Cztery najważniejsze wydarzenia 2017 roku w świecie filmu

Cztery najważniejsze wydarzenia 2017 roku w świecie filmu

08/01/2018 Blog 4
Lazarova

Wybór całkowicie subiektywny. Początkowo miałem pisać o 10 lub więcej wydarzeniach, ale tak naprawdę innych niż te cztery niżej wymienione nie pamiętam. Jeśli są jakieś, które pominąłem, a powinny tu się znaleźć - dajcie znać w komentarzach.

grzegorz królikiewicz

1. Grzegorz Królikiewicz umarł, a jego filmy nadal są niedostępne.

O tym człowieku większość ludzi nie słyszała, większość kinomanów tylko słyszała, a nieliczni widzieli chociaż jeden jego film. Powód? To nie tylko awangardowy reżyser, ale też jego produkcje nie istnieją w legalnym obiegu. Kiedy tylko dowiedziałem się, że Królikiewicz odszedł, sprawdziłem internet – chociaż czekam na to 10 lat, jego tytuły wciąż nie są na VOD lub gdziekolwiek dostępne. Istnieje jedynie pojedynczy pakiet czterech filmów na DVD do kupienia za blisko 1000 złotych (bo najwyraźniej sprowadzony z Amazonu UK, gdzie płacisz ponad 200 funtów – gdzie jest tylko jedna kopia dostępna!). Za te same pieniądze można by kupić roczny abonament w jednej z sieci kin i oglądać „Rocky’ego” albo inne „Star Wars” 5 razy dziennie przez 3 miesiące.

Dlaczego tak jest? Nie wiem. Usiadłem i dzwoniłem do trzech różnych miejsc, chcąc się dowiedzieć, kto ma prawa do dystrybucji tych produkcji, może są takie plany? Zacząłem od LegalnejKultury, ale okazało się, że oni tak naprawdę nic nie robią (serio, tak mi powiedzieli przez telefon). W końcu okazało się, że to, czego potrzebuję, jest na wierzchu na filmpolski.pl – tam było napisane, że prawa do filmów GK posiada Studio Filmowe Kadr. Zadzwoniłem; sekretarka poprosiła, bym napisał maila do osoby zajmującej się tym. Napisałem. Mail był dosyć prosty, mało formalny, ale nie na tyle, by zbyć go milczeniem – a tak właśnie się stało. Nie, żeby to był pierwszy raz, kiedy kobieta mi nie odpisała, ale w tym przypadku naprawdę mi zależało na odpowiedzi.

A nie, przepraszam. Są dostępne trzy produkcje Królikiewicza na VoD – dwa krótkie enigmatyczne metraże (ninateka.pl) oraz jeden pełny, najnowszy, będący przy tym najmniej reprezentatywny dla geniuszu tego reżysera (z tego, co słyszałem – sam nie widziałem, jeśli już to chcę oglądać od „Zabicia ciotki” i innych uznanych jego dzieł). Tak więc tak: Grzegorz Krolikiewicz jest przytaczany przez miłośników kina, znawców, ekspertów i krytyków jako jedno z najważniejszych nazwisk w historii polskiego kina, obok Wajdy, Żuławskiego, Szulkina czy Skolimowskiego. Ktoś po przeczytaniu nekrologu przypomni sobie, że coś tam słyszał o zmarłym. Będzie chciał obejrzeć jakiś film zmarłego, dostępny jest tylko jeden – nienależący do czołówki. Widz zostanie odrzucony („ci krytycy to się znają, staje im tylko, gdy nic się nie dzieje, najlepiej jak jest czarno-białe„) i da sobie spokój z resztą filmografią reżysera.

Oburzające? Jak najbardziej, ale to przede wszystkim boleśnie mocny argument na przewagę piratów nad ludźmi, którzy chcą płacić za dostęp do filmów. Już trudno, że starych filmów (przed 1950) legalnie nie idzie obejrzeć, a nawet jeśli, to wciąż łamie się prawo, korzystając z tych legalnych źródeł (bo nie są dostępne w Polsce, jak Hulu czy Filmstruck). Przeżyję, że produkcji od Douglasa Sirka nie ma, nie było i cholera wie, czy kiedykolwiek gdziekolwiek będą (poza DVD na Amazonie). On i tak nie żyje od dłuższego czasu. Ale mówimy o Królikiewiczu – polskim twórcy, my też jesteśmy na polskim terenie. Oczywiście, można by pójść taką metodą, że obejrzysz film dzisiaj, a gdy tylko będzie dostępny, to je od razu kupisz (czy tam wypożyczysz). Problem w tym, że artysta zdążył umrzeć, zanim ktokolwiek miał szansę przekazać mu te pieniądze. Piraci chociaż mieli możliwość docenić go za życia. Cholera, ja byłem na Nowych Horyzontach, kiedy pokazywali tam jego „Sąsiadów” (i śmiali się z tego filmu). Był tam pan Królikiewicz? Była możliwość podania mu wtedy ręki?

To się płakać chce i tyle. Przecież nie jest tak, że chcę mieć dostęp do tych filmów za darmo. Zapłacę. Dajcie mi taką tylko możliwość. I bez tego człowiek ma dostęp do promila dostępnych treści kinowych. Na co dzień to tak nie boli, jest co oglądać na poczekaniu. Tutaj jednak człowiek umarł. Do chrzanu z taką legalną kulturą…

PS. Wiem, zapewne gdzieś kiedyś był przegląd filmów Królikiewicza na jakimś festiwalu, a wspomniany pakiet DVD chodził po 50 zeta zamiast blisko 1000 złotych. Super. Ten fakt zasługuje na aplauz, naprawdę.

kevin spacey

2. Aktorzy, producenci i reżyserzy oskarżeni o molestowanie seksualne.

O ile 2016 rok był rokiem zgonów wśród artystów, o tyle 2017 rok będzie zapamiętany jako ten, w którym co chwila dowiadywaliśmy się o tym kolejnym molestowaniu. Nawet jeśli nie trwało to faktycznie cały rok, ale niecały miesiąc, to wciąż będziemy pamiętać, jak przy przeglądaniu newsów nawet siedem z rzędu dotyczyło kolejnego oskarżenia o gwałt, szantaż lub ktoś masturbował się przed kimś.

I… To tyle. Tak. Pośmialiśmy się, pokłóciliśmy, ale tak naprawdę nie będzie mieć to wielkiego wpływu na nasze życie. Ot, już wiemy, jakie memy będą się pojawiać po śmierci Kevina Spaceya – te same, co po śmierci Michaela Jacksona.

Oczywiście – fajnie, że w końcu ktoś tam się odezwał i jest przeprowadzane jest dochodzenie w tej sprawie, zapewne winni pójdą siedzieć. To jest dobre. Niefajnie, że wiele osób starało się do tego doczepić, dziennikarze spierdolili sprawę i zrobili z tego show, w efekcie dla odbiorców cała sprawa stała się żartem, a osoby faktycznie pokrzywdzone będą mieć jeszcze trudniej, żeby głośno mówić o tym, co ktoś im zrobił. To zła strona tej historii. Ma to miejsce dosłownie cały czas. Jedyna różnica polega na tym, że niektóre nazwiska możemy kojarzyć, media skumulowały  zjawisko i Internet miał zabawę. Tak naprawdę nic więcej na ten temat nie powiedziano niż poniższy filmik, a ma już dwa lata. Najgorsza część zaczyna się od 14 minuty, warto wysłuchać.

3. Zmiana systemu oceniania na Netflixie

Netflix był dla mnie najlepszym VOD, jakie istnieje z wielu powodów. Jeden z nich był taki, że oferowało klimat. Ten brał się przede wszystkim z tego, że jej użytkownikom można było ufać. Kiedy więc jakiś tytuł miał tam ocenę na cztery lub więcej gwiazdek – ja to dodałem na listę i oglądałem. Przy przeglądaniu nowości nie wypatrywałem tylko znanych mi tytułów, które chcę zobaczyć, ale też wkładałem wysiłek, aby zobaczyć, ile gwiazdek ma każdy inny. Interesowałem się nieznanym, co Netflix ma w ofercie. Skutkowało to też tym, że po paru miesiącach oglądania ta strona wydawała się sprecyzowana pod ciebie i polecała ci rzeczy, które faktycznie możesz chcieć zobaczyć. Poza tym to było jak w porównaniu Wikipedii do tradycyjnej encyklopedii. Wertując tą drugą trafiałeś na inne hasła i uczyłeś się o nich przy okazji.

Gdzieś w połowie 2017 roku wystawianie gwiazdek zamieniono na kciuki w górę i w dół. Pomysł mógł się udać, przyznaję. Teraz wygląda to przynajmniej podejrzanie: połowa tytułów nie ma rekomendacji procentowej, a wszystkie rzeczy wyprodukowane/dystrybuowane wyłącznie przez Netflixa z jakiegoś powodu mają zawsze 95%-99% polecania. Poza tym, jak może być inaczej, skoro ja zawsze oglądałem tam tylko rzeczy, które chciałem oglądać, a więc bardzo rzadko trafiałem na rzeczy, którym nie chciałbym klikać kciuka w górę? Oczywiście, „Transformersy” czy inny „Zmierzch 4” dostały łapkę w dół, ale co poza tym? Z punktu widzenia maszyny podoba mi się 99% tego, co oglądam. Mam więc marnować czas, aby znaleźć tytuły, którym dam kciuk w dół, by system mnie poznał? Nie chce mi się. I w ten sposób mnóstwo rzeczy wyleciało z mojej Netflixowej listy „do obejrzenia„. Już mi na nich nie zależy. Teraz Netflix… cóż, wciąż jest najlepszym VoD, ale głównie przez brak konkurencji. Teraz one wszystkie są tylko stroną, gdzie mogę zobaczyć ten tytuł, na który mam ochotę. Nic więcej. Z wyjątkiem Mubi, ale tam za mało oglądam. Jakieś 5 tytułów miesięcznie. Na Netflixie czy HBO GO spędzam po 20 godzin tygodniowo.

Czemu tak to rozdmuchuję? Ponieważ ma to dla mnie znaczenie. Netflix jako lider na rynku wyznacza nowe kierunki, dlatego ten krok w tył wypełnia mi głowę ponurymi myślami. Oglądanie filmów (abstrahując kompletnie od jakości samych produkcji) musi być ciekawe – dlatego tak sobie cenimy wychodzenie do kina albo z wiadrem na łzy wspominamy przeglądanie katalogów VHS oraz chodzenie między regałami w wypożyczalni. Nawet przeglądanie programu telewizyjnego lub skakanie po kanałach ma w sobie masę uroku. VoD ma ten aspekt tak bardzo w dupie, że nawet nie dziwi fakt, że ich twórcy nie zwracają uwagi na pozycjonowanie siebie w Google. Przez to często nie wiadomo nawet, czy któryś film już jest w ich ofercie. Wpisujesz w wyszukiwarce „Tytuł + vod” i wyskakują ci jedynie nielegalne strony. Żeby poznać katalog takich stron jak Chili.com lub Cineman, musisz wejść na te strony i każdą przeszukiwać oddzielnie. Przynajmniej można to robić za darmo, bez zakładania konta i podawania swej karty kredytowej.

Jeszcze nie tak dawno temu Netflix był właśnie miejscem oferującym atmosferę. Wchodziłem tam nie tylko, by oglądać, ale też po to, by przeglądać rekomendacje, a także co kilka dni przeglądałem nowości. Wstawałem rano i jedną z moich myśli było: „Oh boy, nie mogę się doczekać, co też dziś dodadzą„. A potem było coraz mniej i mniej fajnie. Listy się zepsuły, recenzje usunięto, teraz usunięto gwiazdki. Nic nowego nie dodano, a przecież można by tyle zrobić! Ja wiem, że dla większości widzów liczy się tylko cena i zawartość katalogi, ale ja chcę, żeby VoD czymś się różniło od torrentów. Poza oczywiście tym, że to drugie jest darmowe. Na razie taki Netflix różni się tylko tym, że napisy są od razu. Ojejku.

netflix

4. Almodovar nie chce filmów Straight-to-VoD na festiwalach

Netflix pokazał film na premierze w Cannes, a potem zapowiedział, że nie wypuści ich do kin. Jury w Cannes wkurwiło się z tego powodu i zapowiedziało, że zmieni przepisy: teraz, jeśli pokażesz coś w Cannes, to masz to pokazać w kinie i chuj. Podobnie zresztą jest z Oscarami i innymi graczami na rynku decydującymi o tym, ile film potem zarobi. Jeśli ten nie może nawet dostać nominacji, to wzbudzi mniejsze zainteresowanie, a tym samym wyrobi mniejszy zysk. Netflix jednak nie chce wyświetlać swoich produkcji w kinach, a bez tego Akademia nie chce traktować ich na równi z innymi filmami, które na dużym ekranie są wyświetlane przez kilka tygodni.

Trudno w tym wszystkim nawet mieć pewność, o co chodzi – czy też o wartości artystyczne, aby mieć kontrolę nad tym, w jakich warunkach film jest przedstawiany? Lepiej to robić na dużym ekranie przy profesjonalnym nagłośnieniu niż na laptopie w pociągu. A może chodzi o przekupstwo posiadaczy kin, którzy nie chcą być pominiętymi i domagają się swojej działki? Albo to tylko strach przed odejściem do lamusa tego, co kochamy, czyli możliwości obejrzenia filmu w kinie? Bo VOD zniszczy biznes, wiecie.

Jeśli to pierwsze lub trzecie – wtedy problem leży zupełnie gdzie indziej i trzeba ich upatrywać w tym, dlaczego przeciętny widz woli telewizję od kina i nie ma szacunku do tego, co ogląda, dlatego pozwala sobie na gadanie na sali kinowej oraz seans przy włączonym świetle w zaciszu swego przybytku. Ja sam do najbliższego kina mam dwie godziny autobusem, dlatego przy swoim biurku mam wygodny fotel, głośniki i monitor – wszystko dobrej klasy. Z tej pozycji mogę mówić, że zabraniania i nakazywanie czegoś dystrybutorom/twórcom to ograniczenie ich wolności. I nic więcej. Dlatego też czekam na wynik tego starcia, bo obie opcje są wciąż możliwe. Fani VoD nie ograniczają niczyjej wolności – jeśli film będzie dostępny w kinie, to nikomu to nie przeszkadza. Fani kina z kolei domagają się ograniczenia wolności i wymuszenia pokazywania w kinie, nawet jeśli ktoś tego nie chce lub go nie stać. Ciekawe, czy przeżyję, jak nakręcę swój własny film i będę chciał go dystrybuować na vimeo?

Uwielbiam chodzić do kina, ale z mojej pozycji w całym tym bałaganie chodzi jedynie o to, żebym musiał czekać, aż obejrzę dany film. Nie mam z tym problemu, są inne filmy. Jeśli ktoś chce mi go dać od razu, to powinien móc to zrobić. Legalnie.

Tak czy inaczej, jesteśmy trochę bliżej wymazania kolejnych podziałów – w tym przypadku na „najlepsze filmy wg polskiej daty premiery” i „Najlepsze filmy roku„. Przycichną też wszelkie dyskusje typu „Czy należy liczyć filmy z VoD w takich rankingach?„, bo to będzie dla wszystkich oczywiste.

I to już wszystko. W 2018 roku planuję przyglądać się uważniej wiadomościom filmowym w świecie. Oby było tylko lepiej. Może w końcu filmy Angelopoulosa będą gdzieś dostępne poza archiwum Grecji? Może Linklater ogłosił, że pracował nad adaptacją „Ja, Klaudiusz„? Czekacie na coś podobnego?