masę humoru – najzabawniejsza scena roku to ta, w której jedzą wściekli i się wyzywają. Voice-acting jest perfekcyjny w całości, ale tam muszą wyrażać emocje z pełnymi ustami i efekt jest cudowny. Plus zastęp postaci z boku, które nie chcą się angażować i jedzą dalej, gdy wściekłe napisy zalewają ekran. To trzeba zobaczyć. I trzeba czekać na ciąg dalszy…
 
PS. Czołówka roku. Nie żeby był jakiś wybór…
0/5

przeczytałem

Ziemie Jałowe - Stephen King, 1991

31 grudnia | 3/5

Pominąwszy pierwszy rozdział (czyli około sto stron) tutaj zaczyna się coś, co już zaczyna zapowiadać coś niezwykłego. Wyobrażam sobie, jak pierwsi czytelnicy próbują opowiedzieć, o czym jest ta książka i nie dają rady, wychodzi im bełkot, więc próbują i próbują i zaczynają mieć powoli obsesję na punkcie tego, co właśnie doświadczyli, chcą się tym dzielić, ale… To po prostu trzeba przeczytać. Widzicie: w pierwszej części pewna postać umiera dwa razy. W drugiej części udaje się zapobiec jednej z tych śmierci i teraz w trzeciej części ta postać przeżywa moment, w którym powinna żyć, tylko to sprawia, że zaczyna żyć w obu światach jednocześnie. I opisywanie tego jest tym fascynującym Kingiem, którego oczekiwałem sięgając po tę książkę, a nie Rolanda z Eddiem i Susanną idących przez las i gadających w rozwleczony sposób o niczym. A jak jeszcze ta pierwsza postać spotkała młodego Eddiego, to w ogóle mózg mi się otworzył. 250 stron i czuję, że jestem u progu czegoś, co przekracza to, co do tej pory doświadczyłem.
 
Na tym fascynacja się skończyła. Znaleźli miasteczko pełne starych ludzi i słuchali czegoś nieinteresującego. Jakiś labirynt, jakiś pociąg, jakiś tiktok. To nadal nie są interesujące postaci albo świat, jedynie cały czas jest sygnalizowane, że to wszystko będzie czymś więcej. Trzy książki za mną i nadal jestem obojętny. Nie żebym był fanem „Władcy pierścieni” albo porównywał oba tytuły – to akurat robią fani Kinga i sam wydawca – ale powiem tak: pod względem ilości stron, ja bym już kończył czytać Władcę. Albo przynajmniej byłbym tego blisko. U Kinga nadal jestem w lesie i nie widzę ku temu powodu. Czwarta część przede mną, zrobię sobie przerwę i zobaczymy, czy wezmę się za piątą część. Są tutaj interesujące pomysły, ale brakuje warsztatu, żeby je opracować i przełożyć na wartościową książkę.
 
Akapit definiujący poziom tej literatury: „Byłoby łatwiej, ale nie zrobimy t
4/5

My Name Is Julia Ross (1945)

30 grudnia

Tytułowa bohaterka uczy się, że podczas szukania pracy powinna się czegoś dowiedzieć o swoim pracodawcy. Zanim się obejrzy ma już inne imię, mieszka w rezydencji i wszyscy wokół jej wmawiają, że jest żoną pana domu. Już nie jest biedna, już nie ma żadnych problemów, ale ona się upiera, że nazywa się Julia Ross, że to jakaś pomyłka… Prawda? Fantastyczny tytuł jest tylko początkiem zalet produkcji, która wyraźnie jest echem mody na takie thrillery, która mogła się zacząć wraz z sukcesem „Rebeki” Hitchcocka – z tym, że tutaj jak najbardziej wiemy, że bohaterka naprawdę nazywa się Julia Ross. Wiemy, że coś się dzieje – nie wiemy tylko, dlaczego. Scenarzysta dostarcza nie tylko interesującą intrygę oraz wciągającą drogę ku jej rozwikłania (oraz walki), ale też znajduje tutaj wiele motywów pokroju: czy to naprawdę takie złe? Czy naprawdę musisz to zrozumieć? Nagle dostajesz życie lepsze od tego, które wcześniej miałaś… Czemu tego tak po prostu nie chcesz zaakceptować? To zaskakująco łamie ramy gatunku jak i przemawia do biednej części widowni. Ten film miejscami ma coś z bajki, baśni, tylko jednak więcej tutaj świata film noir.
 
Dwa ostatnie ujęcia to najlepsze przykłady wad i zalet filmu. Ostatnie ujęcie jest całkowicie zbędne, ale bohaterka oświadcza, że zostanie żoną typa, którego widzi drugi raz na oczy – widać tu wyraźnie ingerencję studia, baba miała wyjść za mąż na końcu i już. To wyszła, reżyser nie będzie się kłócić. Joseph H. Lewis był reżyserem na zamówienie, co tu dużo mówić: robił, co miał dostarczyć. Wszędzie indziej, gdzie miał wolną rękę, tam film błyszczy skupieniem i wysokim tempem. To jest efektywnie zrobiony obraz, a przedostatnie ujęcie – z chłopem na plaży, jak on pada w fale, jaki ruch wtedy wykonuje kamera, jaką to ma energię! Kino jeszcze przez 20 lat będzie się uczyć kręcić w ten sposób, zanim odejdą od typowego ujęcia, na którym biegnący chłop nagle się zatrzymuje, łapie za brzuch i robi inne rzeczy z epoki kina niemego. „My Name Is Julia Ross” ma w sobie tę energię, która nadawała temu kinu klasy B świeżości i „czegoś więcej”, czego się człowiek nie spodziewał. Małe detale, ale nie tylko. To solidna rzecz, która wciąż zasługuje na seans nawet dziś. I trwa tylko 65 minut. Tego kino nadal nie może się nauczyć…
4/5

Everybody Loves Raymond (1996-2005)

30 grudnia | Amazon Prime

Jedzą, oglądają telewizję i życie toczy się wokół nich. Ulubiony odcinek: Marie’s Sculpture.
 
Jeden z ostatnich, klasycznych sitcomów będących przedłużeniem tradycji rozpoczętych przez m.in. „The Dick Van Dyke Show: oglądamy losy rodziny, gdzie matka Debra wychowuje dzieci i prowadzi dom, ojciec Raymond wraca z roboty i ogląda telewizję. Twist polega na tym, że mieszkają na przeciwko rodziców Raya – mama Marie jest nadopiekuńcza i denerwująca, papa Frank cały czas z niej szydzi. I jest starszy brat Robert, który mieszka wciąż z rodzicami, jest policjantem i nie ma szczęścia w miłości. Na dodatek zazdrości młodszemu bratu, ile uwagi ten zbiera – stąd tytuł całego serialu. I oni wszyscy cały czas zachodzą do Raymonda nawet jeśli nie mają powodu: pogadać, pooglądać telewizję, podjeść coś z lodówki, poprzeszkadzać. Nie ma tutaj wiele przygód, najczęściej oglądamy, jak te dwa pokolenia ludzi siedzą, oglądają telewizję, jedzą ugotowane przez siebie jedzenie, a na Święta dadzą sobie prezent. Będą przy tym często wyciągać coś z przeszłości i się o to kłócić, co ma w sobie pierwiastek… Terapeutyczny. I humorystyczny.
 
W kwestii humoru – początkowe sezony radzą sobie z tym nieco gorzej niż późniejsze. Generalnie zamysł jest taki, że główny żart odcinka jest do bani, ale wszystkie żarty wokół niego są już dobre. Tak więc np. Debra nie umie gotować. Nie ma ku temu konkretnego powodu, po prostu nikomu nie smakuje to, co ona ugotuje. Albo Ray chce seksu, ale Debra nie jest w nastroju. Albo w jednym odcinku Marie oświadcza, że wszyscy idą na dietę i gotuje zdrowe jedzenie. A zdrowe jedzenie nie jest smaczne najwyraźniej – jednak sarkastyczne komentarze, jak każdy komentuje to jedzenie, już są zazwyczaj zabawne… Tylko jednak cały czas gryzie mnie podczas oglądania jedna myśl: zdrowe jedzenie też jest smaczne. To utrudnia oglądanie z czystą przyjemnością – z czasem jednak serial odchodzi od tej formuły, zamiast tego stawia na naturalny rozwój wydarzeń, żarty z postaci i ich relacji, oraz mówienie czegoś więcej o relacjach rodzinnych.
 
Dom Raymonda jako scenografia jest kapitalny – czuć, że to ich faktyczny dom i nawet chce się w nim mieszkać (chociaż ma się wtedy na myśli głównie salon – i to nie tylko w odcinkach świątecznych). Reżyseria zazwyczaj jest słaba – aktorzy nie są dobrze rozstawieni na planie, często ustawiają się nienaturalnie jeden za drugim (i trzecim…) i tylko czekają na swoją kolej z dialogiem. Kamery są ustawione wyłącznie na aktorów i w montażu przechodzenie od reakcji jednej do drugiej najczęściej jest koślawe (brakuje ujęć chociażby na dwie osoby, żeby pominąć konieczność robienia trzech kolejnych cięć). Problem, który tylko pogłębia się z kolejnymi sezonami, gdy aktorzy muszą czekać, aż widownia… Skończy się śmiać z żartu. Mówię absolutnie poważnie: pół minuty bez ruchu nawet czekamy, aż reakcja umilknie, żeby doczekać puenty żartu. Albo przejść do kolejnego. Czy śmiejemy się wtedy razem z nimi? Cóż, tak byłoby pewnie najlepiej. Przynajmniej mamy pewność, że to faktycznie nagrywano z prawdziwą publicznością.
 
Ten serial to w sumie nic: losy ludzi, którzy nie mają nic w życiu do roboty, więc siedzą na dupie i oglądają telewizję. Nie coś konkretnie, ale odbiornik jest włączony i to im wystarczy. Przejdą się do lodówki i coś przekąszą. I tak im mija życie przez większość tej produkcji. A jednak film jest jednak tym wyrazem miłości do takiego właśnie siedzenia i prowadzenia leniwego trybu życia. Różnie można się do tego czuć pod względem moralnym, ale jednak jest w tym coś pięknego i to lubię w tym serialu najbardziej. Czuć, że jeśli bohaterowie są denerwujący, to po to, aby kilka sezonów później zrozumieć i dostrzec swoje wady. I mieć jakiś dobry powód, aby tak się zachowywać. To jest dobry serial do oglądania w okolicy świąt.
3/5

Chicago Fire - sezon 10

29 grudnia | Amazon Prime

Tytuł będący częścią seriali o Chicago – jeden tytuł poświęcony jest policjantom, inny medykom, a ten strażakom. I czasami bohaterowie jednego z nich wpadają do pozostałych, ale tych nie oglądałem, więc tylko od czasu do czasu byłem zaskoczony, gdy pojawiał się ktoś i dostawał zbliżenie, robił się z tego moment. Pewnie chodziło o to, że to aktor z innego serialu, ale robił to samo, co inni. Generalnie postaci to są tutaj dosyć do siebie podobne – ktoś jest mężczyzną, ktoś kobietą, ktoś zna hiszpański, ktoś jest śmieszkiem, ktoś dowódcą.
 
Seriali o strażakach jeszcze nie oglądałem – i ten robi zasadniczo udaną robotę na ten temat. Z rozmachem i budżetem prezentuje, ile strażaki muszą umieć i na co muszą być przygotowani. Każda akcja to koordynacja wielu osób, masy drogiego sprzętu – byle tylko komuś uratować życie, czyli ściągnąć z wysoka, otworzyć samochód uczestniczący w kraksie, ewakuować palący się budynek… I brać udział we wszystkim po: szukać przyczyny pożaru, prowadzić śledztwo, znaleźć właścicieli czy lokatorów, czy kogoś nie pominięto. Wydarzenia są zróżnicowane i prezentują spektrum tego, co strażak musi robić w pracy. Autorzy wiedzą, co robią, podczas realizacji: mają świadomość, że wystarczy krótka prezentacja aktorów na tle pożaru, a resztę sceny wystarczy kręcić z boku. W ten sposób tną koszty, a jednocześnie budynki i pojazdy faktycznie są niszczone oraz w ogniu. Czuć, że to prawdziwe miasto, środek prawdziwej ulicy, że jesteśmy na parterze z tymi ludźmi.
 
To powiedziawszy… Jakoś nigdy nie poczułem fizyczności tego, co oglądam. Wysiłku albo osiągnięcia, że musieli trenować wiele lat i teraz to utrzymywać, aby móc podołać: coś podnieść, zanieść, przytrzymać. Nie ma tego, ani nawet zbliżeń na twarze w grymasie cierpienia, nie ma zaciśniętych dłoni trzymających coś ostatkiem sił. Bohaterowie nigdy nie zaimponowali mi swoją siłą. Są umięśnieni, ale najwyraźniej tylko na potrzeby rzeźby. Ich twarz też nie może się zgnieść, musi pozostać ładna.
 
Byłem też zaskoczony brakiem samego rozmachu, żeby coś efektownie pokazać. Podpalają te budynki i kręcą faktycznie na miejscu, a nie ma za bardzo na co popatrzeć. Szybko pokażą miejsce akcji i potem głównie przeskakują z jednej twarzy na drugą. Miałem wręcz wrażenie, że każda scena akcji wygląda identycznie i żadna nie zapadła mi w pamięci jako scena akcji. Jako scena absurdów i przesady? Już bardziej.
 
Pewnie się domyślacie, ale napiszę to wprost: Chicaco Fire jest telenowelą. Tematyka swoją drogą, bohaterowie poświęcają się pracy całkowicie i mają wolne tylko po to, aby w czasie poza pracą być tak całkowicie przypadkiem na miejscu ważnego wydarzenia. Czasami po to, aby być ofiarą i teraz kumple tę osobą ratują, stawka jest wyższa. A muszą uratować tę osobą, bo właśnie się oświadczyła i jutro jest jej wesele, tylko o nie, kościół spłonął, co teraz? Oczywiście, że w pracy. Zablokują całą stację, byle tylko zrobić miejsce na uroczystość. Wezwanie do pracy będzie dopiero po tym, jak zawrą związek. W tle siedem osób odkryje, że jest w ciąży i żadna nie powie o tym swojemu chłopakowi. Ktoś też się oświadczy wiedziony okolicznościami przyrody… I usłyszy odmowę. No trudno, jadą teraz do pracy. Wszyscy wbiegają do budynku, dowódca wywołuje po kolei każdego z nich po imieniu, nazwisku lub pseudonimie. Nikt nie odpowiada i cały budynek nagle wybucha. Koniec sezonu! Czekaj parę miesięcy na ciąg dalszy.
 
Powyższy przykład faktycznie ma miejsce w serialu. Może nie jednocześnie, ale ma – i to jeszcze było spoko, tylko „Chicago Fire” umie też przeginać. W dziesiątym sezonie chyba nie umieli się kogoś pozbyć z obsady, więc wymyślili: niech jego postać ucieknie z miejsca pracy jak tchórz, więc nikt nie będzie jej lubił. Więc wymyślili sobie płonący budynek, gdzie w jakiś sposób jest ciężarna przybita bolcem do ściany. I stwierdzają, że zamiast ją znosić na dół, to jest już za późno – trzeba rodzić na miejscu. Ta nielubiana postać wybiega w panice („Oni chyba oszaleli, nie będę tam z nimi umierać”), a pięć sekund za nią zbiegają ze świeżo urodzonym dzieckiem. Takich rzeczy nie umiem przełknąć, ale fanom się podoba (patrząc na oceny na imdb)
 
Serial umie pokazać męską przyjaźń oraz poświęcenie dobrych strażaków. Umie dostarczyć telenoweli, mieląc w kółko to samo już 14 sezonów. Dla fanów i tylko dla nich.
 
*widziałem 1×1 (pilot) 1×10 (Christmas) 2×18-22 (najwyżej ocenione) 3×9 (Christmas) i 10×10 do końca tego sezonu (odcinki z ’22 roku). Zostało mi jeszcze pierwsza połowa jedenastego, ale na razie tego jeszcze nie ma w Polsce.
1/5

Święta inaczej

16 grudnia | premiera 25 listopada '22 | Prime Video

Powód #1 czemu polskie kino ssie: jest irytujące. Celowo.
 
Mógłbym bardziej szerzej krytykować ten film za złą realizację, słabą strukturę czy bladą grę aktorską, ale to nie ma znaczenia w obliczu faktu, że średnio co pół minuty ma miejsce coś irytującego, przez co od razu chce się przeskoczyć do przodu o kilka sekund, bo to jedyna forma kary dla twórców filmu, jaka przychodzi wtedy do głowy. To mogą być irytujące dialogi, głupota w zachowaniu/postępowaniu bohaterów albo ogólne wrażenie, że oglądamy dzieło ludzi oderwanych od rzeczywistości i nawet tego nie są świadomi. Bohaterka wsiada do pociągu bez biletu i czeka, aż konduktor sam ją znajdzie, aby od niego kupić ten bilet. No trzymajcie mnie. I jeszcze robi awanturę temu konduktorowi, gdy ten odmawia. Pociągi są dla plebsu, twórcy tego filmu są wożeni przez szoferów lub pilotów, pociągi to widzieli ostatnio w filmie Barei. Jest po prostu coś odpychającego w tym filmie wyraźnie kręconym w cieple, a aktorzy nawet czapki nie chcą założyć, bo im się fryzura zepsuje, więc nic tu nie wygląda na zimę czy święta. Nawet „Listy do M. 5” były mądrzejsze od tego gówna.
 
Przynajmniej mogę dostrzec, że sam pomysł na film mógł zaowocować udanym kinem. Cała ta pogoń czy podróż przeróżnych ludzi za celem, który ich po prostu w miarę rozwoju wypadków zainteresował i stwierdzili, że się dołączą… Tutaj mogło coś być. Szczególnie nastolatki postanawiające przejąć furę kuriera, żeby dostarczyć prezenty. Na przeszkodzie stanęła tylko tendencja twórców do denerwowania widowni raz na trzydzieści sekund. Czasami częściej.
1/5

Paradise Highway

16 grudnia | premiera 29 lipca '22 | Prime Video

Oglądanie, jak dwie kobiety jadą ciężarówką, jest nudne. Ktoś powinien to powiedzieć twórcom.
 
Jest coś przykrego w oglądaniu, jak tacy aktorzy męczą się będąc na planie grając postaci bez żadnej osobowości, relacji jeden z drugim, chemii, czegokolwiek. Są tam i próbują, ale co może wyjść? Juliette Binoche naprawdę nie jest aktorką, którą się bierze, kiedy potrzebujecie kogoś do grania… Kobiety. W każdym razie – kobieta kieruje ciężarówką i robi coś, aby pomóc bratu przy wyjściu z więzienia, co oznacza przemyt małej dziewczynki, więc… Jadą. I nic się nie dzieje w międzyczasie. Dojeżdżają do typa, który miał odebrać dziewczynkę, ale wiadomo, jest fuj, dziewczynka go zabija na miejscu i uciekają. Jakiś detektyw się włącza w sprawę, przemytnicy teraz też polują na bohaterkę z tą dziewczynką… I w jakiś sposób pomimo tego nic się nie dzieje. Tak naprawdę trzeba czekać do 64 minut, zanim cokolwiek się wydarzy – mianowicie Juliette Binoche upije się i jakieś przypadkowe kobiety, które wezmą się znikąd, to wykorzystają, aby zlokalizować dziewczynkę. Nic z tego nie wyniknie, ale hej, przynajmniej coś się dzieje.
 
Film opiera się na tym, że w finale okaże się, jakoby brat w więzieniu współpracował z tymi przemytnikami i on tylko udawał, że nic nie wie, ale jak przemytnik dotknie mu siostry, to on go zastrzeli, bo udawał za bardzo… Czy coś. Nie ma tutaj wiele treści czy chociażby zawartości. Jest matczyna relacja między Juliette Binoche i jej przemycaną dziewczynką. Jest jakiś posmak noir w tym, że okropne rzeczy się dzieją na tym świecie i nic na to nie poradzimy. Więcej twórcy nawet nie próbują. Słabo.
4/5

Monster (2023)

15 grudnia | Amazon Prime

Koreeda wraca do inspiracji jednym, ze swoich ulubionych filmów: Mysterious Skin z 2004 roku – oraz do motywu dzieci, skupiania się na nich i opowiadania z ich perspektywy. Tutaj idzie w trzy historie, które tak jakby są jedną – a raczej mają punkty wspólne. Najpierw jesteśmy w pozycji matki bohatera, które dowiaduje się o tym, że nauczyciel brutalnie traktuje jej syna – i teraz próbuje dobić sprawiedliwości, ponieważ szkoła zbywa ją z grzecznością. Później poznajemy wydarzenia ze strony nauczyciela i w końcu – ze strony dziecka. Już same te założenia mówią, gdzie to idzie i film nie oferuje wielu niespodzianek, pomimo próby grania z widzem. Koreeda jednak nigdy nie wykazywał zamiłowania do takich rzeczy, jego kino jest kinem ludzi i ich momentów. W wywiadzie ujawnił, że chciał momenty „bycia sobą” realizować wśród natury, a kiedy bohaterowie nie mogą być sobą, to są otoczeni szkołą i systemami. Taki jest Koreeda, on zajmuje się pięknem ludzi i ich interakcji. Szczególnie u dzieci. I to jest w tym filmie.
 
Zabrakło mi jednak większej ilości humanitaryzmu w narracji. Film ujawnia przed widzem kolejne warstwy historii – i w końcu prawdę o tym, co się dzieje – ale nie przed bohaterami. I można spekulować, że to wina braku komunikacji między nimi i tak dalej, ale tak naprawdę brakuje mi tutaj możliwości stojącymi przed tymi postaciami, z których mogłyby skorzystać i dojść prawdy, ale tego nie robią. Matka konfrontuje nauczyciela i pyta, czy ten bije jego dziecko. A ten zamiast powiedzieć, to je cukierka i wydaje się w ogóle niczym niezainteresowany. Opierając się na tym, co wie postać matki, ona nie mogła zachować się inaczej i film wydaje się bronić przed tym. A przecież zawsze możemy mieć tylko tyle, ile wiemy i na tym się opierać, nie możemy jako ludzie zakładać jakąś ilość teorii i grzęznąć w nich. Dziecko spotkała krzywda i trzeba coś z tym robić, zamiast popadać w konstrukcje narracyjne. Tego mi zabrakło, jednak Koreeda nadal daje to, czego od niego oczekuję.
5/5

Nip/Tuck - sezon I (2003)

13 grudnia | Amazon Prime

Trudne tematy, rewelacyjni bohaterowie, rewelacyjne scenariusze. Na minus tylko telenowela.
 
Tytuł ze złotej ery seriali telewizyjnych. Trochę mi tego brakuje. Oto mamy solidne miejsce akcji (gabinet chirurgii plastycznych – i jestem przekonany, że w wielu momentach naprawdę nagrano jakąś prawdziwą operację!), co tydzień nowy pacjent z nową historią, często idącą w jakiś trudny temat (zmiana płci, przemyt narkotyków w implantach piersi, korekcja nosa jako wspomnienie po gwałcącym ojcu) opowiedziane w formie naprawdę zdolnych scenarzystów, do tego rewelacyjni protagoniści będący w ciągłej przyjaźni oraz konflikcie, skaczący sobie do gardła i wspierający się w każdym odcinku. Jest tutaj jakaś spójna linia fabularna, można to oglądać na wyrywki, ale jednak jest pewne wynagrodzenie, jeśli ogląda się to ciągiem, zna się życie tych postaci.
 
Poziom scenariuszy to jednak trudny do określenia poziom. Z jednej strony – postaci, konflikty, dramaturgia: wszystko tutaj jest na złoto, naprawdę. Dialogi w wielu momentach zachwycają doborem słów oraz ogólnym poziomem dojrzałości, tym co twórcy wtedy mają do powiedzenia. I faktycznie jest tutaj zaprezentowany pewien poziom wiedzy o chirurgii plastycznej zarówno od strony technicznej, jak i wyższej świadomości moralnej, którą takie osoby biorą na barki. Czy wolno im zrobić operację plastyczną na bliźniaczkach, które w końcu chcą różnić się od siebie? Czy wolno im wykonać operację na otyłej osobie żyjącej w iluzji, że taki zabieg wszystko zmieni? Czy wolno im rozdzielić bliźniaki syjamskie albo utrzymać przy życiu jedno, gdy drugie umrze na stole? Zmiana płci i wszystkie inne tematy, przez które 20 lat później serial byłby skreślony na starcie za bycie „woke”, nie są tutaj najtrudniejsze, ale też przypominają, dlaczego obecnie widownia unika kina je podejmującego. Nip/Tuck nie robi tego, żeby się wybić – to jest po prostu interesujący punkt wyjściowy i jesteśmy ciekaw, jak dana sytuacja się rozwinie. Nie oglądaliśmy tego wcześniej, nie znamy tego świata, tych ludzi, nie mieliśmy takich problemów, a ten serial je nam przybliża – ale pociągnięty dalej jest przez zdolnych, wykształconych scenarzystów, a nie tylko… „użyty”.
 
Z drugiej strony scenarzyści nadal tworzą tutaj serial, który musi trwać tyle sezonów, ile tylko będzie zamówione. Więc idą właśnie z pomysł stereotypowego latynosa gangstera, który terroryzuje bohaterów, zmuszając ich do operowania dziewczyn, które przemycają narkotyki wewnątrz implantów zaszytych w ich biustach. To jest ta męcząca część seansu. Jest też wiele momentów, kiedy serial jest bliski bycia genialnym i dennym jednocześnie. Widzicie: jest taki odcinek, gdzie bohaterowie rozważają rozbicie działalności, każdy idzie w swoją stronę. I kogo w tym odcinku operują? Bliźniaków syjamskich. I to jest genialne, ponieważ daje możliwość mówienia o jednym (rozdzielenie pacjentów) jak i drugim (rozdział przyjaźni) jednocześnie, dając bohaterom perspektywę do namysłu. Z drugiej… Cholera, to jest tak naciągane, że klękajcie narody. Trzeba mieć w sobie sporo buty, żeby porównać rozpad przyjaźni do rozdzielenia dwóch ludzi dosłownie zżytych od urodzenia – to jednak tego typu serial.
 
To przychodzi w pakiecie i trzeba akceptować, co robiłem z radością. Świetnie ogląda się tych aktorów, ich bohaterowie mają wspaniałą głębię oferującą bycie skomplikowanymi ludźmi, którzy równie często popełniają błędy co nie. Byłem ciekawy, co przyniesie kolejny odcinek i cieszyłem się, że oto odkryłem nowy, wielki tytuł… A potem włączyłem drugi sezon i… Co ja oglądam? W sensie nadal tam jest coś dobrego, ale… 16-letni Matt będący w związku z matką swojego rówieśnika? I to kończy się, że się z tym synem całuje? Baba okazuje się chłopem po zmianie płci? Sean i Christian idą razem do łóżka (trójkącik)? Dziecko Seana to w rzeczywistości dziecko Christiana? No pogięło was? Teraz – pomimo mojej sympatii do tych postaci – czuję, że tracę życie na oglądanie tego dalej.
3/5

The Devil's Hour - sezon II (2024)

15 grudnia | Amazon Prime

Najlepsza ekranizacja „Mrocznej wieży”, która nie ma związku z „Mroczną wieżą” Kinga.
 
Drugi sezon czegoś, co chyba polubiłem, tylko nic z niego nie pamiętam. Włączyłem więc podsumowanie – czy też raczej nie pominąłem go – jednak ono niczego nie przypomina. To tylko zbiór dramatycznie mówionych kwestii, które nic nie znaczą, więc oglądam drugi sezon kompletnie na ślepo. I w trakcie przypominam sobie co nieco, tylko nadal nie jestem zbyt… Zainteresowany. I nie czułem, aby przez te kilka odcinków coś się posunęło do przodu. Bohaterka zaczyna „pamiętać”, że tak powiem, ale czy bohaterowie są bliżej osiągnięcia celu, czy coś w ciągu tych kilku odcinków zrobili aż tak istotnego, żeby poświęcić temu pięć godzin ponad i teraz czekać dwa lata na ciąg dalszy? Nie. Nie jest to rzecz zła – pod względem konceptów i realizacji to wciąż poziom wyżej – ale efekt jest mi obojętny.
3/5

About Fate

1 grudnia | premiera 8 września '22 | Amazon Prime

Naciągane i przewidywalne, ale ma coś w sobie, co jednak przekonuje. Niech mu będzie.
 
Klasyczna komedia romantyczna o dwojgu ludzi, z których każde spodziewa się zaręczyn, ale z tym to różnie bywa… I los sprawia, że trafiają na siebie. I dzięki wspólnym perypetiom stwierdzają, że pasują do siebie, chcą być razem, a widzowie otrzymują szczęśliwe zakończenie. Aktorzy umieją to sprzedać, a scenarzysta umie adresować potrzeby i je spełniać – wiarę w znaki, zbiegi okoliczności, że los daje ci szansę i teraz tylko ją wykorzystaj. Można to zrobić naprawdę źle i umiem docenić, gdy jednak aż tak źle nie jest. Nie przekona tych, co w ogóle skreślają film za takie zagrania i sztuczki, ale cała reszta powinna się na tym dobrze bawić i zaraz o wszystkim zapomnieć.
3/5

My Neighbor Adolf

1 grudnia | premiera 4 sierpnia '22 | Amazon Prime

Z sąsiadem można się dogadać. Warto z nim pograć w szachy i bliżej poznać. Nie tylko po to, aby go podpierdolić.
 
Film próbuje nas przekonać, że bohater naprawdę podejrzewa swojego sąsiada o bycie znanym akwarelistą z Austrii, tylko to jest naciągane i ciężko to traktować poważnie. Całe to obserwowanie przez teleskop, przypinanie rzeczy do ściany i podkreślanie, że oboje lubią psy albo coś tam… To jest śmieszne. W ten zły sposób. Myślę jednak, że główną myślą filmu było właśnie przesłanie o tym, że warto bliżej poznać ludzi, którzy są ci nieprzyjemni. Może się okazać, że jednak ich zrozumiesz i poczujesz wobec nich coś więcej. Nie jest to przekonywujące, ale niech już będzie. Nie przeszkadza mi to.

Możecie mnie znaleźć również na:

Steamie
Last.fm
FilmWeb
RateYourMusic