James Bond

James Bond

27/03/2020 Opinie o filmach 1

Casino Royale (2006)

Casino Royale
Martin Campbell

XX wiek miał „Die Hard”, XXI wiek ma „Casino Royale”.

5/5

WYRÓŻNIENIE: Najlepszy film roku (Miejsce #8)
https://garretreza.pl/podsumowanie-2010/

Restart serii i młody Bond, który musi pracować nad samokontrolą, jeśli chce… No właśnie, co? Już jest znakomitym agentem, który swoimi zdolnościami zaskakuje samych przełożonych. Jest skuteczny, ambitny, nieprzewidywalny i wykazuje się inicjatywą. Pod wieloma względami jest najlepszy z dostępnych agentów i po prostu najlepszy sam w sobie. Już teraz wykazuje się wysokim opanowaniem w każdej sytuacji – gdy to infiltruje albo też jest w cywilu w towarzystwie kobiety. Potrafi zażartować, swobodnie czuje się w każdej sytuacji i udowadnia też, że można na nim polegać. Już jest prawdziwym bohaterem, nie tylko jeśli chodzi o sprawność fizyczną, ale i determinację oraz gotowość do rzucenia się w ogień o każdej porze. Mimo to jest to film o człowieku, który musi wybierać, a koniec końców winić będzie mógł tylko samego siebie.

Czuję się mocno zaskoczony tym, jak solidnie wykreowano bohaterów w tym filmie. Wystarczyły tylko dwie tak naprawdę: Vesper i Bond. Gdy tylko się spotykają, zaczynają siebie nawzajem analizować, wyzywają jeden drugiego na pojedynek, filtrują ze sobą. Okazuje się, że są w stanie zrozumieć nawzajem tylko po obliczu, a dzięki temu widzowie przed ekranem są w stanie ich zrozumieć i dostrzec więcej na ich twarzach. Zranieni ludzie z ciężkim życiem, którzy musieli wiele się nauczyć, zanim doszli do tego, kim byli teraz. Oglądając każdą sekwencję akcji, mam pewność, że biorą w niej udział ludzie z krwi i kości.

Konstrukcja tego filmu działa zarówno na poziomie głównym, jak i szczegółowym. Historia składa się z czterech aktów i każdy kolejny jest wyraźną konsekwencją działań bohatera, jednak widać to dopiero dużo później, kiedy znamy szerszy obraz. Wtedy też uderza w nas konsekwencja wszystkiego i pytanie, czy było warto, czy drugi raz zrobilibyśmy to samo na miejscu Bonda? Czy on sam zrobiłby wszystko tak samo? Czy wybrałby inaczej? Rozumiemy ciężar bycia tym, kim Bond jest. To po prostu świetna historia, pełna zwrotów akcji, płynna i zróżnicowana, a przy tym bardzo wizualna. Plany bohaterów poznamy poprzez obserwację ich zachowania – zresztą często improwizują. Mało mówią, wolą działać i zachować swoje przemyślenia dla siebie. Z drugiej strony w tym filmie liczy się wiele szczegółów – sceny akcji są zbudowane wokół pokazywania nie akcji, ale tego, kim bohaterowie są. Nagle pojawia się wyzwanie i mają ułamek sekundy, aby zdecydować, co wybrać i w ten sposób pokazać, na czym im tak naprawdę zależy. Najbardziej lubię moment na lotnisku, gdy Bond zwisa ze strony pojazdu i w ostatniej chwili powinien się podciągnąć niczym Indiana Jones czy inny typowy bohater – w sytuacji kryzysowej tak bardzo chce się podciągnąć, że to robi! – ale w Casino Royale Bond się potyka, popełnia błędy, jest ranny tak fizycznie, jak i psychicznie, a w tamtej scenie musi się poddać i leci na glebę, żeby się uratować w ostatniej chwili. Takich momentów jest pełno, a dzięki nim o wiele mocniej wybrzmiewają wszystkie chwili triumfu, które po tym nastąpią.

Warto też zauważyć, ile tego, co widzimy, faktycznie zostało zrealizowane przed kamerą. Wszystko faktycznie wygląda, jakby rozgrywało się na naszych oczach.

Jeśli miałbym wymienić jakieś problemy, jakie mógłbym mieć z tym filmem, byłyby to szczegóły: agencja wywiadowcza patrząca w wyszukiwarce, czego terrorysta może chcieć; Bond polegający na telefonie komórkowym jakby to był współczesny smartfon; zakończenie w pewnym stopniu rozbijające cały film na dwa i wymuszający tym samym seans Quantum of Solance (o którym dziś wiemy, że nikt nie chce nawet o nim pamiętać). Ten masaż serca na końcu można było lepiej zorganizować… I tylko to ostatnie tak naprawdę wpływa na całość filmu. Nie licząc tego – Casino Royale to w zasadzie doskonały tytuł. Mądry pod kątem akcji, jak i konstrukcji scenariusza; ciężki, ale i niewiarygodnie przyjemny w oglądaniu, nieprzewidywalny, zaskakujący, pełen niemal ikonicznych sekwencji i tekstów, barwny i zachwycający ilością pracy w niego włożoną. Każdy na planie był oddany temu tytułowi – wierzył w niego i to widać, ponad dekadę później. Casino Royale chce się chwalić – za bohatera, za antagonistę, za kobietę Bonda, za prawdopodobnie najlepszy czwarty akt w historii kina… (chociaż w sumie dawno nie widziałem Prawdziwych kłamstw, ponoć tam jest lepszy)

Cóż jeszcze mogę dodać – XX wiek miał Die Hard, XXI wiek ma Casino Royale.

Nie czas umierać ("No Time To Die", 2021)

Phoebe Waller-Bridge
Hans Zimmer
Linus Sandgren

„Opowiem ci historię o mężczyźnie imieniem Bond. James Bond”

5/5

Era Daniela Craiga jako Jamesa Bonda dobiega końca – piąty film i ostatni, gdzie bohater wraca z emerytury (a nawet zza grobu), aby dokończyć sprawy i wykorzystać ostatnią szansę na szczęśliwe życie. Jego największe zagrożenie życiowe okazuje się mniejsze od innego, Agencja zastąpiła go innym 007, ktoś poluje na jego życie, celem wydaje się broń będąca dziełem „tych dobrych”, a i tak najważniejsze będzie spotkanie dawnych znajomych, którzy byli dla Bonda ważni. W tym lub poprzednim życiu. Całość trwa ponad dwie i pół godziny, wypakowana jest akcją, intrygą, przygodą, strzelaninami i pościgami, wyzwaniami fizycznymi i psychicznymi, przepięknymi ludźmi (mężczyźni i kobiety, ubrani i uczesani równie godnie) oraz atrakcyjnymi miejscami akcji (lokacje, scenografia). Ten tytuł daje to, co obiecuje.

A daje przede wszystkich zabawę. Dosłownie wsiąkłem w ten seans – Bond ujmuje mnie swoim opanowaniem od pierwszej sceny, gdy zsiada z porzuconego motocykla, jakby raczej wstawał od stołu, przy którym kelner źle nalał mu czerwonego wina. W sytuacji, gdy świat się wali, on nie okazuje żadnych emocji – dopiero, gdy zagrożony jest jego świat, wtedy widać jego zaangażowanie i głębię. To historia skupiona wokół pokazania, że Bond nie był tylko kozakiem lub czołgiem, ale był ważny jako człowiek – dla innych i dla siebie. Ana de Armas jest na ekranie przez jedną scenę i może czterdzieści cztery sekundy, ale ma w sobie tyle energii, że pewnie trzeba będzie zrobić o niej serial, aby fani byli zadowoleni. Lashana Lynch gra nowego 007 i prowadzi dżentelmeński pojedynek z komandorem Bondem, grając przy tym chyba taką bardziej realistyczną wersję agenta Bonda z lat 60. Rami Malek niekoniecznie zyskuje widza, ale bardziej dlatego, że scenariusz wymaga od niego bycia czarnym charakterem, z którym można prowadzić dialog, bez dania mu tego dialogu, więc wychodzi raczej postać, która po prostu musi być w tej historii, zamiast faktycznie ją tworzyć. Léa Seydoux gra żeńskiego Bonda – równie martwego w środku, co James, ale idącego dalej z życiem bez nadziei na cokolwiek. Czuć jej ból i zgodę na wszystko, co się stanie – ona już nie będzie z tym walczyć. Reszta aktorów ma mniejsze role, ale są na plus i robią swoje: mają wpływ na historię, dodają jej godności i uczestniczą razem w tej ostatniej przygodzie. To film, w którym ważni są bohaterowie – w obu znaczeniach tego słowa.

Ogromna zasługa w tym scenariusza, który niekoniecznie jest wspaniały sam w sobie – pod względem opowiedzianej fabuły chociażby – ale z uwagi na połączenie w jedno naprawdę wielu rzeczy. Żeby nie powtarzać tego, co już napisałem, to udało się np. opowiedzieć film, będący równocześnie podsumowanie pięcioczęściowej serii, jak i trafić do nowych widzów, którym wystarczy tylko „domyślić się” tego i tamtego na podstawie wskazówek. Mamy więc podniosły finał, ale nie czujemy zagubienia, bo z ostatnich czterech filmów pamiętamy tylko parkour w Casino Royale. Połączono też tradycyjne znaki rozpoznawcze z podejmowaniem ryzyka i robieniem sporej ilości rzeczy pierwszy raz w dziejach tej serii. Poważny film z ważnymi, dojrzałymi motywami, ale znalazło się miejsce na luz lub jakiś lekki tekst tu i tam – jak choćby nalewanie sobie drinka w środku gigantycznej strzelaniny. Sama intryga za to jest rewelacyjnie skonstruowana i zrealizowana – wszystko faktycznie jest stopniowo odkrywane przed widzem (oraz bohaterami), a poznanie całości jest osiągnięciem, nagrodą, podobnie jak zmiany osobiste czy w relacji między postaciami. Doskonała robota!

Aha, jeszcze czołówka. Ujęła mnie wizualnie. Świetna!

Przyznaję – mogę być zbyt przychylny do filmu. Byłem w kinie, siedziałem trzy godziny, będąc zamknięty z nim i sprawiło mi to wyłącznie przyjemność, byłem zaangażowany – a w takich sytuacjach łatwiej jest przymknąć oko na wady. Te są, ale wydają mi się akceptowalne – bez wchodzenia w szczegóły, to Bond 25 jest taką produkcją, gdzie bohaterowi kończą się naboje, więc akurat wtedy na scenę spokojnym krokiem wejdzie antagonista. Na tym etapie takie rzeczy po prostu już chyba akceptujemy, prawda? Wszystko to w imię poszukiwania filmu, który nas chwyci i będzie później pięknym wspomnieniem. No Time to Die jest właśnie taki.

Opowiem ci historię o mężczyźnie imieniem Bond. James Bond