Przybywacie z daleka („Come From Away”, 2021)
Rock-opera o 11 września. Film wchodzący z pół-obrotu do życia odbiorców, czyniąc je lepszym. Kocham ten tytuł!
Miejcie jednak na uwadze, że rock w tej operze podchodzi bardziej pod The Pogues niż The Who, a 11 września oglądamy od nie tej strony, która przychodzi wam do głowy. Nie mówimy tu o samolotach i zmarłych.
Początkowo mieli zrobić pełnoprawną adaptację, ale ostatecznie skończyło się na zarejestrowaniu występu na deskach teatru. Miejscem akcji jest skromna miejscowość na wyspie koło Ameryki Północnej, gdzie awaryjnie wylądowały samoloty po zamachu na WTC – wiadomo, jeśli jakiś samolot ma bombę na pokładzie, to zniszczenia będą mniejsze. Miasteczko w ciągu kilku godzin prawie podwoiło liczbę rezydentów, mając u progu kilka tysięcy ludzi różnych narodowości i języków, wystraszonych i niepoinformowanych o niczym, obawiający się nawet eskalacji kolejnej wojny światowej. Już nie mówiąc o tym, że wszyscy byli traktowani jako zagrożenie terrorystyczne. To, co nastąpiło później, było historią godną opowiedzenia i pamiętania.
Dwunastu aktorów wcielających się naprzemiennie w lokalnych przedstawicieli ludzkości, pasażerów różnych samolotów oraz szeroko pojęte tło, statystów. Nie ma tu żadnej iluzji, osoby na scenie na naszych oczach zmieniają strój i akcent, stając się kimś innym – to wszystko jest jedynie sugestią, służy atrakcyjnemu i dynamicznemu opowiedzeniu historii. Miało to na celu pokazać również, że wszyscy są tacy sami – to ludzie. Możemy się zrozumieć, wczuć jeden w drugiego, pomóc sobie nawzajem. Wszyscy byli w tym razem. I to był ich jedyny ratunek, grupowo przeżywając tragedię ponadnarodową.
Wszyscy bohaterowie ubrani są jak zwykli ludzie – niektórzy są w takim wieku, że miałem początkowo obawy, czy dadzą radę. Po scenie chodzą ze swobodą, ręce w kieszeni, można tam zobaczyć flanelowe koszule albo rozciągnięte bluzy noszone tak długo, bo w nich czujemy się najbardziej komfortowo. To wszystko przybliża ich do nas i wrażenia, że faktycznie słuchamy zwykłych ludzi opowiadających nam swoją historię. A ich celem jest wyłącznie właśnie to: opowiedzenie historii, podzielenie się doświadczeniem. Zwykli ludzie, którzy przeżyli coś wyjątkowego i teraz niosą to ze sobą wszędzie, gdzie tylko ich los poprowadzi.
Ogólnie dużo tu zwykłości – chociażby w choreografii czy tańcu, bo ten, zdaje się, jest niewymagający. Proste ruchy będące w zasięgu osoby w każdym wieku. Złożoność i skomplikowanie tej produkcji jest dosłownie niewidzialne – ilość bohaterów, melodii, detali, fabuł, pomysłów inscenizacyjnych oraz zawrotne tempo. To samo się zresztą tyczy języka filmowego użytego do przeniesienia teatru na ekran, nie popełniono tutaj ani jednego błędu*. I humor! Ten tytuł daje radę przedstawić ciężki temat w energetyzującej, pochłaniającej formie. Tutaj wszystko jest wybitne i wybija nowy poziom od spodu – aktorzy co do jednego są doskonali, przedstawiając nam zwykłych bohaterów przy użyciu wszystkich swoich aktorskich zdolności. Scenariusz jest zawiły i cudownie przejrzysty. A jeśli lubicie śpiewać, ale nie umiecie – nie macie tu czego szukać, może poza utworem otwierającym. A nawet owa piosenka była pisana z myślą o ludziach szkolonych w śpiewie, wybitnie zdolnych. To piosenki dla najlepszych z najlepszych, każdy ma tu piękny głos.
Kocham ten tytuł. Nie marnuje on ani jednej sekundy, porywa odbiorcę i wchodzi z kopem w jego życiem, czyniąc je lepszym. To jest piękne, że kino tak właśnie może wyglądać, że może mieć puls! Nie ma tu miejsca na błędy, wady, pomyłki, lenistwo – wszystko jest przemyślane, doprecyzowane, każdy szczegół ma znaczenia we wspieraniu opowiadanej historii i wspaniale cieszy przy każdym seansie. To tytuł, który będzie częścią każdego mojego dnia. Płakałem, śmiałem się, nie miałem dosyć. Jak już zacznę oglądać, to nie mogę przestać – tu nie ma ulubionych piosenek lub scen, to nie album, medley ani suita, ten tytuł to całość.
*już pominę, że pierwszy raz od dawna oglądając coś, nie widziałem prawie w ogóle pracy kamery czy montażu. Dopiero oglądając drugi raz zacząłem zwracać na to uwagę – ale do pełnego seansu jeszcze daleko. Oglądając jednak takie klipy jak powyżej widać gigantyczną różnicę – są one kręcone jak telewizja śniadaniowa, nawet ujęcia z profesjonalnych występów tak wyglądają – kamera z przodu i ewentualne przejścia do ekstremalnych zbliżeń na osoby akurat śpiewające, plus dużo przypadku i ucinanie nóg przy tańczeniu. Filmowa wersja była zrobiona z planem, co tylko dodaje kolejne setki szczegółów zasługujące na docenieniu. Chociażby w powyższej piosence – przy „I turn on the radio” jest ujęcie z boku, podkreślające cały moment. Podobnie przy „On the edge”, jak się pochylają – to również jest z boku, a nie z przodu, gdzie tego już nie widać. Co za to widać? Jak jedna aktorka przygotowuje krzesło dla aktora wcielającego się w kierowcę – w filmie tego nie widać, to się dzieje poza kadrem. Nadal w filmie widać masę takich rzeczy, inaczej się nie da – ale gdzie się dało, tam to obcinali. I dobrze. Milion szczegółów, dosłownie. Wspaniała robota!
***
Chciałbym opowiedzieć o momencie, gdy się popłakałem. Płakałem dwa razy, drugi raz był przy okazji „Knock knock joke”, ale pierwszy bardziej zasługuje na analizę z mojej strony – bo był prosty i spodziewany, od początku wiedzieliśmy raczej, że syn jednej z bohaterek (strażak w NYC) okaże się martwy. Istotne jednak są dwa czynniki – wszystkie powroty w tej historii nie są zrobione tak, aby były pewne. W końcu kto po pierwszym seansie będzie pamiętać początek tej historii – że powiedziała: My son sends me on this vacation. He says, „Mom, you’re never gone anywhere.” And when I get back, i’m telling him, „This is exactly why.” I wracają zazwyczaj tylko raz – coś powiedziane wraca później w jakimś nowym kontekście. I nigdy nie czujemy, że powinno być powiedziane coś więcej, po prostu to było parę słów i nic więcej. Dlatego gdy ta kobieta mówi, że nie może się dodzwonić do syna – to jest wszystko. Koniec historii? Nie było nawet początku. Jednak w finale ta bohaterka dzwoni do kobiety poznanej w Gender i mówi tylko: „Odszedł”, a ja zachłysnąłem się łzami. Nawet gdy o tym piszę, to jestem wzruszony. Dlaczego?
Bo ten tytuł wykorzystuje silnie fakt, że jest reprezentacją czegoś. Sztuką użytą do opowiedzenia o tym doświadczeniu – nie ma żadnej iluzji, że aktorzy na scenie to prawdziwi ludzie przeżywający swoją historię przed naszymi oczami. Nie, to aktorzy, ale wykorzystujący swój cudowny talent i zdolności do przedstawienia nam tamtych wydarzeń, tamtych ludzi i ich strony tego wszystkiego. Ponad to, to jest sztuka o sięganiu do innego człowieka, pomagania mu, życiu razem. Gdy tamta kobieta zadzwoniła do innej, żeby powiedzieć jej o swoim synu, ja poczułem, że ona dzwoni do mnie, że JA jestem dla niej tak ważny, że powiedzenie tego MI przyniesie JEJ ulgę.
Potem ta sama kobieta opowiada żart. A ja śmiejąc się, znowu czuję łzy na podniebieniu. To w końcu ta sama kobieta. Znalazła w życiu spokój 10 lat później, może teraz opowiadać żart. To jest piękne.
Najnowsze komentarze