Denis Villeneuve
Jego imię czyta się "Denny".
„I think cinema is a tool to explore our shadows.” – Denis Villeneuve
Labirynt („Prisoners”, 2013)
Mała spokojna mieścina, pełna deszczu, ziemnych zieleni i domów jednorodzinnych, na które (i wiele więcej) stać tu nawet zwykłego stolarza.
Nazywa się on Keller Dover i właśnie wybiera się ze swoją rodziną do przyjaciół z okazji Święta Dziękczynienia. Małe dziewczynki z obu rodzin wychodzą i nie wracają, a RV, który stał na ulicy, z jakiegoś powodu sobie zniknął… niepokojąca atmosfera, nieźli aktorzy, zagadka oraz kilka mocnych momentów.
Co trzeba powiedzieć natychmiast: dialogi są najgorsze od czasu Titanica. Nienaturalne. Istotne kwestie brzmią jak skróty fabularne „bo jakoś musimy dojść do tej sceny, która będzie potem”. Istotne momenty z kolei zostają zniszczone przez kwestie, od których chce się śmiać i śmiać… Gość strzela sobie w twarz, mózg jego leci na ścianę, wszędzie krew, dramatyczny moment, może już nigdy dziewczynek się nie znajdzie… A policjant mówi w tym momencie: „Dzwońcie po karetkę!” i całe kino w śmiech. Kevin Smith musiał zajrzeć akurat na plan. Często.
I bez tego śmiechu film radził sobie raczej średnio. Niepokojącą atmosferę osiągnięto w ten sposób, że… nic się nie dzieje i jest zwyczajnie nudno. Reżyser oczekuje od widza sporej cierpliwości, nie dając mu po prostu niczego. Dopiero gdzieś po 50-60 minutach seansu zaczyna być ciekawie. Dopiero po takim czasie zaczyna działać budowanie sennej atmosfery miasteczka, „bezpiecznego” życia, które jest tylko przykrywką dla nieustającego zagrożenia, do czego nawet widz w końcu zaczyna się przyzwyczajać. Potem w końcu śledztwo nabiera tempa i zaczyna być coraz lepiej, coraz bardziej intensywnie. Znalezisko w piwnicy, niepokojący Paul Dano, dziwne działania pewnego człowieka… Będzie naprawdę ciekawie i intrygująco. Chciałem wiedzieć, o co tu do cholery chodzi!
W sumie więc przez 4/5 filmu było całkiem nieźle, pomijając ostatnie 20 minut. Rozwiązanie jest rozczarowujące, przez co to całe czekanie (a.k.a. „budowanie atmosfery”) okazuje się tylko dłużyzną. Wyjawienie intencji porywacza to wiadro bzdur, sporo wyjaśnień brzmi tak, jakby nie chcieli powiedzieć za wiele, bo to może się rozlecieć, jeśli widz się przyjrzy. Kilku istotnych scen nie pokazano, dodatkowo część widzów odgadła w 1/3 filmu kim jest porywacz (po seansie jedna z nich wytłumaczyła mi to, i faktycznie głupio, że sam tego nie wyłapałem), więc się nudzili jeszcze bardziej przez resztę seansu. Poczułem się zawiedziony, na końcu miałem tylko jedno, ale za to bardzo ważne pytanie: „Skąd tam do cholery ten gwizdek się znalazł?”*
Aktorzy sprawdzili się całkiem nieźle, ale Breaking Bad to nie był. Dosyć szybko każda z postaci zaczęła chodzić na skróty i krzyczała, ilekroć trzeba było coś „mocniejszego” wyrazić. Keller Dover niemal natychmiast zacznie obijać twarze do gołej kości, ale to raczej kolejna mielizna w scenariuszu, żadnego rozwoju ta postać nie przejdzie. Po reszcie nazwisk nawet tego nie oczekiwałem, większość z nich stworzono, bo powinny w takiej historii być (np. rodzeństwo porwanych dziewczynek) i same w sobie nie mają osobowości. Podobał mi się policjant, którego zachowawczość i taka profesjonalna postawa żółtodzioba wydała mi się całkiem naturalna. Z drugiej strony przeszarżowano z księdzem, ekspedofilem i alkoholikiem, który na dodatek… a, sami zobaczycie. Z pewnością był też astronautą, bo czemu nie.
Rozczarowujące zakończenie i dłużący się seans to dwie poważne minusy. Sama historia i klimat są warte poznania, fani kryminałów dostaną co najmniej 100 minut opowieści, która przypadnie im do gustu.
SPOILER
*gwiazdek został zabrany przez tego wariata, który chodził po domach i podbierał różne drobiazgi, jak skarpety, dlatego ten gwizdek zniknął na samym początku. Do tego sam doszedłem, ale skąd on się znalazł w tej dziurze? Po seansie już spotkałem osoby chcące mnie przekonać, że gwizdka nikt nie zabrał, tylko dziewczynki go znalazły po powrocie do domu, i wtedy je porwano. Po ponad 130 dniach od zgubienia akurat teraz go znalazły, by na końcu Jackman mógł zostać cudem uratowany… I bez tego epilog jest strasznie naciągany, i jest „akceptowalny” jedynie dlatego, że nie podano ram czasowych. Rozgrywa się w 3 dni czy 3 miesiące po zakończeniu? Nie wiadomo, i dzięki temu brzmi wiarygodnie. Ledwo. Mam nadzieję, że wersja z dziewczynkami, które znalazły gwizdek, nie jest prawdziwa. W takim wypadku musiałbym mocno obniżyć ocenę.
Obecnie Denis Villeneuve znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #145
Top
1. Nowy początek
2. Blade Runner 2049
3. Diuna
4. Sicario
5. Wróg
6. Labirynt
7. Pogorzelisko
Ważne daty
1967 – urodziny Denisa (Kanada), rok później powstanie jego ulubiony film (2001)
1978 – urodziny brata Martina (też reżysera, m.in. cyklu krótkich metraży Imelda)
1994 – debiut krótkometrażowy
1998 – debiut pełnometrażowy
2000 – drugi pełny metraż, Denis jest niezadowolony z żadnego i zrobił sobie wakacje do czasu, aż zrobi coś dobrego (wrócił w 2009 Politechniką)
2021 – zrobił Diunę i pewnie pisze kontynuację
Blade Runner 2049 (2017)
Znakomita kontynuacja. Zachowuje niepowtarzalny styl, adaptuje go na swoje użycie, do tego skrywa kawałek fascynującego sci-fi, chociaż mógłby go trochę bardziej odkryć. Dziękuję.
Druga część filmu uznawanego za jedna z największych arcydzieł w historii kina rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z pierwowzoru. Android K. poluje z rozkazu ludzi na inne androidy – te, które się zbuntowały. Podczas wykonywania jednego z zadań trafia na ślady kości kobiety, która musiała umrzeć przy porodzie. Problem w tym, że również była maszyną. W takiej sytuacji odnalezienie jej potomka staje się celem numer jeden. W tym wszystkim K. zaczyna podejrzewać, że sam jest tajemniczym dzieckiem, na które poluje… Czy androidy śnią o posiadaniu snów?
Już w swojej trzeciej scenie scenarzysta prezentuje widzowi prawdziwą zagadkę wizualną – główny bohater wraca do mieszkania, zjada posiłek i daje prezent swojemu robotowi domowemu. Z jednej strony, scena ta zasługuje na krytykę, bo do niczego nie prowadzi. To tylko zapchajdziura między dwiema ważnymi scenami, które nie mogły nastąpić jedna za drugą – w pierwszej K. przynosi kości do badania, w drugiej odbiera wyniki badań. Jeśli nie byłoby przerwy między nimi, podczas seansu wydałoby się to nienaturalne. Od razu cały świat wydaje się nieszczery, pusty, zupełnie tak, jakby nic w nim się nie działo poza opowiadaną historią. Trzeba było coś zrobić, żeby pokazać, że bohater ma własne życie. Mógłby w tym czasie zrobić cokolwiek, usiąść w kącie i wypić kawę. Problem w tym, że na tym się zatrzymano – na czymkolwiek. Powrót protagonisty do mieszkania do niczego nie prowadzi. Jest istotny w późniejszej części, ale na chwilę obecną wywołuje znużenie – chociaż jest dobra, to nie wpasowuje się płynnie w całość. Nie wynika z wcześniej sceny, nie prowadzi do następnej. A jeszcze nie minęło 30 minut w filmie, który sam w sobie ma wolne tempo – i to poważny problem.
To powiedziawszy, scena sama w sobie jest cholernie dobra, bo oferuje wizualną zagadkę. Jako widzowie zastanawiamy się wtedy, jakie są motywacje bohatera, co oznaczają jego spojrzenia i działania, kim tak naprawdę jest i co sobie myśli. Ma w domu robota, który generuje hologram – obraz kobiety, pani domu, kucharki, jego żony nawet. Ów robot jest dla niego bardzo miły, wdzięczny i kochany. Prowadzi z bohaterem rozmowę, nawet mu gotuje, ale ten posiłek też jest hologramem nałożonym na zupę z robaków (źródło białka). Przed posiłkiem jednak daje swojemu robotowi prezent – aktualizację, która pozwala na rzucanie hologramu niezależnie od odległości od maszyny. Teraz ta dziewczyna może wyjść z domu głównego bohatera! Dochodzi do zbliżenia na tarasie, w deszczu, ale niestety, praca wzywa – K. spogląda przez ramię na hologram i go wyłącza.
Co się tak właściwie stało w ciągu tych kilku minut? Dlaczego K. tak właśnie żyje? Czy ma inny wybór? Czy wierzy w to wszystko, posiłek i całą resztę? Dlaczego traktuje w ten sposób swojego robota – robi to dla niej czy dla siebie? Chce być kochany, czy też chce być właścicielem? Czy chce w któryś z tych sposobów być człowiekiem? Tak naprawdę, na tym etapie każde z tych pytań jest kotem Schrodingera. Prawdopodobne jest nawet, że potem prawda okaże się jeszcze inna, tylko właściwej opcji w ogóle nie przewidywaliśmy.
To powiedziawszy – scenariusz Blade Runnera 2 jest poważnym problemem. Nie znaczy to, że jest tragiczny, wyżej poświęciłem trzy akapity, aby zaprezentować największą jego siłę: operowanie symbolami. Jeśli jednak chodzi o historię lub dopisywanie kontynuacji ciągu dalszego do takiej produkcji jak pierwszy Blade Runner, tutaj już skrypt wygląda mniej atrakcyjnie. Przede wszystkim, film jako taki myśli, że jest oparty o historię, kiedy tak naprawdę oparty jest o głównego bohatera. Oglądam i widzę, że dokonano odkrycia, trzeba je zbadać, poznać jego źródło, iść tam i pytać o tego… Wydaje się, jakby tu chodziło o poznawanie fabuły, ale nijak nie byłem w to zaangażowany. Koniec końców historia tak naprawdę stoi w miejscu i nic się nie zmieniło przez cały film. Zmienił się jednak bohater. To o niego tu chodziło przez cały czas – jak kolejne sceny wpływały na niego, pozwalały mu na rozwój, ewolucję. To on sprawia, że BR2 jest całością – pod każdym innym względem mógłby zostać podzielony na dwie części, z czego pierwsza kończyłaby się po 100 minutach. Trwa godzinę dłużej, aby nasz bohater dokończył swoją podróż. Wszystko jednak dzieje się w większości albo przez mówienie na głos, żeby widz zrozumiał, albo przez kompletne niedomówienia. Zrozumienie go jest jednak niezbędne, żeby na koniec nie mieć wrażenia straconego czasu na filmie, w którym nic się nie działo. Mało prawdopodobne jest, że osiągniecie to jeszcze w trakcie filmu – nad tym trzeba przysiąść, poukładać sobie różne rzeczy, zastanowić się nad perspektywą K. i dopiero wtedy coś z tego wyniknie.
Z drugiej strony, znając tradycję serii, za jakiś czas okaże się, że moje uwagi mają swoje źródło w montażu. Dostaniemy inną wersję BR2, inaczej zmontowaną i wtedy moja reakcja będzie zupełnie odmienna. Trzymam kciuki, bez ironii.
Jest jeszcze pytanie odnośnie do tego, jak ten tytuł wypada pod kątem bycia kontynuacją. Moja odpowiedź brzmi: słabo. Nie ze względu na poziom filmu lub „niedorastanie do oczekiwań”, nie. Problemem jest, jaki kierunek został tu wyznaczony, a ten najprawdopodobniej zapowiada przepisanie nowej trylogii Planety Małp. Nawet nie muszę się rozpisywać, to jedno zdanie wszystko wyjaśnia. To zapewne z mojej strony martwienie się na przyszłość, niemniej to chyba argument, który przeważa kwestię „Który film jest lepszy?”. Tak na ogół będę mówił, że tych dwóch tytułów nie powinno się porównywać – BR z 1982 roku było unikalnym doświadczeniem filmowym, BR2049 jest już bliższe standardowej produkcji, nastawionej na opowiedzenie fabuły itd. Dwa różne typy kina, niemniej pierwszy wiedział, co robić – był małym obrazem i tego się trzymało. Mieliśmy tam jednego człowieka, który radzi sobie ze światem wokół w swoim zakresie – to wszystko. Kontynuacja zapowiada z kolei rewolucję, przewroty i całą resztę schematów, które nijak nie pasują do tej serii filmów. Czas pokaże.
Blade Runner 2049 sam w sobie jest znakomitą kontynuacją. Zachowuje niepowtarzalny styl, adaptuje go na swoje użycie, do tego skrywa kawałek fascynującego sci-fi, chociaż mógłby go trochę bardziej odkryć. Dziękuję.
Momenty płaczu
Po pierwszym seansie zapisałem sobie w myślach, żeby przy kolejnym zwrócić większą uwagę na momenty płaczu. Miałem wrażenie, że są bardzo istotne – przez jakiś czas nawet rozważałem taką opcję, że ma to związek z budową androidów (ludzie płaczą cały czas, jednak łzy są odprowadzane przez gruczoły i nie spływają nam dzięki temu po policzkach. To, co kolokwialnie nazywa się płaczem, w fizjologii jest nadmiarem łez. Teraz sam jestem co do tego sceptyczny, chociaż ludzie stojący za BR2 znają na tyle anatomię, żeby móc wykręcić podobny numer – w innej scenie K. szuka kogoś, przeglądając ciąg liter A, T, G i C. Nie jest wyjaśnione, dlaczego tak i nie jestem pewny, ilu widzów będzie to wiedzieć sami z siebie. Wy wiecie?)
W każdym razie teraz sobie wypisałem te momenty. Coś pominąłem?
– Luv płacze za plecami Wallece’a, kiedy są w pokoju razem z „nowym człowiekiem” w reakcji na jego narodziny.
– Ana płacze prawie na wspomnienie tego, co miała w życiu, zanim została odizolowana, a chwilę potem płacze naprawdę, gdy ogląda wspomnienie K. i odkrywa, że jest ono prawdziwe. Potem dowiadujemy się, że to wspomnienie należy do niej.
– Joi płacze, kiedy K. opowiada jej o byciu specjalnym.
– Luv płacze, kiedy oznajmia, iż zamierza okłamać Wallece’a i w ten sposób ujdzie jej na sucho morderstwo. Wciąż jest jednak pod wpływem gniewu na wieść, że cudowne dziecko mogło zostać już zabite.
Diuna ("Dune", 2021)
Kosmos jest miejscem wojen między rodami. Cały układ opiera się na tym, że ktoś sprawuje władzę nad planetą Arrakis i tamtejszym składnikiem naturalnym, którego wydobywanie jest równie ryzykowne co zyskowne. Paul Atryda z rodziną przejmują władzę nad tym miejscem – będą musieli nie tylko udowodnić, że sobie poradzą, ale też stawić czoła innym rodom oraz miejscowym ludom. To historia o przetrwaniu.
Przed wami w sali kinowej znajduje się udany wstęp do ciągu dalszego. Film kinowy jest adaptacją pierwszej z trzech ksiąg Diuny Franka Herberta. Pierwszej i małego kawałka drugiej, więc to odpowiednik nawet nie Drużyny pierścienia, raczej pierwszej godziny tego filmu, w której Frodo dowiaduje się o pierścieniu i wyrusza z Shire z misją – trwając przy tym blisko trzy godziny. Jest to doświadczenie niekompletne, nawet nie połowicze, jedynie pobieżnie przedstawiające zarys uniwersum i tematyki tego utworu. Ważne motywy są bardziej wspomniane, niż stają się częścią życia bohaterów – jak np. ograniczenia w wodzie na piaszczystej Arrakis. Bohaterowie są świadomi tego problemu, ale nic z nim nie robią (nie zmieniają zwyczajów wprowadzonych przez poprzednią władzę, jak to było w książce). Chodzi tylko o to, by to był element świata, który my poznajemy i jesteśmy go świadomi. Dla bohaterów jest jednym z elementów stanowiących o ciężkości ich losu, któremu muszą stawić czoło.
I to jest ten element, który mógłby świadczyć o jakimś stopniu głębi u bohaterów. W trakcie opowieści coraz bardziej dostrzegają swoją rolę w całej intrydze oraz jak wiele od nich zależy, ten ciężar często ich przerasta. Są oni raczej dosyć prości i łatwo jest ich zapamiętać oraz zrozumieć. Mniej ich poznajemy, bardziej jesteśmy świadomi ich istnienia. Mało w nich charakteru, ale głównie dlatego, że historia dostarcza tylko jednej sceny akcji, gdzie bohaterowie naprawdę mogą walczyć za to, w co wierzą (ratowanie załogi podczas ataku potwora). Wszystkie inne są już tylko akcją dla przetrwania, charakter jest reprezentowany jedynie w minimomentach, takich jak dumna postawa Paula po konfrontacji z wiedźmą. To ogólnie fabuła, w której niewiele się dzieje – to dosłownie trzecia część całości. Poznajemy bohaterów i nowy świat, do którego wchodzą. Następuje duży zwrot akcji, a następnie otrzymujemy trochę rozwinięcia i kończymy ten film. W większości opowieści to zawarte jest w pierwszych 20-30 minutach, w Diunie twórcy trzymają się linearnej narracji z książek – każdy kompetentny scenarzysta z odrobiną odwagi przekonfigurowałby to kompletnie, budując całość na zagadkach i tworzeniu w odbiorcy chęci poznania odpowiedzi: na czym polega spisek, jak wygląda szerszy plan i skąd Paul wie te wszystkie rzeczy? Zamiast tego jesteśmy zalewani ekspozycją, tak jak w pierwowzorze – może tylko w mniej siermiężny sposób. Dialogi, chociaż nadal momentami nienaturalne, brzmią o wiele bardziej jak coś, co mogą wymieniać między sobą ludzie. Śledzenie opowieści też jest o wiele mniej męczące – teraz faktycznie czuć, że kolejna scena rozwija całość.
Wizualnie ta produkcja ujmuje w całości. To jest najbardziej istotny element tytułu: doświadczając tego wszystkiego, naprawdę wierzyłem, że w tym świecie czeka mnie kiedyś wspaniała przygoda. Diuna ma rozmach, ciężar i skalę – jest rewelacyjnym audiowizualnym doświadczeniem w każdym znaczeniu tego terminu. Nie w postaciach czy scenariuszu znajduje się źródło dramatyzmu i napięcia, ale w obrazach, kadrach, muzyce, dźwięku.
Każda okazja do stworzenia MOMENTU została wykorzystana, minimalizowano te wątki, który do MOMENTÓW nie prowadziły, a gdy fabuła jako taka nie dawała rady, to znajdowano sposób, żeby przerobić ją na MOMENT. Świetnie też przełożono język „głosu” z książki, jakim posługują się wtajemniczeni bohaterowie, przy użyciu dźwięków w filmie. Efekt jest naturalny i spójny z całością.
Teraz mogę napisać, że to obiecujący wstęp. Wizualnie potężny, angażujący wstęp. Przed nami cała reszta tej historii, a najpierw zaciskanie kciuków, byśmy mogli ją naprawdę dokończyć. Mam ochotę na więcej, ale jeśli nie będzie więcej, to do wstępu też nie będę potrzebował wrócić.
Najnowsze komentarze