Timeless Film Festival – opinie o filmach

Timeless Film Festival – opinie o filmach

10/04/2024 Blog 0

Zbiór opinii o filmach, które zobaczyłem w ramach Timeless Film Festival Warsaw w 2024 roku, podczas I edycji. Część po raz pierwszy, część po raz kolejny.

obejrzanych filmów
7
Nie licząc dwóch przespanych seansów oraz jednego, z którego wyszedłem celowo. Ponad to siedem filmów obejrzałem ponownie (o jednym nie pamiętałem, że już go widziałem).

Wiem, dokąd zmierzam (1945)

Wyspa, banda fajnych ludzi i mistycyzm. Chyba mój ulubiony film P&P.
 
Całość mogła zacząć się niemal na siłę, jako sugestia: zróbcie filmową adaptację głupiej piosenki, gdzie baba śpiewa w kółko, że „wie, dokąd zmierza”. Taki żart pasuje mi do tych twórców. I ich bohaterka właśnie całe życie wiedziała, dokąd zmierza. W tym sensie, że była uparta i jak chciała iść na randkę, to czekała, aż ją typ zaprosi tam, gdzie by chciała. I powtarza w kółko, że wie, dokąd zmierza. To jest absurdalna fraza do powtarzania, widownia od początku śmieje się pod nosem oglądając, jak bohaterka wymyśliła sobie podróż w cholerę daleko, na odległą Wyspę, gdzie weźmie ślub z majętnym człowiekiem. Tylko na miejscu okaże się, że okolice są… Niebezpieczne. I pełne niezwykłych ludzi. I wtedy też film się rozkręci na dobre, zapraszając widza do zamku i ogromnych domostw pełnych ludzi, z którymi chce się spędzać czas. To po prostu coś, czego trzeba doświadczyć samemu, żeby to poczuć. Nawiedzona, przeklęta budowla na Wyspie okryta tajemnicą – zagrażające życiu wiry wodne – chłop z sokołem i wiele więcej. A ja wielbię każdy element, który widzę.
 
Pomyślcie: „Trop” bez zagadki kryminalnej. Jeśli to wasze kino, to oglądajcie. Jeśli nie, to dla reszty będzie to raczej przeciętny melodramat komediowy z naiwną puentą.

W biały dzień (1958)

Z serii: „Alfred Hitchcock Przedstawia”. Dosyć średni odcinek.
 
To niby środek Europy, ale stylistycznie oglądamy amerykańską telewizję lat 50. I to nawet nie późnych lat 50. I to nawet nie te tytuły, o których jeszcze pamiętamy. Aktorstwo jest drętwe, dialogi absurdalne, rozwój fabuły naciągany, a metraż rozrośnięty do półtorej godziny. Da się oglądać, tylko tak w sumie czułem się, jakbym oglądał film w telewizji w środku nocy i nie mógł spać, a nie że jestem na festiwalu i walczę ze snem. W każdym razie: jesteśmy w środku paskudnego śledztwa, która zaczęła się od morderstwa na małej dziewczynce. I posądzają o to jednego człowieka, który je odkrył, tylko podejrzewają go w sumie tylko dlatego, że takie są plotki głupich ludzi, którzy są jednowymiarowi tylko tak, jak słaba telewizja im pozwala. Albo średnie kino festiwalowe. Chłop się zabija, śledztwo wyjaśnione, ale jeden policjant sobie myśli: „no chyba nie”. I prowadzi śledztwo na własną rękę, zawierając znajomość z obcymi dziećmi i to wcale nie wygląda absurdalnie, widownia na sali kinowej śmieje się bez powodu. I zapisuje numery aut, które mijały jedną dziewczynkę. I dzwoni na te numery pytając o ich dzieci, wychodząc z założenia, że morderca nie ma własnych dzieci. I trafia na mordercę, tylko on ma dzieci z innego związku, więc mówi, że ma dzieci. A potem jest antyklimatyczne złapanie mordercy i możemy się rozejść.
 
Można się pewnie doszukać tutaj czegoś więcej, ale tak serio, to mi się nie chce. Słaby kryminał. Gdyby to była książka, to byłaby do kupienia na wagę na lotnisku. I nie byłaby czytana do końca.

Moja kolacja z Andre (1981)

Osoby, które zobaczymy na ekranie, są przyjaciółmi w prawdziwym życiu – i po latach wspólnych rozmów doszli do wniosku, że z nich można by coś stworzyć. Więc tak zrobili, opowiadając o fikcyjnym spotkaniu w restauracji po długim okresie, kiedy nie widzieli się i mają trochę do opowiedzenia. A przynajmniej Andre ma.
 
Nikt w kinie nie gada tyle o sztuce na boku, co postaci z kina francuskiego – miło więc zobaczyć takie coś w kinie Amerykańskim, który tu by raczej był nawet bez Louisa Malle’a w roli reżysera. Ten wycofuje się i robi miejsce aktorom, skupiając się na ich twarzach. Minimalizuje tło restauracji, posiłki pokazuje chyba tylko w momencie podania, a innych bohaterów widzimy tylko podczas interakcji z bohaterami – nawet jeśli oznacza to wymianę spojrzeń. Malle skupia się na detalach i w zasadzie nie popełnia pomyłki, a montażysta wiedział, kiedy dać dłuższe ujęcie oraz kiedy zrealizować cięcie. Często jest ono przed końcem wypowiedzi, aby uchwycić na jednym wydechu zarówno koniec monologu, jak i ciszę oraz reakcję rozmówcy. Zachowano w ten sposób spójność: czujemy, że są razem przy stole, że rozmawiają, że wymieniają się cały czas ludzkim elementem. Ten film to dużo więcej niż tylko dwie kamery skierowane po jednej na aktorów i montaż między tymi ujęciami, całość jest dalece bardziej skomplikowana. I dobrze, dzięki temu atrakcyjność filmu nie polega wyłącznie na komediowym aktorstwie oraz samych historiach, często zaskakujących i bogatych.
 
Takie filmy można po seansie określić wiwisekcją dwóch postaw – odmiennych, skrajnych itd. I chociaż w filmie jest z całą pewnością dużo wskazówek pozwalających konkretnie i definitywnie określić każdą postać, tak nie usłyszycie ode mnie niczego w tym stylu. I nie uważam też, by film dążył do czegoś takiego. To opowieść inspirowana prawdziwymi rozmowami między prawdziwymi przyjaciółmi, którzy naprawdę lubili ze sobą rozmawiać. I chociaż grają postaci nazywające się tak, jak aktorzy którzy się w nich wcielają, to jednak grają osoby fikcyjne. Przez te dwie godziny spędzone w zasadzie w czasie rzeczywistym musiałbym podejrzewać film o inspiracje do możliwości powiedzenia wszystkiego o jednym człowieku. A nawet dwóch – i tak właśnie nie podejrzewam. Usłyszałem – doświadczyłem – rozmowy dwóch ludzi o różnych tematach, którzy spotkali się, opowiedzieli sobie nawzajem kilka historii, wysłuchali ich, wymienili się poglądami, zjedli i podali rękę. Ani pierwsze, ani ostatnie, ani najważniejsze ich spotkanie – może najbardziej charakterystyczne, reprezentatywne, ewentualnie: najbardziej osobiste. Nic więcej. Nie nauka o tym, jak się rozmawia, albo jak elity ze sobą konwersują – nawet nie pouczenie na jakikolwiek temat podjęty przez debatujących. Bardziej pomnik ku czci przyjaźni i/albo samej sztuki wymiany zdań oraz słuchania.
 
Dążę teraz do tego, że film nie ma zamiaru wskazać racji, która jest właściwa – który z bohaterów jest bardziej słuszny, kto jest mądrzejszy. Są różni i mają inne poglądy. Aż tyle i tylko tyle. Wallace nie jest słuszniejszy od Andre, a ten drugi nie jest mądrzejszy od pierwszego. Żaden z nich nie musi mieć racji lub być w błędzie – wystarczy, że każdy z nich kiedyś przemyślał swoje życie i teraz świadomie jest tym, kim jest.

Sklep za rogiem ("The Shop Around the Corner", 1940)

„Garsoniera: Prequel”. Dajcie mi więcej aktorów patrzących 14 sekund w kamerę.
 
Sklep pełen pracowników będących wdzięcznymi, że w ogóle mają pracę – wdzięczność niekoniecznie wobec pracodawcy, który jest majętny i rozkojarzony, mający głowę wśród innych problemów niż jego podwładni – po prostu o pracę ciężko, a za coś trzeba żyć, więc tylko nieliczni w tym zakładzie pracy mają aspiracje do czegoś więcej, żeby się wykazać, być zauważonym. Pojawiają się wcześniej, są aktywni i liczą na bonus. A może nawet awans. Wszystko to jest jednak tłem dla romansu głównego bohatera, który poznaje kobietę poprzez anons w gazecie, na który odpowiada i tak zaczyna się jego relacja z kimś, kogo nie zna i nie wie, jak wygląda – co jest podkreślone przez fakt, że pracuje z tą osobą. I nie cierpią się nawzajem, wręcz przez myśl im nie przechodzi, że ta druga osoba może być TĄ osobą, do której wzdychają po nocach i biegną do skrytki, żeby przeczytać najnowszą korespondencję.
 
Fabuła w tym filmie ma naprawdę dobre tempo – czuć upływ czasu oraz naturalny rozwój wydarzeń, emocji, relacji. Nic się tutaj nie dzieje nagle, jest najpierw odpowiednio zbudowane, ale do tego czasu wcale się nie nudzimy lub nie możemy zaczekać, aż coś się zacznie dziać. Bez szczególnych dramatów na ekranie po prostu oglądamy z przyjemnością – wydaje się, że to robimy to „tak po prostu”. Sam główny wątek nie jest przedstawiony w ciągu pięciu minut, bardziej 30. W połowie filmu dopiero jedno pozna prawdę i historia będzie trwać dalej w naturalny sposób, nie skupiając się tylko na jednym obliczu życia tych ludzi. Miłość jest jedną z wielu potrzeb – obok stabilnego życia, rodziny, myślenia o przyszłości, szacunku w miejscu pracy oraz bycia po prostu dobrym człowiekiem. Humor pojawia się niemal w każdej scenie i pojawiają się złożone sekwencje, gdzie prawie na jednym wydechu wszystko jest zrobione, ale z reguły to film dosyć spokojny. I czarujący.
 
Chociaż to kino z USA adaptujące węgierską sztukę (co wyjaśnia nazwiska postaci, takie jak Matushek), jest ono bliskie zwykłym ludziom pracującym 5 dni w tygodniu nawet dzisiaj. Wtedy nad tytułem krążyło echo wielkiej depresji oraz zbliżający się globalny konflikt. Nie chcę nawet żartować, że to nie odbiega od tego, w jakim warunkach oglądamy film dzisiaj – albo ponad dekadę temu, gdy poznałem ten obraz pierwszy raz – chodzi mi tylko o to, że nadal czuję, że ten film mógłby opowiadać o kimś, kogo znam. Bogactwo podjętych tematów – walka o godność, rola miłości w życiu, co jest ważniejsze: miłość czy sukces zawodowy? – sprawia, że każdy widz znajdzie tutaj coś, co go ujmie. Dla większości zapewne będzie to temat miłości do nieznanej osoby na podstawie tego, jak ona sama siebie reprezentuje w piśmie. I jak oczytana osoba nie rozpoznaje cytatu słynnego autora i wierzy, że to jej rozmówca jest tak elokwentny. I jak kochają się na papierze, ale w prawdziwym życiu nigdy nie zwróciliby na siebie uwagi. Można to odczytać na wiele sposobów – od wdzięczności do postępu technologii (wtedy listy, dziś poznajemy w ten sposób osoby przez Internet) do morału o tym, że zawsze warto dawać komuś drugą szansę. Bohaterowie właśnie ją dają – i dzięki temu kończą razem.
 
Dialogi są sprytne, scenariusz skonstruowany bezbłędnie – liczne wątki tworzące całość i znajdujące naturalną, lekką puentę. Zdjęcia są miękkie i spokojne, dające miejsce aktorom, którzy mają czas ekranowy dla siebie: widzimy ich oczy, jak wewnętrznie ewoluują albo w czasie rzeczywistym przetwarzają wydarzenia, bolesne słowa lub starają się znaleźć właściwe słowa. Nawet przed samym sobą. To jeden z tych obrazów, które dają aktorom te 14 sekund na odpowiedź. Pięknie wykorzystano też okres świąt Bożego Narodzenia, dając w ten sposób konkluzję do masy wątków – sam sklep może zanotować rekordowe zyski, wszystko ładnie wygląda, pracownicy mają powód zostać po godzinach z powodu wystawy, a drugi plan może nawzajem sobie sprawić prezent w postaci kolacji świątecznej. Również główni bohaterowie mają powód, aby wręczyć jeden drugiemu coś specjalnego. To tytuł z całą pewnością zasługujący na wymienienie wśród klasyków świątecznych – tylko trzeba zaznaczać, że opowieść kończy się zimą, ale zaczyna nieco wcześniej. W tym roku chętnie wrócę do seansu, nawet jeśli nie w całości.

My Fair Lady (1964)

Ten film nie ma sensu, ale Harry jest zbyt cudownie zagraną postacią, żeby to był nieudany seans.
 
Prosta dziewczyna z ulicy oraz profesor lingwistyki robią wszystko, aby zrobić z tej pierwszej kogoś, kto byłby w stanie zrobić wrażenie przynależenia do elity. Motywacje dziewczyny są w sumie dosyć mętne, ona chce tylko jeść czekoladę, ale ogólnie w tym filmie bardziej liczy się film i jego potrzeby niż postaci i ich los.
 
Każdy trzygodzinny film jest krytyczniej oglądany pod względem tego, czy dana scena zasługuje na to, aby zawrzeć ją w gotowym filmie – a musicale jeszcze bardziej. I niestety My Fair Lady pyszni się swoją zawartością bez grama samo refleksji. Ciężko nawet mi ocenić na spokojnie, czy ten film mógłby trwać chociaż połowę tego. Masa piosenek nie ma żadnego celu poza tym, że jest okazją do choreografii i piosenek, czyli: jest celem samym w sobie. Więcej piosenek dla większej ilości piosenek, jakby się uparli na te trzy godziny czasu trwania i pakowali co się da, więc bohaterowie śpiewają nawet o tym, że idą spać. Jednocześnie jednak sama fabuła ma przeskoki czasowe i pod względem treningu bohaterki z prostej dziewczyny w królową plasuje się wiele poziomów niżej niż Pamiętnik księżniczki, gdzie poza dykcją ćwiczyli chodzenie i inne delikatne rzeczy związane z gracją. My Fair Lady skupia się na dykcji, reszta jest zmieszczona w napisie „pół roku później”. Widać nie udało się twórcom zrobić piosenek treningowych.
 
Dykcji, która w zasadzie nie była okropna. Wręcz była dobra. Audrey Hepburn starała się mówić źle, ale wymawiała słowa źle w perfekcyjny sposób, otwierając usta i wykorzystując mięśnie twarzy bardziej niż wszyscy widzowie na sali kinowej razem wzięci. W finale słychać nagranie z początku filmu i w sumie nie czuć większej różnicy pomiędzy początkiem i końcem opowieści. Jakby uczono tutaj dykcji bohaterów takiego Steptoe and Son to by było ciekawiej. I zabawniej. A co więcej – przecież ona śpiewa! I robi to też perfekcyjnie! Co prawda wokal pani Hepburn był zbyt ładny i odbiegała od swojego partnera ekranowego, więc musiała być zdubbingowana, ale jakby ktoś o tym nic nie wspomniał, to widownia nieszczególnie by to sama zauważyła.
 
Podejrzewam różnice wynikające z przeniesienia całości na ekran – wtedy musicale zazwyczaj tracą większość sensu, jaki miały. My Fair Lady nie ma go nie tylko na poziomie przydatności lub istotności piosenek, ale tak po prostu w historii, którą próbuje opowiedzieć. Motywacje bohaterów to bałagan, a konkluzja jest co najmniej dezorientująca. O ile w ogóle kogoś to będzie obchodzić. Bohaterka po osiągnięciu celu wpada w depresję, bo co z nią teraz będzie. Tak po prostu, bez żadnego wyjaśnienia, czemu rezygnuje z planów, które miała wcześniej. Opuszcza profesora i do niego wraca bez powodu, a ten ma na nią wywalone jajca, uśmiechają się wszyscy i mamy najwyraźniej happy end, bo baba z chłopem się pobrali potem. To może wręcz frustrować, jeśli ktoś potraktuje ten film jako opowieść o roli kobiety w społeczeństwie, jak mężczyźni patrzą/traktują kobiety albo o roli języka w życiu. Były takie opcje, by film rozwinął któryś z tych tematów i każdy został spuszczony w kanał w okolicy 35 minuty filmu.
 
W tym filmie jest sporo do kochania – dom profesora, on sam, humor jako całość oraz musicalowość. Nawet jeśli nie włączę żadnej piosenki poza filmem, to w oglądaniu były więcej niż przyjemne. Mam dużo uwag i nie wiem, czy kiedyś wrócę do oglądania, ale póki co zostawię wysoką ocenę. Trzy godziny zleciały i nie żałuję.

Dwadzieścia cztery źrenice (1954)

Szantaż emocjonalny i wyciskacz łez. Ostatnia godzina do wywalenia.
 
Rok 1928, mała wioska w Japonii. Nowa nauczycielka przejmuje grupę młodych uczniów – których jest zdecydowanie więcej niż tytuł wskazuje – i oglądamy ich losy skokowo przez następne dwie dekady z hakiem, jak pójdą na wojnę i część umrze. A to jest smutne, bo kiedyś były dziećmi.
 
Pani reżyser opowiada o cierpieniu w ogólny sposób, bez kontekstu historycznego swojego kraju albo jakimkolwiek. Jej bohaterowie nie doświadczają żadnej akcji, ich losy sprowadzają się do siedzenia i mówienia o cierpieniu. U niej komunizm jest zły, bo jest zły i walczymy z nim poprzez oddawanie życia za ojczyznę – i nikt tej logiki nie kwestionuje. Nie widzimy niczyjego cierpienia, jak ich los spotyka, co przeżywają i jak walczą na co dzień. Widzimy tylko jak po wszystkim opowiadają o wszystkim z łzami w oczach. Ludzie w tym filmie dużo płaczą tak generalnie.
 
Dwie godziny seansu kończą się czymś, co już dla wielu widzów będzie przegięciem: fotografią dzieci, kiedy jeszcze byli dziećmi i ich poznaliśmy. W tle leci piosenka, której słowa mówią o tym, że obowiązkiem żołnierza jest umrzeć. I potem już będzie tylko gorzej. Oglądamy, jak bohaterowie płaczą za tymi, co zmarli albo oślepli. Wizytujemy ich groby. Płaczemy. Nauczycielka wraca do uczenia i czytając nazwiska uczniów płacze, bo to dzieci albo siostry jej poprzedniej grupy uczniów, którzy umarli. Spotyka się z tymi, co przeżyli i płaczą. Dostaje od nich rower i płacze. Jedzie rowerem i słyszymy piosenkę o wyrażaniu podziękowań dla wszystkich nauczycieli za ich poświęcenie. I wtedy pękła we mnie potrzeba wystawienia temu filmowi pozytywnej oceny. Nikt się w tym filmie niczego nie uczy ani nie uczy innych. Nauczycielka tylko z nimi śpiewała.

Podglądacz (1960)

Film mi się urwał gdzieś w połowie. Poza tym całość lepsza niż pamiętałem. Do dokończenia.

Prawdziwe historie (1986)

John Goodman to skarb. Lubię się śmiać.
 
Trochę jest tutaj czegoś. Czegoś na pewno. Chociażby „Twin Peaks”. Oraz Kevina Smitha ze „Szczurów z supermarketów”. I trochę innych rzeczy. Wokalista Talking Heads przemieszcza się po Teksasie, od gościa szukającego małżeństwa, poprzez ludzi, którzy sprowadzili korporację do małego miasteczka, kończywszy na babie gadającej głupoty w śmieszny sposób. Humor jest inteligentny i chce się oglądać – dla przyjemności oraz z ciekawości, co będzie potem. A będą chociażby piosenki.
 
Komedia nie bierze się z samego gadania głupot – ale np. z reakcji Johna Goodmana na monolog kobiety gadającej głupoty, który próbuje zachować się uprzejmie słysząc o tym, że jego towarzyszka urodziła się z ogonem i jej go usunęli w wieku pięciu lat. Nie śmiejemy się z niej, że to mówi, albo tego, co mówi, ale samej reakcji Goodmana. To miła odmiana.
 
Pod względem treści to głównie łagodne i grzeczne wyśmiewanie takich rzeczy, jak potępianie rozległych przedmieść, kolonializmu, mordowania Indian, głupich zachowań oraz polegania na technologii. Twórców te rzeczy dziwią, chociaż wyraźnie wiedzę na te tematy mają powierzchowną, nie mają też zamienników. Są po prostu ludźmi, którzy się z tego śmieją. Jednymi z wielu, tylko język filmowy nadaje im indywidualizmu.

Opowieści Hoffmana (1951)

To jest kanon kina. Nawet jeśli mniej dla kinofili, a bardziej dla miłośników opery.
 
Fabularnie to rzecz złożona z trzech historii opowiedzianych przez jednego mężczyznę, poświęconą jego miłościom. Trzem kobietom. Co dalej? Ciężko powiedzieć, tak naprawdę wyłączyłem się na samą historię w tym filmie. Opowiedziana jest jak w operze – poprzez śpiew, gdzie tekst nie pisany z myślą o śpiewaniu jest śpiewany. Fabuła tak czy siak jest pretekstowa, ale jednak nie ma dla niej innego zamiennika. To tylko i wyłącznie pokaz wizualnych pomysłów, które spajają świat różnych sztuk pod szyldem filmu. I robią to cudownie.
 
Ilość momentów wizualnych godnych wspomnienia jest tu ogromna, naprawdę. Sposoby przejść między scenami, wykorzystanie dźwięku, rozwinięcie opery o niemożliwe rzeczy dzięki filmowym sztuczkom (np. śpiewanie i tańczenie jednocześnie, wykonane przez różne osoby i wygląda jakby to jedna osoba robiła), udział scenografii, efektów specjalnych w stylu Meliesa (zamiana w dłoni wosku w klejnoty), poruszające się rzeźby, bezbłędny montaż pod rytm muzyki – ten tytuł naprawdę doprowadza do perfekcji masę rzeczy. I tworzy z nich coś, co się dobrze ogląda. Trwa 133 minut, po pierwszych 110 znajomy obok spojrzał na zegarek i byłem zaskoczony, że zaraz koniec. Nie czułem tego, ale też seans pod względem jakiejś inspiracji był dla mnie obojętny. Zachwycam się jako kinoman na poziomie technicznym, ale to jest osiągniecie tylko w imię samego siebie. Tak to przynajmniej póki co widzę. To żywy dowód, że opera i film mogą być jednym. Film może ulepszyć operę. To rozwijanie możliwości kina dla samego rozwijania. Szacunek się należy.

Obcy i mgła (1974)

Fabularnie z całą pewnością jest lepiej niż w Balladzie Tary, bo przynajmniej łatwo idzie podążać za jakimś fabularnym fundamentem, w najbardziej tego ogólnym znaczeniu. Symbolika jest ciężka i nie można powiedzieć, że człowiek z boku zrozumie każdy szczegół, ale jednak raczej każdy będzie w stanie dostrzec ciąg przyczynowo skutkowy w tej fabule: pojawia się człowiek na łódce i nie pamięta kim jest, ani jak się znalazł. Miejscowi obawiają się, że przyniesie kłopoty, więc ten stara się pokazać, że jest jednym z nich, jednak prawdą jest, że sprowadza niepokój. Nawet da radę zrozumieć tytuł. Bohater jest Obcy, a wokół wyspy, na którą przybywa, roztacza się mgła, która pobudza wyobraźnię mieszkańców, ich obawy.
 
W porównaniu do Ballady udział kobiet uległ zmniejszeniu – teraz jest tylko obiektem, który płacze i krzyczy z rozpaczy sztucznie w kilku momentach fabularnych. Biega też z dzieckiem po deszczu, co jak wiemy z Niewinnych Viscontiego skończy się dosyć kiepsko. To inna aktorka od Tary, ale równie pociągająca. Społeczność jest podobna w obu tytułach, tylko teraz umiem znaleźć odpowiednie słowo: oni są samowystarczający. I umieją być jednością w momentach tradycyjnych: wiedzą jak się zachować jako tłum, gdy dzieje się coś ważnego, gdy odprawiane są modły lub tańce mające dać jakiś skutek. Jest jednak jedna różnica – teraz oglądając ją nie czuję bezpieczeństwa myśląc o ich istnieniu. Teraz bardziej są tłumem, który musiałby odrzucić swoje tradycje i zwyczaje, bo te ich hamują, powstrzymują, cofają się pod ich wpływem.
 
Tradycyjnie dla reżysera, finał jest głupi i pełen dziwnych sekwencji. Biegają bardzo długo, mają tylko kilku przeciwników i wydaje się, jakby zabili ich już raz, ale potem biegają jeszcze więcej. Niech ktoś powie tym artystom, że jak na końcu zaczynają biegać i się bić, to ma to być porywające, a nie, że wtedy film zaczyna nudzić. Wcześniej Visconti zrobił to samo w Zmysłach. Ogólnie seans bawi i jest ciekawy, ale chyba o niczym.

Zmysły (1954)

Otwierająca sekwencja może być najlepsza w karierze Visconitego.
 
Zaczynamy podczas przedstawienia – pięknego, aż chce się go oglądać. Kamera okrąża scenę i pokazuje publiczność, gęstą masę na widowni i po ścianach, wewnątrz balkonów. Wszystko ocieka luksusem oraz definicją pierwszej klasy, Filharmonia Narodowa ze swoimi krzesełkami sprzed 2 wojny światowej nie ma żadnego podejścia do tego, co Visconti prezentuje. Naprawdę. Przedstawienie się kończy i nagle rozpętuje się chaos, gdy ulotki lecą spod sufitu i rebelianci krzyczą hasła wrogie okupantowi. Czas akcji: gdy Wenecja była pod butem Austrii. Ja też nic o tym nie wiem.
 
Bohaterowie to żołnierz oraz hrabina, która zakochuje się w żołnierzu i przeżywa, że ten idzie na wojnę, może zginąć albo być trwale okaleczonym. Pod względem tematycznym jednak ten film jest strasznie rozstrzelony, reżyser opowiada z pasją, ale nie wie, co powiedzieć, więc skacze z tematu na temat. Trochę to film o kobiecie, która uczy się godzić z tym, że nie jest najważniejsza, że jej facet może mieć ważniejsze rzeczy na głowie od niej. Trochę to film o bezsensie wojny, że żołnierza sami nie wiedzą o co chodzi w konflikcie. Trochę o ślepym wykonywaniu rozkazów. Trochę o godności poświęcenia się za sprawę albo ojczyznę. I w końcu staje chyba na tym, że pieniądze niszczą człowieka – albo że luksus odbiera człowiekowi sens życia. Większość widzów raczej powie, że ten film podejmuje któryś z tych tematów. Bohaterowie Viscontiego dużo krzyczą, wyrażając w ten sposób całą gamę emocji. A reżyser nie umie poruszyć jakiegoś tematu inaczej niż popychając swoje postaci do mówienia o nim.
 
Jest to kino pełne pasji, krzyku oraz wizualnego przepychu – nawet jest duża sekwencja bitewna, tylko ona niewiele wnosi i bardziej jest po to, aby być – żeby pokazać, czego udało się uniknąć – niż żeby coś dodać. Twórcy mieli po prostu za dużo pieniędzy. Co więcej, postać męska jest tutaj naprawdę fascynująca – nie ma za co umrzeć bohatersko, więc teraz jest prawdziwie nawiedzony, nienawidzi wszystkiego i wszystkich. W tym siebie. Życie nie ma dla niego wartości. Reżyser właśnie o takich ludziach chce opowiadać, oni są mu wygodni.

Pulp Fiction (1994)

Seans słaby, nikt nie był pijany i tłum nie cytował kwestii z filmu na bieżąco, po prostu oglądali film. Do bani. Wyszedłem jak Travolta pojechał po Mię.

Zmierzch ("Twilight", 1990)

Nieumotywowane slow-cinema. Gadają wolno, chodzą wolno i film się w końcu kończy.
 
Zaczynamy od lotu nad lasem. Identyczne ujęcie, które nic nie wnosi i trwa parę minut, będzie powtórzone potem z trzy razy. Może więcej. Fabuła jest mętnie przedstawiona, aktorzy i sceny wprowadzają tę mętność i sprawiają w ten sposób tylko, że jako widz bardziej dystansowałem od tego, co oglądam. Intencje filmu są jasne, ten język filmu miał wyrażać pesymizm oraz brak nadziei związanych z samą fabułą – jest o poszukiwaniu mordercy małych dziewczynek. Wyraża jednak obojętność oraz senność. Trudno.

Wschód księżyca (1955)

George Cukor kręci zwykłą komedię romantyczną w Japonii. Taką bez charakteru.

Ona i on widzą jego i ją. I postanawiają ich ze sobą połączyć, bo są znaki, że on lubi ją, a ona ma guzik do gadania, zakochanie się jest fajne. Więc przechodzą przez standardowe perturbacje, aby ich połączyć tak, aby się nie zorientowali. Żadna z postaci nie ma jednak charakteru czy osobowości, więc fabuła jest obojętna i nieinteresująca. Działa tylko momentami, na tym najbardziej pierwotnym poziomie, adresując potrzebę odnajdywania miłości. Płytki to strasznie, pozbawione pomysłu, ambicji czy kreatywności.

Co więcej, film nie ma prawa trwać nawet połowę tego, co trwa. Powyższy wątek zajmuje mniej niż połowę filmu. Potem są już tylko sekwencje zapychające taśmę, których nawet nie podam z pamięci – bo ich nie pamiętam. Chłop oddał pracę komuś, kto jej bardziej potrzebował i baba mu suszy łeb za brak ambicji. Oczywiście w następnej scenie dostanie inną pracę i będzie git. Całość zamyka się w postaci ojca, który wyrzuca wszystkie dzieci w szeroki świat: żeby zostały żonami.

Aktorzy są dosyć sztywno poprowadzeni, więcej o warsztacie filmu nie mogę napisać. Pani reżyser opowiada tę historię bez grama bliskości lub seksualności, jakiegokolwiek dotyku. Jej postaci zakochują się w sobie bez zwrócenia uwagi na cokolwiek poza oczami. Nie wiadomo, czy są dla siebie atrakcyjni. W tle widać skupienie na niektórych damskich czynnościach, jak skomplikowane zajmowanie się strojem, ale też całość kończy się na pozwoleniu, żeby wdowa miała prawo szukać kolejnego partnera. To na swoje czasy mogło być odważne, chociaż było bezpodstawne – postaci tylko mówią formułkę i kończymy film. Nic specjalnego.

Pustka ("In A Lonely Place", 1950)

Dixon Steele jest scenarzystką w Los Angeles, który od dawna nic dobrego nie napisał. Jest zdolny do agresji, a następna książka, którą ma zaadoptować, nie ma jego sympatii. Prosi więc dziewczynę z knajpy, która ją przeczytała, aby mu ją streściła. Krótko potem zostaje znaleziona martwa i pan Steele jest najbardziej oczywisty dla policji, jednak nie mają dowodów. To rzuca cień na jego relację z sąsiadką, wdają się w romans i dzięki niej Dixon zaczyna pisać. Pytanie tylko jak długo można wierzyć, że osoba równie porywcza co Dixon nie jest mordercą.
 
„Pustka” jest przedstawicielem klasycznego Hollywood w czasach filmu noir. Detektyw jest postacią trzecioplanową, ale pozostaje gorzki posmak życia oraz błyskawiczne dialogi pełne błyskotliwego słownictwa, równe tempo oraz konkret. Tak po prostu: konkret. Każda postać jest istotna i dokończona, każdy wątek, temat i motyw wpływa na całość, morderca nawet finalnie zostanie odkryty i wszystko ma sens, nawet jeśli jest otoczona znacznie poprzez mgłę romantyzmu.
 
Twórcy bez pudła sprawiają, że widownia sympatyzuje z każdą postacią: od policjanta szukającego winnego po koleżankę, która tylko chce dobrze doradzić. Najważniejsze jednak, że jest nam ostatecznie żal postaci granej przez Bogarta: Dixon Steele naprawdę jest groźny i niebezpieczny. Jeśli nie jest winny jakiejś zbrodni, to z całą pewnością wydaje się do niej zdolny. I to tylko kwestia czasu, zanim przekroczy granicę. Cały punkt kulminacyjny oraz rozkład informacji, co widownia wie, a co wiedzą bohaterowie, jest mistrzowsko rozplanowana. Finał tego filmu jest dziełem sztuki. Tragicznej, przejmującej sztuki. W prawdziwym życiu raczej nie moglibyśmy się zebrać na taką gamę uczuć wobec takich ludzi, na szczęście film wprowadza je do naszego wymiaru.
 
Nicholas Ray po raz kolejny pokazuje mistrzostwo. Ten film jest szybki, konkretny, fenomenalnie napisany. I ultra gorzki w wymowie, będący spowiedzią autodestrukcyjnego człowieka, który był szczęśliwy tylko kilka tygodni w życiu. I nie może winić nikogo poza sobą, a teraz bierze to na klatę. Późniejsze losy reżysera rzucą na to inne światło, ale na szczęście sztuka jest wieczna. Na szczęście dla nas i dla niego.

Ballada Tary (1979)

Trochę jakby Tolkien próbował opowiedzieć to, co się dzieje w filmach Angelopolusa.

Ciężko wyjaśnić ten film fabularnie tak, aby miał sens – to w sumie historia wdowy, która wraca do miasteczka, dowiaduje się o śmierci dziadka, przejmuje jego dobytek, znajduje kochanka w lesie (który jest duchem) i nawet będzie gotowa dla niego umrzeć. Zapewne bez znajomości folkloru ta fabuła nie może mieć sensu. Podobnie jak połowa scen, które nie są nijak tłumaczone – łącznie z wielkim finałem, w którym protagonistka przez pięć minut próbuje pokroić morze mieczem. I wcale nie żartuję, ona naprawdę to wtedy robi. Można żartować, że chyba zapomnieli dodać wtedy CGI, gdyby nie fakt, jak bardzo nuży ta sekwencja. Nawet jeśli da się to wyjaśnić, że to symbol stawiania czoła czy niepoddawania się, to niewiele daje. Film jest nadal mglisty pod względem treści, jeśli widz wcześniej nie odrobił lekcji. Jeśli jakieś lekcje w ogóle istnieją

To powiedziawszy – twórcy budują tutaj fascynujący świat. Taki na pół fantastyczny, tutaj symbole oraz zjawy są obecne w codziennym życiu. Wioska jest pełna tradycji i zwyczajów, które nie pozwalają określić jej wymiarów – to z całą pewnością nie jest dziura, ani też miasto tętniące życiem. Czas i miejsce pewnie nie są ustalone i tak. Każdy wieśniak chociaż prosty, to mówi w natchniony sposób. Główna aktorka ma twarz i charakter, który czyni z nią prawdziwą aktorkę – bije z niej siła oraz determinacja. To kobieta, której pojawienie się w wiosce faktycznie może wywrócić nią na każdą stronę.

Technicznie to spore osiągnięcie – w ogóle nie czuć tutaj ciężaru Iranu, to naprawdę sprawnie zrealizowany film, niektóre sekwencje – jak wyłonienie się autentycznej armii z morza – robią wrażenie. Podobnie jak kostium zjawy przebitej strzałami. Większość aktorów nie umie sobie radzić z wykonywaniem instrukcji i trochę sztywno je wykonują, ale to nie przeszkadza. Ten film przeniósł mnie do niezwykłego miejsca na półtorej godziny. I jestem wdzięczny, nawet jeśli trochę mnie wtedy męczył.

Niewinne (1976)

Pięknie nakręcony film o głupich ludziach i ich głupich problemach.

On ma kochankę. Jego żona ma kochankę. I jego to zaczyna denerwować, że jak to tak. Kochanka odchodzi, żona nadal fascynuje się kochankiem, mąż zaczyna świrować. A to nie skończy się dobrze. Mąż może według niego zdradzać, żeby coś w ten sposób uzyskać, ale żona nadal ma być żoną. Nawet jak zdradza. Arystokracja w filmach Visconitego zawsze ma za dużo wolnego czasu. I nie wiedzą co z nim zrobić, a to sprzyja bezsensom.

Autorom nie udaje się zdobyć żadnej sympatii dla bohaterów, żadnego zrozumienia wykrzesać dla nich z siebie, więc i widownia ogląda tę fabułę dosyć obojętnie. Dzieją się rzeczy, a gdy osiągną odpowiedni poziom absurdu, wtedy widownia zaczyna się śmiać. A uczynienie z protagonisty w połowie seansu ateisty bez żadnego wstępu, aby w ten sposób chyba zacząć sugerować, że to jest przyczyna jego postępowania, było naprawdę kiepskim pomysłem. Pewnie będą widzowie, którzy po seansie powiedzą, że Visconti widzi w ateistach osoby amoralne, które są gotowe zrobić wszystko i uzasadnić wszystko w imię własnej korzyści. Nie ma tutaj jednak żadnej głębi lub rozbudowy tych tematów, jedynie sam bohater mówiący o sobie w rozwlekłych monologach.

Wizualnie nadal jest to piękna robota – Visconti umie pokazać tłum oraz scenografię, wszystko jest tutaj eleganckie oraz przejrzysty. Chce się patrzeć, chce się czuć ciepło kominka oraz miękkość poduszek. W kontekście tej produkcji jest to równie ważne, ponieważ inne filmy zazwyczaj tylko mówią, że „inni mogą usłyszeć”, „inni was widzą”. W „Niewinnych” pokoje faktycznie są wypełnione obcymi ludźmi, którzy nie przejawiają zainteresowania, są obok i słuchają koncertu – ale w ich towarzystwie właśnie padają półsłówka i szepty. Czuć to otoczenie, widać je, wyraźnie można sobie wyobrazić razem z bohaterami presję oraz osąd ich oczu. Nawet jeśli go tak naprawdę nie ma.

Visconti w ostatnim filmie uczy, żeby nie być debilem. I nie zabijać dzieci. Nawet jak się narodzą, to nadal będzie złe. Dziękujemy.

Czarny narcyz (1947)

Twórcy mówią i dla bezpieczeństwa zakrywają to humorem. Fajna Zła Królowa.

To trzeci film P&P, który oglądam w ciągu tygodnia i zwracam przede wszystkim uwagę na humor w ich produkcjach. Nie są to komedie, ale jednak nadal chce się śmiać podczas oglądania. Skupiając się tylko na samym „Czarnym narcyzie” (swoją drogą – czemu taki tytuł? Nie wiem) – to jest historia o brytyjskich (w tym co najmniej jedna z Irlandii) zakonnicach, które dostają zadanie, żeby przerobić stary pałac w egzotycznych stronach tej planety, współpracując z miejscową ludnością i męską ręką od wszystkiego. I zaczną rosnąć konflikty.

Film podejmuje zaraz po 2 wojnie światowej temat kolonializmu, ośmiesza Brytyjską ekspansję (czy raczej jej potrzebę), relacje międzykulturowe i międzypłciowe, zostawiając na koniec bohaterów z dylematem o to, czy powinno się kontynuować, co zaczęły, czy też pogodzić się z tym, że skoro to nie działa, trzeba się poddać… I po prostu to zaakceptować?

Filmy P&P wyraźnie działają jako całość filmografii, bo teraz lepiej wiem, co myśleć o takim „Na końcu świata”. Oni rozwijają tematy fatum, wchodzenia w obcy świat i ponoszenia za to kary, ale jednocześnie są to tematy podjęte w najbardziej ogólny i nijaki sposób, bez żadnego kontekstu lub wiedzy za nią stojącej. Nie mogę napisać, że twórcy mówią tutaj coś wartościowego – i pewnie tylko może się podobać nam, że potępiają podbijanie innych krajów pod flagą Imperium Brytjskiego, ale nie dlatego, że coś o tym wiemy, tylko nie jesteśmy fanami samego podbijania. Nie wiem też, jaka była faktycznie ówczesna wiedza w społeczeństwie Brytyjskim o innych kulturach.

Faktem jednak jest, że twórcy pod spodem fabularnym podejmują te tematy. I zakrywają je masą humoru – postaci są niepoważne, rozwój wydarzeń i potraktowanie tematyki są niedorzeczne, twórcy są bezpieczni. Mówią tak mało, żeby po latach dało się stwierdzić z całą pewnością, że mówią, ale wtedy mogło to przejść wśród publiczności Brytyjskiej bez jednoznacznego poczucia, że są wyśmiewani lub ubliżani. Albo że ponoszą winę za to, co ich rząd robił przez setki lat. A dziś możemy ich szanować, że już wtedy mówili coś, co rezonuje z nami – szacunek dla innych kultur, tolerancja, życie w zgodzie.

Pozostaną ze mną momenty. Chłop, który ubiera się specjalnie do okazji, ale i tak przychodzi z gołą klatą. Cały horrorowy finał. I masa dwuznaczności podkreślonych jednoznacznie nawet tam, gdzie żadnej dwuznaczności nie było. To dziwna podróż przez kolory, detale, scenografie, twarze aktorów i poczucie, że nawet po seansie nie jesteśmy pewni, co zobaczyliśmy.

Wojaczek (1999)

Wizualnie intersujące, ale nie wiem, czy zbliżyło się do powiedzenia czegokolwiek o Wojaczku. Lub czymkolwiek innym.

Pan Lech Majewski ma wyobraźnię wizualną. Stworzył kilka interesujących momentów czy nawet sekwencji, jak ta, gdzie bohater siedzi przed blokiem i kręci głową, a ptaki w tle kręcą się po niebie niejako w ruch jego łepetyny. Albo jedna z ostatnich, gdzie poeta przejmuje występ zespołu, oblewa się zupą, wchodzi na stolik i w końcu wiesza portiera za ubrania na haku. Fajne to było i pozwalało poczuć się, że jesteśmy akurat wtedy w świecie Wojaczka. Tylko jako całość nadal byłem z boku i nie mogę po seansie powiedzieć, że go poznałem lub zrozumiałem. A o tym, że istniał, to wiedziałem od lat z samego tytułu. Więc jako wartościowy film, to ten jest dosyć średni.

Czarno-biały, ponury i niezrozumiały. Pewnie taki właśnie miał być. Bohater to bomba z opóźnionym zapłonem, która w końcu musi wybuchnąć, a po drodze tylko cierpi i sprawia cierpienie innym. Niech będzie że tyle udało się wyrazić twórcy. Jednak w sekwencję seksu nie dam rady uwierzyć, że taki człowiek wtedy w takim momencie był zdolny do tworzenia.

Film-ciekawostka. Głównie wizualna.

Wydarzenia bez znaczenia (1974)

To dodatek na płycie do filmu, nie sam film.

Większość filmu polega na tym, że kamera jest włączona i rejestruje, co się przed nią dzieje. Oglądamy ludzi gadających o niczym – tak dosłownie. Oglądamy wywiady z ludźmi na ulicy, prowadzonymi przez filmowców z obywatelami Maroka na temat kina krajowego. Czy je oglądają, co o nim myślą, co by chcieli. Te wywiady nie prowadzą do niczego. I w końcu jest przypadkowy wątek zarejestrowania morderstwa, po którym widzowie pytali reżysera, czy to było serio, czy to tylko odwzorowanie, czy co. Okazuje się, że czysta fikcja, a ten zamordowany żyje nadal. I tyle.

Nużący, monotonny seans, który w zasadzie nic nie daje. Jest ciekawostką historyczną w licznych kontekstach, ale tak o, do oglądania? Ani trochę. Kieślowski mówił więcej w krótkim metrażu trwającym 10 minut.

Wspomnienia (1968)

Niezłe pod względem filmowym, ale nie wiem, czy faktycznie miało coś do powiedzenia.

Nie jestem pewien, co tutaj oglądałem – to znaczy, co mi to przypominało. Trochę wczesnego Skolimowskiego, może trochę Adasia Miałczyńskiego – w każdym razie bohater to taki typ postaci, która ma przemyślenia, anegdoty i przeżycia na tle zmian kulturowych i historycznych. Nawet jeśli faktyczne zmiany nie zachodzą na Kubie, to jednak wszyscy żyją w przeświadczeniu – lub je ignorują, lub śmieją się z tych, co je ignorują, chociaż sami nic z tym nie robią – że takie zmiany mają miejsce. Dobrze się ogląda z perspektywy czasu – szczególnie, że film sam w sobie jest pomysłowo opowiedziany, pod względem filmowym. Do tego kilka różnych segmentów fabularnych oraz bohater, który ostatecznie jest chyba postacią negatywną.

Człowiek z ogoloną głową (1966)

Podczas oglądania czułem, że przydałaby się tutaj masa narracji z OFF-u. Tak jak w „Palaczu zwłok”, zresztą oba tytuły łączy chęć przedstawiania czyjejś zaburzonej perspektywy. W „Człowieku… oglądamy losy chłopa, który jest zafascynowany swoją dawną uczennicą. Tylko bez tej narracji wiemy tylko to, co widzimy: spojrzenia oraz szereg scen, które jedynie się dzieją i przez długi czas nic z nich nie wynika. Nawet tytułowe strzyżenie, chociaż jest zmysłowe, to po prostu ma miejsce. I na większy kontekst trzeba czekać bardzo długo. Nie zdziwię się, jeśli część widzów tak długo nie będzie czekać i zrezygnuje z bycia zaangażowanym.

Tym bardziej, że nie ma tutaj za bardzo innego zgłębienia wzoru „Lolity”. Mamy fascynację młodą kobietą, wręcz młodą dziewczyną – chociaż aktorka jako taka miała bodaj 26 czy 28 lat – ale to tyle, fascynacja jest tutaj sama w sobie, nie jest opowieścią o czymś innym. Chyba nie chwytam po prostu schematu „Lolity”, chociaż zapewne cały film nawet nie jest o tym, tylko o zaburzeniach psychicznych i oderwaniu od rzeczywistości.

The Toxic Avenger (1984)

Naprawdę imponujące efekty specjalne. Kino zemsty bez faktycznej zemsty, ale i tak daje satysfakcję.

Bohater pracuje na basenie i nikt go nie lubi, bo ich denerwuje, ponieważ chyba ma to związek z jego wątłą posturą oraz wystającymi zębami, a basen należy do wysportowanych i obnażonych. Więc go dręczą, ten przez przypadek ląduje w toksycznych odpadach i staje się tytułowym Mścicielem, który łazi po mieście i ratuje ludzi przed bandytami.

Dosyć szybko staje się jasne, co odróżnia ten tytuł od takiego Dicks: The Musical. Tam aktorzy wyśmiewali kogoś, kogo uosabiają, podczas gdy w Toxic Avengers pozwalają, aby śmiać się z nich, z ich postaci, z ich gry. Nie parodiują nikogo konkretnie, ich bezmózgi paker nie jest reprezentantem wszystkich osób na basenie lub wszystkich mężczyzn, nic z tych rzeczy. To po prostu przerysowany pod każdym względem obraz, gdzie aktorzy tworzą swoje własne postaci. Diametralna różnica w tym, jak zmienił się humor na przestrzeni lat.

Ten film zdecydowanie ma własną osobowość, pomysł na siebie i go rozwija, zgłębia. Brakuje co prawda jakiegoś powiązania bohatera z tym, że później weźmie się za zwalczanie przestępczości, nie znał nawet tych ludzi lub nie słyszał o tym, co robili – ale samo oglądanie, jak dobry chłop spuszcza wpierdol złym ludziom jest tutaj tak kreatywne, że chce się zobaczyć więcej. Plus całość jest naprawdę brutalna i wulgarna – rozjeżdżane dzieci, wyrywane kończyny, nawet umrze zwierzę. Plus zdrowa ilość nagich piersi, ale tylko złe kobiety tutaj się obnażają. Dobre kobiety tego nie zrobią.

Śmiałem się, a twórcy parę razy mi zaimponowali, chociażby przemianą głównego bohatera, jak mu rzeczy rosną na twarzy – i to wszystko za pomocą praktycznych efektów specjalnych! Jeśli o mnie chodzi, jest to praktycznie idealne złe kino.

Zła nie ma (2023)

Dialogi tego reżysera jeszcze nie były równie dobrze skonstruowane. Plus miłość do natury.

Wydaje się, że to historia mieszczuchów uczących się przyjemności płynącej z rąbania drewna, ale konkluzja jest inna. To historia człowieka, który jest tak jakby złotą rączką na terenie zielonym, tylko jest zapominalski. Pracowity i dużo wie o prawach natury, ale zapomina np. odebrać córkę ze szkoły. Przekazuje jej jednak sporo o drzewach, roślinach, zasadach panujących w lesie, zwyczajach dzikich zwięrząt, odczytywania znaków.

Prawdę mówiąc nie wiem, czy sama historia mnie przekonuje – konkluzja jest mało treściwa, a córka raczej powinna wiedzieć, żeby nie robić tego, co zrobiła. Takie są moje wątpliwości. Zbyt silnie starano się tutaj stworzyć film, który wydaje się nam, że oglądamy, aby następnie dowalić uświadomieniem, że oglądaliśmy coś zupełnie innego. Muszę jednak przyznać: tytuł jako tytuł jest dla mnie zagadką, przynajmniej w większości. Póki co, gdy piszę te słowa, to bardziej zakładam, że rozumiem intencje za nim, niż że jestem tego pewny. To film do przemyślenia po seansie. A podczas oglądania głównie relaksuje w bardzo znajomy sposób, typowy dla tego reżysera, który jednak artystycznie posuwa się do przodu i otwiera przed sobą nowe rejony narracyjne. Nadal jest blisko relacji międzyludzkich i dialogu między nimi, ale teraz bardziej jest zaangażowany w budowanie świata wokół postaci. I wykorzystuje to w finałowym efekcie.

Na pewno zostanie ze mną na dłużej.

Zarządca Sancho (1954)

Rzewna tragedia z bzdurną fabułą oraz brakiem spójnych postaci. Ten film jest oszustwem.

Czytając Shoguna miałem wrażenie, że to pozwoli mi zrozumieć kulturę japońską. W praktyce utrudnił mi seans takiego „Zarządcy…”, jeszcze mniej rzeczy ma tutaj sens. To nie jest film skierowany na ich region, gdzie znajoma im jest struktura bycia podwładnym i bycia panem, na tym polega sens ich życia. Nie, w tym filmie to trzeba tłumaczyć, bo twórcy są ślepi na rzeczywistość i myślą, że uratowanie niewolników z niewoli załatwia sprawę. Ten film jest tak krótkowzroczny jak sam bohater, który po rozwaleniu całej okolicy poddaje się do dymisji i znika.

Zaczynamy, jak ojciec uczy syna swoich nauk po tym, jak sprowadził swoimi działaniami zagładę na poddanych – bez żadnego wyjaśnienia, jak te nauki wykiełkowały w jego głowie, a co dopiero w japońskim społeczeństwie. To tylko reżyser jest moralizatorski, nic więcej. Lata mijają, dzieci idą się spotkać z ojcem, ale wszyscy w tym filmie to idioci i dają się bez problemu podejść, więc ich porywają i sprzedają. Pomaga również fakt, że każda postać umie tylko płakać oraz się szarpać. Prawdopodobnie jakby umieli sprzedać lepę na ryj, to do żadnej tragedii by nie doszło, ale Japonia w XI wieku, kiedy akcja filmu ma miejscu, to był kraj samych łagodnych ludzi, życie było lekkie, nikt nie musiał umieć się bronić czy coś.

Potem dzieci są w niewoli. Postanawiają, że wytrzymają i będą dobre. W następnej scenie jest już 10 lat później i młody wypala inicjały szefa na czole kolegi, bo szef o to poprosił. Spójne, ale luzik, potem syn przeprosi. Życie w obozie w niewoli jest leciutkie, nic nikogo złego nie spotyka, chyba że próbuje uciec, to wtedy dopiero jest źle. Np podcinają ścięgna, ale to tylko będziesz utykać. I dzieci uciekają, bo taki miały kaprys. Tylko syn ucieka, bo córka musi zostać z tyłu i umrzeć niepotrzebnie, inaczej to będzie słabsza tragedia. Ucieczka to żaden problem, w następnej scenie jest już bezpieczny i generalnie poza tym już wszystko samo się dzieje. Nawet dostanie ważną posadę, a dopiero po fakcie zorientują się, że ten nie ma nawet pojęcia o obowiązującym prawie i zaraz wywoła wojnę, ale spoko, podda się zaraz potem do dymisji.

I na końcu jeszcze próbują ostatni raz oszukać widza, że chłopak zjednoczył się z matką, bo słuchał nauk ojca. No nie. No dosłownie nie. Nie miały one wpływu na cokolwiek w tym filmie, nikt ich nie przestrzegał – wręcz robiono odwrotnie! Sancho nie dostał żadnej litości! – a zjednoczyli się, bo zamiast uciekać na zasadzie podbiegania do krat i szarpania się z nimi, to wyszedł na zewnątrz i dopiero wtedy uciekł. Ten film jest oszustwem, to trzeba przyznać. A to jest lepsza opcja od tego, że pan reżyser mógł być święcie przekonany, że moralizowanie na początku i na końcu coś tutaj da. Sama lekcja ma w sobie zalążek czegoś moralnie dobrego, ale nie na tym polega sztuka! Robienie tak filmu może najwyżej przekreślić te morały.

Kobieta w kapeluszu (1985)

Tak, z całą pewnością jest tutaj kobieta w kapeluszu. I dla świata wokół nie jest nawet tym najczęściej, bo nie dają jej nic więcej, nie ma nic więcej, a kariera jest przecież wszystkim. Spełnienie marzeń o byciu prawdziwą aktorką jest wszystkim. Sporo tutaj powtórek z „Aktorów prowincjonalnych” Agnieszki Holland, tylko w ujęciu Różewicza, który jednak najczęściej wydawał się nie być zainteresowanym tym, czy jakaś scena faktycznie mówi to, co miała przekazać. Zaskakujące to jest, naprawdę. Bohaterka poznaje chłopa przez przypadek i odchodzi, a on za nią patrzy tęsknie mając pełną świadomość, że to jedyna i ostatnia okazja, aby ją zobaczyć. I ta rozpacz w jego oczach jest najbardziej angażującą oraz przejmującą rzeczą w całym filmie. Wtedy mnie się wydawało, że cały seans będzie złożony z takich momentów – tylko wspomniany chłop wraca potem. Bez żadnego uzasadnienia, rymu czy rytmu, są na randce. No kurde, skąd? W jaki sposób znowu się znaleźli, spotkali, umówili na randkę? Co więcej następne sceny w ogóle nie kontynuują tego uczucia znalezienia prawdziwej miłości, zamiast tego jest… Zwykła relacja, bez żadnego uzasadnienia. Chłopak jest użyty tylko po to, aby jeszcze on mówił pasujące do tematu formułki, zero uczucia lub prawdy. Sztywny to film, który wydaje się niezaangażowany w mówienie tego, co ma mówić. Jakby kiedyś chcieli go zrobić, ale nie udało się, więc zrobili go bardzo późno… Za późno, inne filmy zrobiły to samo wcześniej. I teraz kręcą „Kobietę w kapeluszu, bo obiecali czy coś. Nie jest to obraz szczególnie angażujący lub zajmujący. Szkoda dziewczyny, nic więcej.

Dicks: The Musical

Bezrefleksyjny tytuł zawierający słowa wulgarne. Artystyczna kontynuacja tradycji „Epic Movie”

Jest to historia dwóch braci, którzy byli rozdzieleni przy porodzie. Wszelkie aspekty fabularne czy prawdopodobieństwo są tutaj wywalone przez okno celowo, ponieważ twórcy myśleli, że to będzie śmieszne. To i niedorzeczności. Gorzej, że tylko to według nich jest śmieszne, więc na przykład gej lubi seks z kobietami, a matka nie wie, ile ma lat i pije piasek. Ha. Ha. Twórcy nie wiedzieli, o czym będzie ich film na 5 minut do przodu, więc ja też nie będę udawał inaczej. Cała produkcja wygląda, jakby wzięli nagłówki z portali typu Buzzfeed i skleili na te tematy jakieś skecze bez żadnej autorefleksji – konflikty na tle religijnym, płciowym, seksualnym. Internet mówi twórcom, że tacy ludzie i takie rzeczy istnieją, więc z nich żartują. Co więcej, bezrefleksyjność jest podniesiona tutaj do kwadratu, ze względu na bycie adaptacją już istniejącego tytułu. Dwie różne ekipy ludzi miały oddzielnie czas się zastanowić, czy nie pierdolą głupot i tego nie zrobili, więc powstaje pełnometrażowy tytuł oparty o stereotypy, będący artystyczną kontynuacją takich filmów, jak „Meet The Spartan” czy „Epic Movie”.

Pod względem muzycznym jest dosyć prosto – beaty, których można się nauczyć podczas pierwszej lekcji gry na perkusji; wokale ładne na tyle, że chce się ich słuchać, ale raczej nikt nie śpiewa tutaj ładnie. Ani dobrze. Teksty są obecne, bo aktorzy z całą pewnością używają słów, ale to wszystko. Nie było ani jednego momentu, gdy można by chociaż kiwać głową w rytm muzyki. Istotniejszy był potencjał komediowy niż muzyczny, więc dla muzyki w tym filmie nie ma żadnej przestrzeni. Co więcej, za reżyserię odpowiada Larry Charles, który nigdy nie był reżyserem z tego, co się orientuję. Obejmował tylko stanowisko reżysera, ale nie reżyserował, co w musicalu szczególnie widać – a konkretniej ma się świadomość, że powinno się widzieć choreografię, scenę, aktorów głównych i tło naraz, a tymczasem jakby mógł pokazać tylko zbliżenia na twarz, to by pokazał tylko tyle. W końcu te głowy mówią żarty, nic więcej nie jest już istotne.

Próbowanie ogarnięcia treści tego filmu jest równie trudne, jak próby zrozumienia, jak ktoś może nazwać „Wszystko wszędzie naraz” szalonym. Najwyraźniej definicje się zmieniają i podobnie „Dicks” możemy nazywać szalonym, dopóki jest to tytuł chaotyczny, bełkotliwy i zawiera jeden dziwny moment. Tam było to dildo, które sobie trzeba było wsadzić, tutaj jest tu wagina, która odpadła matce bohaterów i jest na nią jedno zbliżenie. To wszystko. Kiedyś filmy musiały się starać, aby zasłużyć na taką nazwę, dzisiaj wystarczy jedna scena w głupim filmie. Seans jest nużący, bo gdzieś od drugiej sceny twórcom kończy się energia i motywacja do kręcenia, pomysły i kreatywność skończyły się na scenie pierwszej i potem robili film z rozpędu, próbując czegokolwiek. I tym właśnie całość jest: zbiorem czegokolwiek, które chyba śmieje się z ludzi, którzy mówią, że „skoro się kochają, to chuj z nimi”, więc tutaj bracia bliźniacy na końcu robią anal. Zoofilia też jest zaakceptowana, jeśli dobrze usłyszałem tekst piosenki. No cóż, wszystko jedno.

Lampart (1963)

Visconti miał być niby przeciw arystokracji, ale w tym filmie wyraża raczej szacunek do niej. Niekoniecznie jako władzy lub osób zasługujących na poszanowanie, ale jako persony będące nośnikiem tradycji i poszanowania do sztuki, bogactwa oraz elegancji. To film, który raczej można nazwać jako usadowiony daleko od konkretów – zapewne jakiś okres historyczny jest tutaj ujęty, ale w narracji nie jest on rozwinięty lub szczególny. To tylko moment pozornej zmiany, kiedy tak naprawdę zbyt wiele się nie zmienia, a stare pokolenie czeka na śmierć, żyjąc z dnia na dzień coraz bardziej w przemyśleniu, że to już nie jest ich świat, nie należą do niego. I nic z tym nie mogą zrobić, jedynie patrzeć i trzymać refleksje dla siebie.

Ten obraz działa dzięki scenografii oraz panu Lancasterowi, który faktycznie zyskuje szacunek, kiedy wchodzi do pomieszczenia, kiedy się ubiera, on naprawdę jest uosobieniem słowa: wytworny. To prawdziwy Pan, w każdym tego słowa znaczeniu. On urzeczywistnia te dawne mity, pozwala w nie wierzyć, on jest ich prawowitym właścicielem. Ci, którzy zmierzają do jego zastąpienia, jedynie przejmują cechy, oznaki, pieniądze. Noszą te same ubrania, ale nie noszą ich w ten sam sposób. Podobnie jest z wyglądem pomieszczeń, które są naprawdę pokazane, je widać i wzbudzają zachwyt rozmiarem oraz ilością eleganckich mebli, postawnymi kominkami, licznymi obrazami. To są pomieszczenia królów, jeśli takie kiedyś istniały. Z czasem wypełniają je ludzie coraz zwyklejsi, pozostawiający po sobie coraz większy bałagan, coraz bardziej lekceważą to, co jest wokół nich. Zabawa trwa i nic poza nią się nie liczy.

Film zaczyna się od mszy odprawionej właśnie w pałacu. Pod koniec ksiądz przechodzi przez puste uliczki do ruin, będących bardziej schronieniem niż domem dla kogokolwiek. Lancaster klęka, chociaż są tam sami. Intrygi polityczne i wszystko inne taki ma swój finał. Film Viscontiego fabularnie nie jest zbyt interesujący, rysy bohaterów są bardziej jednostronne, ale mimo to jest to pewne widowisko. I ogląda się dobrze pomimo metrażu, z którym dało radę negocjować. To, że pierwotnie film był okrojony na chama nie znaczy, że inaczej by się nie dało.

Mikey i Nicky (1976)

Trochę jak monolog stand-upera przełożony na film. Albo film wyraźnie pisany przez stand-upera. Jest tutaj sporo anegdot, które są wyraźnie zabawne – czy to same w sobie, czy też mające potencjał na bycie opowiedzianymi w zabawny sposób. Tytułowe persony to przyjaciele od dziecka, jeden pomaga drugiemu uciec z życiem przed zagrożeniem. Problem w tym, że ten przyjaciel też chce go zabić i prowadzi go w ręce mordercy, tylko poprzez rozwój wypadków będzie to dosyć trudne. Nicky nie jest stabilny – początkowe sceny wręcz naprowadzają na jakieś zaburzenia psychiczne, ale ten wątek nie jest rozwinięty, więc pewnie był pobudzony, nic więcej. Micky jest… Cóż, ciężko jakoś określić jego charakter. Wydaje się na pewno spokojniejszy i przyjacielski w kontraście do Nicky’ego, ale tak naprawdę to oglądamy Johna Cassaventesa i Petera Falka na ekranie. Mają osobowość w tym sensie, że mają przeszłość, własną historię i jakąś relację między sobą. Tego wszystkiego uczymy się w trakcie seansu, ale bez szału.

Zaskakujące, jak mało dowiadujemy się na końcu o motywacjach bohaterów. Albo o czymkolwiek tak naprawdę. Jakby nawet nie to, że autorka miała te kwestie gdzieś, nie obejmuje w ten sposób żadnego stanowiska, nie urywa filmu na kilku minut przed końcem. Zamiast tego czułem, jakby nie mogła znaleźć miejsca na wyjaśnienie kluczowych kwestii, więc tego nie zrobiła, bo terminy ją goniły czy coś.

Tak, pani reżyser była jednym z najważniejszych nazwisk w historii stand-up’u. Jako reżyser głównie kieruje aktorów i wskazuje na nich kamerą. Historię opowiada korzystając z zalet tego, że robi film: może mówić z męskiej perspektywy, o relacji mężczyzn, postawić na dramatyczniejsze sceny i po prostu pokazać coś, co byłoby co najmniej trudne w wersji scenicznej. Nadal jednak opowiada jak stand up’er – czuć, że to jest jej głos mówiony przez kogoś innego, kto ma inne doświadczenie i inaczej to opowie. Nie ma tutaj relacji z publicznością, więc nie ma dopasowania się do niej. Humor nadal jest obecny, ale też trochę trzeba za nim kopać.

Trochę ten film jest sztuką dla sztuki – kino zemsty, gdzie nie dowiadujemy się nic o przyczynach zemsty. Nawet nie jesteśmy pewni, że jest ta zemsta. Kino gangsterki, ale gangsterzy nic tu nie robią, a morderstwa dokonuje cyngiel na zlecenie, który bardziej wygląda na kiepskiego sprzedawcę samochodów na prowincji. Jest tutaj sporo zabawnych scen, które bawią, ale nie sprawią, że będę polecać ten seans. Jest całkiem niezły, tylko o czym tak naprawdę miał być ten film? Nie wiem, czy takie pytanie interesowało twórców. Bardziej usłyszeli: „Co by było, gdyby najlepszy kumpel chciał zabić kolegę?” i pomyśleli, że to fajna fabuła. To wszystko.

Plus – czy ktoś rozumie, czemu Micky też próbował się przespać z tą kobietą zaraz po Nicku?

Echo 1964

Ojciec spędza z dzeckiem wakacje nad polskim morzem. Po powrocie dowiaduje się, że władze wypytywali o niego, jest zawieszony w obowiązkach w pracy. Podejrzewają go o współpracę z Gestapo. Film jednoznacznie pozostaje po stronie osób, które kiedyś kolaborowały z wrogiem, żeby przeżyć. A sam fakt współpracy w opinii tego filmu nie oznacza, że musiało z tego wyniknąć z tego coś złego.

Tylko twórca mówi o tym przy użyciu naprawdę złych dialogów. Oraz scen pozbawionych puenty lub celu. Siedzimy i słuchamy niedorzecznych iprowizacji aktorów, którym chyba wykreślili wszystkie dialogi i musieli coś wymyślić na poczekaniu a przynajmniej efekt końcowy zdaje się być dowodem takich rzeczy na planie. Nie ma chyba nawet powodu by myśleć, że twórcy mieli pomysł na cały film – raczej improwizowali i próbowali zrobić cokolwiek. Oglądamy, jak człowiek idzie do kina, rozmawia z przypadkowymi ludźmi – i dopiero po długim czasie wynika z tego fakt, że reżyser chciał w ten sposób ukazać kogoś, kto próbuje sobie radzić ze stresem. Podobnie jak początkowe sekwencje z dzieckiem miały potem wybrzmieć, gdy ojciec dojdzie do wniosku, że zawiódł swojego potomka. Jak na obraz trwający niecałe półtorej godziny tutaj ten czas wyjątkowo się dłuży, zanim dojdziemy do celu tego, co widzimy.

Bodaj senior Żuławski miał powiedzieć, że geniusz Wajdy polegał na tym, że władze ustalały mu granicę i on ją przesuwał o centymetr, więc wszystko mu uchodziło, gdy Żuławski przesuwał ją o metr i dostawał po dupie. „Echo” jest trochę takim przegięciem ze strony Różewicza, który próbował iść na kompromis. Gotowy film nadal wydaje się mówić to, co reżyser zdawał się chcieć wyrazić – że nowe władze robią to samo, co Geestapo, że wprowadzają obywateli w tę samą paranoję, że przez nich grzechy poprzedniego pokolenia przechodzą na następne. Z wiedzą, jaką daje odbiorcy perspektywa oraz upływ czasu, da się zobaczyć takie rzeczy w tym filmie. Nie wiem, czy tak było na premierę. I nie uważam, by to ratowało sam film – ambitny tytuł, który nuży, nadal nuży. Tutaj przez pół godziny oglądamy, jak dziecko kupuje kota i opowiada kiepskie żarty, a przez następną godzinę oglądamy, jak chłop chodzi po mieście bez celu.

Tak w praktyce wygląda kompromis. Nie wiem, czy nawet sam twórca by powiedział na koniec, że było warto. Próbował, mamy na to dowód – czy coś z tego wynika? Czy coś ten film zmienił? Czy jedyne, co dał, to obraz oczu zaglądający przez zimne i czarne drzwi?

Gerard Phillipe (2022)

Jeden z lepszych dokumentów telewizyjnych na temat, który mało kogo będzie interesować.

Tytułowa persona była gwiazdą francuskiego kina – można pewnie ją nazwać ostatnią gwiazdą klasycznego okresu kina francuskiego, zanim Nowa Fala wprowadziła swoje warunki. Tutaj autorzy bardzo długo zajmuje, zanim osoby z boku będą mieć powód, żeby się zaangażować w to, co oglądają. Na początku to dosyć standardowy obraz o kimś, kto żył i potem umarł, a w międzyczasie był słynny. Twórcy jednak tworzą jedną linię czasową – od sukcesu do nagłeś, tragicznej śmierci – by się cofnąć i nałożyć na tę linię drugą warstwę, bogatszą o nowe fakty z życiorysu tego aktora, o nowy wymiar jego osoby. Nie tylko aktor, ale i artysta, ale też osoba aktywna politycznie w pewnym sensie.

Dynamiczny, sprawnie zrealizowany dokument głównie złożony z narracji nałożonej na materiały archiwalne.

Skanerzy (1981)

Zasnąłem. Ale to, co zobaczyłem było interesujące.

Męczeństwo Joanny D'Arc (1928)

Zaczynamy od informacji, że w archiwum jest przechowywany zapis procesu Joanny D’Arc, słowo po słowie. To wszystko. Nawet nie ma sugestii, że to, co oglądamy, ma związek z tym zapisem. W większości momentów wątpię, bo to zbyt filmowe riposty są momentami („Czy święty ma długie włosy?; – Czemu miałby je ścinać?”). Cała reszta kontekstu – czyli wszystko – musicie ogarnąć na swoją rękę. Kim była Joanna, czemu się jej czepiają za wszystko, o co chodzi w tym procesie, jaka była jej zbrodnia, jak wygląda tło wydarzeń i czemu Francja z Anglią się bili do krwi i co Anglicy we Francji w ogóle robili. Twórca tego filmu uznał, że nie są to rzeczy istotne lub potrzebne. Może uznał, że legenda Joanny jest aż tak powszechna. Może nie wiedział, że nie jest. Może nie przewidział, że jego film będzie oglądany. W momencie premiery albo sto lat później. Może nie był świadomy, że Ziemia jako planeta jest całkiem spora i każdy kraj ma jakieś swoje osobiste legendy. Tak czy siak, twórca tego filmu był silnie ograniczony w jakiś sposób.
 
To jest film w sumie udany przez przypadek – bo nie wiem, czy ten film mógłby być równie przejmujący wszystkim pozostałym, co oferuje. Proces jest mętny, jego przebieg nie do końca logiczny (czemu w sumie ją spalili? bo poprosiła o to? połowa z sędziów wierzyła wtedy, że jest Święta i naprawdę gadała z Bogiem), a w punkcie kulminacyjnym kamera woli oglądać cycki niż sam punkt kulminacyjny (jest przejście na dziecko karmione piersią, które odsuwa się od bufetu i niezadowolone patrzy na hałas – serio!). Cała historia jest pamiętana chyba tylko dlatego, że Francja lubi myśleć o sobie jako tak ważnej, że sam Bóg interweniował, jak ją podbili. Nic interesującego, ale dwie rzeczy sprawiają, że to jest wielkie, ponadczasowe i wręcz kanoniczne kino (mam na myśli kanon filmowy): rola główna oraz język obrazu. Obie te rzeczy są intensywne oraz pochłaniające bez reszty – i liczy się tylko jedno: oglądamy proces istoty ludzkiej, która z całą premedytacją idzie na stos. I oglądanie drogi prowadzącej do tego, przez te wszystkie debaty, oskarżenia i przekonania, jest doświadczeniem obezwładniającym. Tylko „Wicher” Sjostroma lepiej reprezentuje potęgę niemego obrazu: ruch, gwałtowny montaż, zbliżenia na twarz, ludzka twarz z całą gamą skrajnych przemyśleń, wszystko to naraz, naraz, tak jak Joannę próbują oszołomić i przyłapać na kłamstwie, tak widz jest miotany i szarpany. Można wręcz poczuć, jakby sam Bóg na nas patrzył, w tej gniewnej i sądnej wersji. To jest historia o ofierze i o uświadamianiu ofierze, że nią jest. I z uwagi na niewinność oraz młodość aktorki, jej przejęcie oraz pewną nieobecność, jakby cały czas znajdowała się już teraz pomiędzy światami – niebiańskim oraz doczesnym – można wierzyć, że oglądamy faktyczny proces Joanny D’Arc.
 
Warunki oglądania na festiwalu to oddzielny temat. Siedziałem na II balkonie, oba żyrandole wtedy zasłaniały mi obraz, przez który zresztą prześwietlały świecące organy, napisy były niewyraźne… Zresztą sam ekran był malutki i z takiej odległości i tak nie mogło być mowy o faktycznym oglądaniu filmu. Widziałem go dzień wcześniej na YouTubie, żeby mieć porównanie wobec nowej kompozycji, więc mogłem oglądać wtedy niejako „z pamięci”. Sama muzyka świetnie pasowała do atmosfery filmu, ale nie jego akcji lub rytmu. Wiele momentów konkretnie rozjeżdżało się z tym, co słyszeliśmy, bo był gwałtowny, a orkiestra grała melancholijnie. I grała chyba z pięć minut dłużej od filmu bez żadnego zaadresowania, że obraz się skończył. Jako koncert to jednak super sprawa i żałuję wydania 140 złotych.
 
PS. Proces był na podstawie zapisków wszystkich procesów, tylko one trwały 18 miesięcy i w filmie ściśnięto je w jeden dzień. Aktorka miała  35 lat i cierpiała na choroby psychiczne, a jej śmierć w młodym wieku może być samobójstwem.

Na krańcu świata (1937)

Dialogi niczym z kina klasy B lat 50. Ramota, która nie wie, o czym chce być.

Film trochę bez pomysłu na siebie, który mógł być o kilku różnych rzeczach. Zaczynamy od oglądania, jak ludzie płyną na opuszczoną wyspę niedaleko Szkocji. Jej nazwa brzmi „Śmierć”, co nie jest pierwszym tekstem, który może wam brzmieć na wyjęte z kina klasy B lat 50. w USA. Będąc na wyspie zobaczą chociażby skały Szkocji, co też ma być złym Omenem. W każdym razie jeden z tych ludzi wspomina, jak parę lat temu żyli tutaj ludzie. I ich losy nie są interesujące, pod koniec naprawdę jest już tutaj wszystko obojętne. Młodzi chcą się zakochać i wyjść za mąż, ale na pewno ktoś ze starszych będzie mieć problem z tym, więc nawet tego nie sprawdzają. I dwóch typów się ściga, kto szybciej się wespnie bez liny, ryzykując przy tym życiem. I tak dalej. Trudno tutaj znaleźć jakąś strukturę fabularną, albo postaci obdarzone śladem zdrowego rozsądku.

Pod względem filmowym mamy do czynienia w sporym stopniu z kinem niemym. To w zasadzie mógłby być film niemy i straciłby na tym kilka męskich wokali przyjemnych dla ucha. Wiele scen, w tym te najważniejsze, są i tak zrealizowane tak, jakby były zrobione w kinie niemym. Nie brakuje im tej wizualnej dramaturgii, gdy gwałtowny montaż i sugestywne ujęcia przemawiają do wyobraźni, pozwalają się zaangażować tylko z powodu ekspresji obrazu. Muzyka jest głośna, jednemu znajomemu przypominała „Vertigo”, gra często w momentach zupełnie tego niepotrzebujących – albo była przesunięta o kilka sekund do tyłu. Takie odnosiłem wrażenie kilkukrotnie podczas oglądania.

Pozwala to znaleźć trochę frajdy w oglądaniu, ale niewiele. Efekt jest obojętny przede wszystkim dlatego, że pomimo starań bycia o czymkolwiek nie jest nawet o jednej rzeczy. Absurdalne dialogi próbują być ważne, aktorzy starają się być poważni, reżyser stara się znaleźć dramaturgię… I nic. To obraz trochę o tym, że życie jest ciężkie, bo kutry z lądu łowią wasze ryby – tylko najwyraźniej wystarczy napisać podanie i dają tobie ląd oraz pomogą na początku. Trochę o miłości, ale takiej nieangażującej. Trochę o tym, że natura jest ładna. Nawet jest parę fajnych ujęć zwierząt. Nie wiem, czy zostanie ze mną więcej niż kilka scen, w stylu: przywiązywania sobie owcy do pleców i wnoszenia jej samodzielnie podczas wspinaczki. Albo kilku pomysłowych ujęć, podkreślających niebezpieczeństwo klifów i wysokości. Tyle.

Plus jaki człowiek wspina się po wodospadzie?
Plus ślad znęcania się nad zwierzakami. Na tratwę wejdę konie, owce i tłum ludzi, ale zabraknie miejsca dla psów i kotów? Więc je potopicie? Pogięło was? Kto to pisał?

O czymś innym (1963)

Przepiękny i pomysłowy język filmowy. Jako film to bardziej zbiór scen niż przemyślana całość.

Dwa wątki – jedna kobieta jest w domu z mężem i dzieckiem, druga trenuje gimnastykę na zawody. Pod względem filmowym – naprawdę podziwiam. Nie tylko gęste wykorzystanie tytułowego zwrotu w narracji – często zaskakujące cięcie, przejście czy rezolucja sceny, albo nawet i ona cała. Wciąż i wciąż faktycznie oglądamy coś innego, niż mogliśmy się spodziewać. A i tak nie ma w tym nic zajmującego lub interesującego. Te rzeczy po prostu się dzieją na ekranie, nic więcej. Całość naprawdę wygląda jak kręcona bez większego planu i co z tego wyjdzie, to wyjdzie. Parę punktów wspólnych obu wątków, to wszystko.

Wątek kobiety w domu to nic specjalnego. Mąż słucha radia sportowego, więc ona znajduje sobie kochanka. I go rzuca, bo ma obowiązki rodzinne. Wolałem już oglądać wątek sportowy, gdzie gra faktyczna medalistka. I zagrała ciałem naprawdę realistycznie: zaczyna jak ktoś, kogo nigdy bym nie podejrzewał o jakąś przyszłość w tym interesie, ale stopniowo stawała się coraz lepsza. I ten postęp wizualnie naprawdę widać! Jak ćwiczy swoje rutyny, jak wplata nowe pomysły, jak nabiera pewności siebie, odwagi. Plus sam występ jest angażujący i ogląda się go z przyjemnością.

I pozostaje sam język filmowy – naprawdę cudowna robota. Wykorzystanie lustek, jedno zaskakujące ustawienie kamery za drugim, niemalże fetysz stóp kobiet i całej reszty ich ciała, kiedy jest w ruchu. Jakby ten film powstał tylko z tego powodu, tym bym inspirowany. Pewnie coś w tym jest. Ode mnie usłyszycie, że nie było tutaj większej wagi przyłożonej do jakiejś struktury, żeby ten film dał radę coś powiedzieć tymi scenami. Jedno co mówi, to że traktuje bohaterki po ludzku, ale jest to sztuka dla sztuki. Wtedy odświeżająca, dziś nie robi szczególnego wrażenia.