Vittorio De Sica

Vittorio De Sica

03/07/2018 Blog 0

Przepieprzał pieniądze na hazard i nie ukrywał tego. Musiał pracować jako aktor, żeby realizować swoje filmy. W pewnym momencie miał dwie rodziny z dwóch małżeństw i z każdą chciał świętować Nowy Rok, więc (ponoć) u pierwszej przestawiał zegary o dwie godziny do tyłu. Oto Vittorio De Sica i przegląd jego twórczości.

To twórca, którego prywatne życie może stanąć na drodze przed docenieniem jego filmów. Po obejrzeniu Złodziei rowerów w ogóle nie pomyślicie, że ich reżyser był uzależniony od hazardu czy zdradzał żonę (również wbrew swojej religii). Ponadto pewną ciekawostką może być fakt, że członkiem jego rodziny (poprzez małżeństwo) był zabójca Lwa Trockiego (przeciwnika Stalina, ale i człowieka, który uważał, że komunizm może zaistnieć tylko w skali globalnej, więc głosił ideę Stanów Radzieckich Europy, a w późniejszych latach życia zaczął głosić transhumanizm, czyli pogląd zakładający ulepszanie ludzi poprzez naukę i technologię, ale raczej w stylu narzucania różnych modyfikacji). Sam De Sica lubił to, że kręcił filmy dające nadzieję, skierowane do prostego ludu. Chciał im to dać i zostawić na kolejne pokolenia. Oglądając jego filmy, miałem raczejwrażenie, że oglądam filmy jednego biedaka skierowane do innych biedaków, robione na szybko, z amatorami i innymi metodami pozwalającymi oszczędzić na kosztach – wszystko dlatego, że tylko w ten sposób mógł pomagać innym. Ponadto więcej uwagi powinno się chyba przykładać jego scenarzyści, Cesarowi Zavattiniemu, który był teoretykiem filmowym i najwyraźniej on najlepiej rozumiał włoski neorealizm. Kino jednak takie już jest, że zawsze najważniejszy jest reżyser, więc to na niego patrzymy i myślimy, że podziwiamy wrażliwość właśnie tej osoby. A jak było naprawdę, to musielibyśmy się przejść do biblioteki, a te są zamknięte, bo pandemia.

Cel został jednak osiągnięty. Tego pana z całą pewnością będziemy zawsze pamiętać za filmy, które nam dał – Złodzieje rowerów, Dzieci ulicy i inne. Niczym legendę będziemy powtarzać, jak po wojnie, zamiast czekać na odbudowę studia, wyszedł z kamerą na ulicę, zatrudnił naturszczyków i opowiedział o problemach zwykłych ludzi. Proste dramaty o wielkim ciężarze, który często spoczywał na pojedynczych plecach. Krótkie opowieści z ponadczasowym morałem. Ta historia została już napisana, tego się nie zmieni, więc zostaje napisać: dziękuję. I nie mogę się doczekać obejrzenia kolejnych filmów tego pana.

A Garibaldian in the Convent ("Un Garibaldino al convento", 1942)

3/5

De Sica dziwnie zmierza do screwball comedy. U niego w finale wszyscy się strzelają z broni palnej.

Zaczynamy od nostalgii – starsza kobieta przybywa do miejsca, w którym była młoda i wspomina, jak to wtedy było. Zwierzęta, rośliny, ludzie oraz ich maniera. Rzucanie różami w kobietę na ulicy, aby zyskać jej uwagę i dać znać o naszym uczuciu. Świat ten nie został zbudowany z uczuciem, wszystko dosyć szybko zaczyna służyć wyłącznie opowieści o kłótliwych ludziach, którzy się kłócą tylko po to, aby potem przestać, aby w ten sposób fabuła mogła wybrzmieć. Dziewczyny, które są wrogami, zaczynają być przyjaciółkami w trudnych czasach i sytuacjach.

Ogólnie chodzi o konflikt rodzin, dziewczyny uczą się w prywatnej szkole prowadzonej przez zakonnice. Jeden z największych żartów polega na tym, że nie pozwalają na obecność mężczyzn oraz zwierząt (jak papugi czy konie), a w finale orientują się nagle, że to wszystko jest na terenie szkoły, ukryte przed nimi. W takich chwilach widać w tym filmie spełnienie zamiarów komediowych, nawet jeśli humor ten jest lichy. Tylko zaraz potem bohaterowie po przeciwnych stronach zamiast się ganiać czy przewracać, to zaczynają się strzelać. Ciężko się na tym bawić.

Tonacja filmu zawodzi zarówno w komedii jak i melancholii, fabuła jest dosyć obojętna i pod koniec ciężko być zainteresowanym o co się akurat kłócą w danym momencie, ale nie mam zamiaru zaliczać tego seansu do przykrych. Ot, przeważnie nieudany film.

Dzieci patrzą na nas ("I bambini ci guardano", 1944)

5/5

Oświetlenie hollywoodzkie, emocje neorealistyczne.

Dzieci widzą, co robimy. Są na tyle niewinne, by tego nie ukrywać, zadawać nam pytania o to, naśladować nas, wymagać od nas. Im mówimy jedno, sobie drugie, innym trzecie, a one patrzą na nas i nie rozumieją, ale robią to z miłością. Chcą nas kochać, a dorośli im to utrudniają. To widać, to działa w każdej scenie. Jeśli tyle dekad po premierze widok nadjeżdżającego pociągu potrafi podnieść mnie z kanapy, a efekty specjalne podczas wizji w oknie oczarować, to oczywiste, że ten film robi coś dobrze. Chwyta odbiorcę, zbliża się do niego. I na koniec pokazuje odchodzące w stronę drzwi dziecko. Mocna rzecz!

Vittorio De Sica

Obecnie Vittorio De Sica znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #17

Top

1. Złodzieje rowerów
2. Umberto D.
3. Dzieci ulicy
4. Matka i córka
5. Dzieci patrzą na nas
6. Sąd ostateczny
7. Ogród Finzi-Continich
8. Cud w Mediolanie
9. La riffa (segment z Boccaccio ’70)
10. Un Garibaldino al convento

Ważne daty

1901 – Vittorio przychodzi na świat. Inne źródło – w 1902.

1933 – Vittorio zakłada własne studio filmowe, zajmujące się też teatrem. Tworzyli głównie lekkie komedie.

1935 – Vittorio spotyka Cesare Zavattini, scenarzystę. Razem zrobią ponad 20 filmów (chociaż kilkukrotnie Cesare będzie jednym z licznych scenarzystów w danej produkcji). Ten sam Cesare w 1952 roku weźmie udział w wywiadzie, który zostanie uznany jako manifest włoskiego neorealizmu.

1937 – pierwsze małżeństwo Vittorio. Skończy się w 1954 roku.

1940 – reżyserski debiut Vittorio: Magdaleno, dwója ze sprawowania. Jest to remake węgierskiego filmu z 1938 roku, w którym De Sica grał jedną z głównych osób dramatu. I nie, to nie jest porno. A może jest? Nie oglądałem.

1947 – Akademia tworzy nową kategorię, żeby móc jakoś nagrodzić Dzieci ulicy De Sicki. Tak powstała wyróżnienie dla filmu zagranicznego, wtedy jeszcze była to „nagroda specjalna”. Blisko dekadę zajmie im utworzenie normalnej kategorii „najlepszego filmu nieanglojęzycznego”. Łącznie Vittorio wygra w ten sposób cztery razy.

1959 – De Sica wchodzi w związek małżeński drugi raz, ale że zrobił to w Meksyku, to włoskie prawo ma to w pompce, więc reżyser musiał wszystko powtórzyć parę lat później na Francuskiej ziemi.

1974 – De Sica umiera w związku z rakiem płuc po nakręceniu ponad 30 filmów i wystąpieniu w 150.

Dzieci ulicy („Sciuscià”, 1946)

5/5

Włochy tuż po wojnie z perspektywy dzieci, czyli jak to było wtedy zobaczyć morze pierwszy raz w życiu.

Dwoje dzieci po drugiej wojnie światowej na ulicach pracuje, polerując buty i imając się drobniejszych rzeczy. Żyją w biedzie, ale mają marzenie: chcą mieć własnego konia. Udaje im się uzbierać 50 tysięcy lirów, jednak do tego czasu policja łapie obu pod zarzutem przestępstwa. Idą do więzienia, gdzie są rozdzieleni i czekają na wyrok.

Potem podobne motywy były w kinie kilkukrotnie malowane. Różnica między nimi i filmem Dzieci ulicy jest taka, że w tamtych tytułach wydawało się, jakby twórcy stworzyli swoistą komplikację najgorszych wydarzeń, jakie tylko mogą mieć miejsce. Sytuacja na ekranie wydaje się możliwa, ale szansę na nią niewielkie. Do tego ich bohaterowie nie są ludźmi, są symbolami – aktywnymi, kwestionującymi i przemawiającymi w imieniu wszystkich. De Sica pilnował się, żeby w swoim filmie żadna z tych dwóch rzeczy nie miała miejsca – bohaterowie Dzieci ulicy są jednymi z wielu dzielących podobny los, a prawo do bycia bohaterami zostaje im szybko odebrane.

Wszystko w tej historii pasuje do świata, w którym toczy się akcja filmu. Wszystko wydaje się mieć źródło w tym samym problemie, wszystkie instytucje i grupy społeczne ukształtowane przez ten sam czynnik, pogłębiający się z każdą chwilą. Trudno powiedzieć, byśmy mieli tu do czynienia ze złymi ludźmi – wszyscy po prostu żyją w tym samym środowisku i chcą tylko przetrwać. Mówimy tu o młodych śpiących w windzie, oni chcą tylko niezbędne minimum. Strażnicy w więzieniu z kolei mają niewystarczające środki, aby radzić sobie z problemem – nie chcą być bierni, ale jednocześnie tworzą kolejne. Czy więc pozwalać na przestępczość? Czy mogą coś zrobić, prowadząc jednocześnie codzienne życie? To problem większy od nich wszystkich. De Sica nie ocenia bohaterów, nie nazywa problemu (pokazuje jednak, że bardzo poważnym czynnikiem jest niezrozumienie drugiego człowieka), nie szuka jego przyczyn i nie szuka rozwiązań. Pokazuje ówczesne Włochy i tragedię, w której udział brali wszyscy.

Czy takie podejście was zadowoli? Możliwe. Jedno jest pewne – dzieci widzące morze pierwszy raz w życiu, podczas pokazu dla więźniów, na projekcji kroniki wojennej, gdzie do morza zrzucane są bomby, to jest jeden z najbardziej kurewskich rzeczy w historii kina.

Złodzieje rowerów (1948)

5/5

Włochy, tuż po WW2, neorealizm świeci triumfy. Bohater imieniem Antonio stara się o pracę. Dostaje ją pod warunkiem, że posiada rower. Przyjmuje ją, pomimo tego, że pojazd zastawił jakiś czas temu, by mieć co jeść. Dziś jego żona daje mu pościel, by mógł ją zastawić i dzięki otrzymanym środkom odebrać jednoślad. Plan się powodzi, Antonio zaczyna pracę… wszystko jest idealnie: zarobki, perspektywy, całe życie! I pierwszego dnia wehikuł zostaje mu ukradziony. Bohater poświęca się bez reszty, by go odzyskać.

Ot, definicja życiowego, naturalnego i realistycznego kina. Bez kombinowania i wymyślania, wzięto prosty pomysł z życia na konflikt i umiejętnie go przedstawiono tak, by na ekranie niósł te same emocje co w prawdziwym świecie. Wszystko tu zrealizowano bezbłędnie, nawet nie wiem, kiedy i jak przekazano widzowi podstawowe informacje, wprowadzono go w ten świat. Wiem tylko, że już po chwili kradzież roweru w tym filmie ma o wiele większe znaczenie niż dzisiaj, i bez problemu rozumiem ten dramat. Bez żadnego kontekstu, odwoływania się, film sam sobie z tym radzi. Emocje są kompletne. Do tego wątek kryminalny jest sam w sobie ciekawy – dzieje się sporo i miałem poczucie, że bohater cały czas robi kolejny krok do przodu, by znaleźć swoje mienie.

Złodzieje rowerów to przede wszystkim smutny film, który nie miał na celu zdołować widza. Jest ponury i przygnębiający, ale zachowuje balans, by na końcu przekazać pewną naukę. Beznadziejna sytuacja głównego bohatera, nóż na jego gardle będący na dobrą sprawę od samego początku, do tego postać cichego dzieciaka, który mu towarzyszy i bez słów podkreśla każdy aspekt fabuły. Gorzka opowieść o tym, że zawsze jest coś, co jeszcze można stracić. Pieniądze, zdrowie, szacunek dziecka do twojej osoby. Los albo przypadek może postawić pierwszy krok, ale dalej podążać tą drogą tylko siebie samego może bohater winić. Dlatego udało się zachować balans, by nie stworzyć ultra depresyjnej historii i trudnych czasach. Nie, Złodzieje rowerów to coś więcej. Tutaj twórcy nie chcieli, by widz się poddał.

Cud w Mediolanie ("Miracolo a Milano", 1951)

4/5

Jakby de Sica zrobił ten film w latach 90., to by się zgadzało. Albo jakby Capra zrobił coś takiego w USA w latach 30., to też by miało sens. Ale de Sica zrobił to w 1951 roku, po serii neorealistycznych przypowieści o ciężkich czasach, z płaczącymi dziećmi i w ogóle.

Widzicie, de Sica zrobił baśń. I to taką bardzo, bardzo baśniową. Z bohaterem, który rodzi się z kapusty, wszystko jest naiwne i radosne, a głównym miejscem fabuły jest pole dla bezdomnych. Jest śnieg i wiatr, a nasz bohater zaczyna budować prawdziwe, prowizoryczne osiedle. Wszyscy są tutaj radośni, a z czasem odwalają się takie rzeczy, jakich nigdy byście się nie spodziewali. Przynajmniej po takim twórcy. Jakby to było absurdalne kino klasy B pisane na podstawie najgorszych utworów Stephena Kinga – no to może bylibyście przygotowani. I ta absurdalność naprawdę bawi, pozwala się zapomnieć w sobie, można nawet rzec, że się w pogodny nastrój wchodzi.

Nie mogę za to powiedzieć, by ten seans dodawał siły czy z sukcesem nabierał widza. To produkcja oderwana od rzeczywistości, niczego niedodająca do tematu bezdomnych czy innych, tylko je eksploatuje, aby zrealizować tę niewydarzoną fabułę. Gdy ktoś chce się rzucić pod pociąg, bohater nie ma mu nic wartościowego do powiedzenia (poza „Hakuna Matata” w wersji włoskiej). Nie można uwierzyć w optymizm bohatera czy cokolwiek innego. Tyle tylko, że jest mi nawet nieco głupio pisać to wszystko, bo jednak to cudownie bezpretensjonalny film. Nie wierzę w protagonistę, ale wierzę w optymizm twórcy. On się tylko bawi. Niech się bawi. A co mi tam, bawiłem się też razem z nim.

Umberto D. (1952)

5/5

Włoski neo-realizm zakładał proste fabuły, rezygnację z profesjonalnych aktorów na rzecz ludzi ulicy, oraz realną scenografię zamiast sztucznie zbudowanych makiet. Powodem było to, że artyści mieli w dupie fakt, iż wydarzyła się jakaś wojna, bo oni dalej chcieli tworzyć. Warunki były, jakie były, więc postanowili obrócić ten stan w zaletę. Mianowicie, mogli tworzyć kino naprawdę banalne, a i tak wychodziło im arcydzieło. Ot, choćby Umberto, bohater omawianego filmu. Nie ma jak zapłacić czynszu. I to by było na tyle.

Dosłownie. Umberto jest już na tyle stary, że nie może pracować. Nie ma rodziny, jego jedynym towarzyszem jest piesek. Jedyną opcją jest dla niego wyprzedawanie niewielkiego majątku, jaki posiada – zegarka za 5 tysięcy lirów, albo dwa tomy encyklopedii za kolejne 2 tysiące. A potem? Żebranie na ulicy? Opuszczenie swojego psa, oddanie go przypadkowej osobie na ulicy? Proste środki prowadzą tu bezpośrednio do celu – na koniec oglądający ma świadomość, ile takie rozstanie mogłoby znaczyć. I myśli sam z siebie o tym, jak to na starość życie tej postaci zaczęło się sprowadzać do sprzedawania tego, co nazbierał przez wcześniejsze lata. Aż do pojedynczej walizki. Łatwo zacząć się zastanawiać, czy w ogóle warto to robić?

Bohaterowie De Sici to prości ludzie. Nie myślą o przyczynach. Widzą tylko siebie i aktualny problem, który dotyczy wyłącznie ich. Takowi też wypełniają drugi plan, budując tym samym wizerunek kraju, gdzie nie jest tragicznie. Dzięki temu też to nie jest taki pesymistyczny obraz. Ludzie dają sobie radę… I tyle. Nie mogą pomóc innym, i ze wstydem unikają wzroku Umberto. Wtedy spieszą się już na autobus. Co najwyżej rzucą kilka banknotów do kapelusza żebraka na ulicy.

Punkt kulminacyjny tej historii należy do najbardziej dramatycznych chwil kinematografii. A jak zakończenie? Cóż… Umberto ginie w tłumie, znika między innymi ludźmi. To był dobry pomysł. Jego sytuacja nie znajduje rozwiązania. Może jest ratunek, może nie. Zamiast tego, staje się symbolem człowieka, który wciąż gdzieś tam istnieje, pośród nas. Ponieważ to, że problem dotyka niewielu, to nie znaczy, że ten problem nie istnieje.

De Sica zadedykował ten tytuł swojemu ojcu.

Ogród Finzi-Continich ("The Garden of the Finzi-Continis / Il giardino dei Finzi-Contini")

4/5

Zaskoczony jestem, że ta u podstaw bogata opowieść mająca potencjał na rozmiary Przeminęło z wiatrem czy kostiumowych filmów Viscontiego, trwa zaledwie półtorej godziny. Naprawdę! Koniec lat 30 XX wieku, faszyzm i antysemityzm we Włoszech, dwie bogate rodziny żydowskie, miłość między młodymi znającymi się od dziecka, a gazetach donoszą o kolejnych ograniczeniach… Z takich fundamentów wychodzą przecież powieści na tysiąc stron, a De Sica ucina to wszystko nisko, koncentrując się na wątku miłosnym. Scenariusz zrealizowano w oparciu o tak-jakby-autobiograficzną powieść z 1962 roku, liczącą w języku angielskim niecałe 250 stron. Może w końcu miłość jest najważniejsza?

Świat czy czasy są tu budowane na skróty – bardziej domyślamy się powagi sytuacji z innych dzieł sztuki, niż dowiadujemy się tego z filmu. Twórcy czarują sentymentalizmem, tragedią i innymi smutnymi uczuciami – dobijają oglądającego licznymi retrospekcjami. Mnie uderzyła szczególnie jedna z ostatnich, gdy smutni panowie zabrali bohaterów i przetrzymywali ich tymczasowo w tej samej klasie, gdzie jeszcze nie tak dawno zdawali egzaminy, byli niewinni i wszystko było przed nimi.

Poznajemy na pewno romans młodych ludzi, a raczej uczucie rodzące się między nimi. Autorzy nie starają się wyjaśnić, czy to faktycznie była miłość, a może tylko zauroczenie, na które to miało wpływ różne czynniki? Ważne jest, że bohaterowie to przeżywają, że to jest dla nich ważniejsze od zbliżającej się wojny wokół. Całość wieńczy wspaniały dialog ojca z synem łagodzący ból rozłąki, straty… Naprawdę czuć, że to film kogoś, kto tworzy od wielu dekad. I ma coś do powiedzenia, jak dziadek swoim wnukom wchodzącym w dorosłe życie.