Joseph Losey

Joseph Losey

10/04/2024 Blog 0

Chodził do tego samego liceum, co Nicholas Ray. Uczył go Eisenstein. Grał go Martin Scorsese. Tworzył na przestrzeni pięciu dekad i zrobił dwa filmy, które znajdują się na liście moich ulubionych filmów. Oto Joseh Losey i przegląd jego twórczości.

Films can illustrate our existence . . . they can distress, disturb and provoke people into thinking about themselves and certain problems. But NOT give the answers.” – Joseph Losey
Jak ja w ogóle na niego trafiłem? Bo o samym reżyserze słyszałem właściwie od początku, dwa filmy widziałem już wcześniej: „Posłańca” (którego chyba już zawsze będę mylić z „Garderobianym” z jakiegoś powodu) oraz „Chłopca o zielonych włosach”. Ten pierwszy, bo wygrał jakąś kiedyś istotną nagrodę, drugi leciał na TCM. Nawet nie wiedziałem wtedy, kto to reżyserował. Sam Joseph Losey myli mi się Lindsayem Andersonem („Sportowe życie”, „Jeżeli…”, „Szczęśliwy człowiek”), więc aż do końca przez myśl mi nie przeszło, aby poznać bliżej tego twórcę – do momentu, w którym musiałem zacząć robić ranking filmów z 1963 roku. Jaki najbardziej chciałbym z tego rocznika zobaczyć? „Służący”, który zresztą też myli mi się z „Posłańcem”. Kto go reżyserował? Losey. Może są inne filmy tego twórcy, za które warto się wziąć? I okazało się wtedy, że tak właśnie jest. Wybrałem więc osiem, żeby zrobić Top 10… I okazuje się, że w przyszłości chciałbym zobaczyć więcej.
 
Historycznie to ciekawy przypadek, był jedną z ofiar odwrócenia się rynku Amerykańskiego na komunistów oraz osoby podejrzane o bycie nimi. Joseph technicznie rzecz biorąc nie był wydalony ani też nikt go do tego nie zmuszał: uciekł ze strachu, a po powrocie po prostu nie chcieli go zatrudnić. Poleciał więc do UK, aby zacząć nowe życie, gdzie niektórzy obawiali się z nim pracować – bo jeszcze sami zaczną być podejrzewani o czerwone sympatie. Losey tworzył więc pod pseudonimem, który porzucił krótko później. Został uznanym twórcą, zdobył liczne nagrody, wyróżniając się na każdym polu. Nawet stworzył film po francusku – jeden z nielicznych podejmujący temat łapanki Żydów w Paryżu podczas 2 wojny światowej.
 
Technicznie – jego filmy są śliczne, perfekcyjne. Losey to taki twórca, który szuka kreatywnych sposobów, aby zrealizować scenę. Jest jednym z mistrzów ustawiania aktorów w kadrze, wykorzystywania głębi kadru, kontynuowania ujęcia, gdy jest to uzasadnione, a jeśli coś się da zrobić bez ruszania kamerą – np. za pomocą lustra oraz ruchu wewnątrz kadru – to wykorzysta tę okazję. W końcu po co ciąć i pokazywać coś, skoro można pokazać tylko tego cień? I zrobić w ten sposób jeszcze większe wrażenie? Losey naprawdę umiał pokazywać akcję, swoich aktorów oraz scenografię. Jego obrazy dosłownie widać. Sposób, w jaki przedstawił łaźnię w „Łaźni” czy dom w „Służącym” jest nauką, którą powinien nabyć każdy reżyser aż do końca historii tego medium. Każdy powinien zobaczyć opening z pomnikiem w „King and Country”, scenę rozstrzelania z tego samego tytułu, jak bohater „Służacego” wrócił do domu i rozmawiał z kimś piętro wyżej, kto palił papierosy… Oraz każde z pięciu ostatnich ujęć. Każde jest tak mało istotne, a kąt w każdym jest czymś, co wykracza poza wyobraźnię każdego innego twórcy. I ile one wtedy wyrażają!
 
Tematycznie przez filmy tego reżysera przejawia się jeden motyw: uświadamianie swoim postaciom prawdy o sobie. W „Prowlerze”, jednym z pierwszych filmów w karierze reżysera, było to najtrudniejsze, ponieważ sytuacja była aż tak niejednoznaczna, że w zasadzie nawet po seansie trudno powiedzieć, kim naprawdę bohaterowie byli. A co dopiero czy oni sami to wiedzą. Czy wierzą w to, co robią? Czy też manipulują drugą osobą? Późniejsze filmy reżysera niestety mają potencjał do osłabienia tej niepewności, ponieważ tam Losey już najczęściej opowiada bezpośrednio o tym, jak kobiety manipulują mężczyznami. W „Blind Date” chłop umawiał się z kobietą, która okazuje się szybko być kimś kompletnie innym. W „Wypadku” samica jest teoretycznie ofiarą samców zabiegających o nią i prowadzący zimną wojnę między sobą, ale ona na tym dosyć świadomie korzysta. „Mr Klein” też mógłby się uratować, gdyby nie kobieta. Dopiero w „Łaźni” kobiety są na pierwszym i jedynym planie, więc niektóre sprowadzają przekleństwo same na siebie. I inne kobiety.
 
W Polsce dostępne są dwa filmy – na Mubi możecie zobaczyć właśnie „Służącego”, na Flixclassic był „Za króla i ojczyznę”. Dwa najlepsze w mojej opinii obrazy tego reżysera. Idźcie i szukajcie kolejnych, lepszych. Ja poszedłem w tym kierunku i znalazłem parę tytułów, które wiele mi dały. I chcę zobaczyć więcej. Ten twórca z całą pewnością powinien być bardziej znany, szanowany i pamiętany. A w szkole – studiowany, gdzie wyciągaliby wnioski z jego sztuki. Ważne nazwisko!

Obecnie Joseph Losey znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #38

Top

1. Za króla i ojczyznę
2. Służący
3. The Prowler
4. Łaźnia
5. Mr. Klein
6. Inspektor Morgan prowadzi śledztwo
7. Wypadek
8. Sylwetki na horyzoncie
9. Posłaniec
10. Chłopiec z zielonymi włosami

Ważne daty

1909 – urodziny (Wisconsin, USA)
 
1930 – urodziny czwartej żony, która m.in. napisze scenariusz jego ostatniego filmu
 
1933 – Joseph reżyseruje teatr w Nowym Jorku
 
1935 – podróż do Związku Radzieckiego, aby studiować moskiewski teatr, trafia na zajęcia Eisensteina
 
1939 – krótkometrażowy debiut
 
1945 – koniec służby wojskowej (dla USA)
 
1946 – początek życia w LA, przystąpienie do Partii Komunistycznej
 
1948 – pełnometrażowy debiut
 
1949 – początek współpracy ze Stanleyem Kramerem
 
1951 – ucieczka przed prześladowaniem komunistów  do Europy podczas pracy nad filmem
 
1952 – powrót do USA, ale nie ma tam żadnej pracy; wraca do Europy, do Rzymu
 
1953 – zamieszkanie w Londynie, gdzie tworzy pod pseudonimem, aby współpracownicy nie mieli problemu, że robią z nim kino; porzuci pseudonim później
 
1970 – czwarte małżeństwo (do jego śmierci)
 
1984 – śmierć (Chelsea, nowotwór)
 
1985 – premiera ostatniego filmu (zmarł po skończeniu zdjęć, ale przed premierą – podobnie jak jedna z aktorek; operator może i nie umarł, ale więcej filmów nie zrobił)

The Prowler (1951)

5/5
Mąż, żona i kochanek. Komu uwierzyć? Cudownie minimalistyczny oraz niejednoznaczny moralnie.
 
Ona dzwoni na policję, bo zauważyła przez okno tytułowego Prowlera, po polsku „podejrzanego osobnika”. My jako widzowie go nigdy nie zobaczymy, może Jej tylko się zdawało. Może jednak to był jej plan od początku, aby uwieść policjanta, którego kiedyś rozpoznała ze zdjęcia. Ciężko nam ją o to podejrzewać, ale kto wie, jaka jest prawda. Policjanci później faktycznie przyjdą, wszystko sprawdzą, zlekceważą paniusię i pójdą, ale jeden wróci, w odwiedziny, porozmawiać. I zacznie żałować, że Ona ma już męża. To on prowadzi po nocach audycję radiową i nawet wtedy go słychać, jak mówi do swojej żony, Susan. Cóż, nie wszystko trwa wiecznie, że tak powiem.
 
Całość jest zrealizowana cudownie: kompozycja kadru, trójwymiarowe prowadzenie aktorów, każdy element wizualny reprezentuje coś istotnego dla narracji, podkreśla ją. A scenariusz przechodzi do rzeczy i kończy historię na najwyższej nucie, dając doskonały pod względem dramaturgicznym trzeci akt. Reżyser Joseph Losey twórczo posługuje się minimalizmem – i robi to na korzyść fabuły, rozbudowuje ją w ten sposób. Nie chodzi tylko o tytułowego Prowlera, dla przykładu: w roli męża jak najbardziej jest obsadzony aktor, ale ledwo go zobaczymy. Ten mąż od początku jest niczym duch, który mówi na odległość za pomocą radia, w sypialni leży pod kołdrą skryty w cieniu. Jest bardziej wyobrażeniem niż prawdziwym człowiekiem, więc do końca pozostaje w tej historii, nawet jeśli fizycznie go tam nie będzie. Przylgnie do bohaterów, do ich sumienia. Będą o nim myśleć – a my tymczasem oglądamy w zasadzie film dwóch aktorów, przez większość czasu. Można było robić cięcia na męża, gdy ten jest w pracy, można było go pokazać częściej… Ale podjęto inną decyzję. To nie tylko ogranicza budżet oraz przyspiesza realizację – łatwiej zrobić scenę z mniejszą ilością aktorów – ale tak zwyczajnie wynosi tę historię poziom wyżej. W końcu im więcej musimy sobie dopowiedzieć i wyobrazić, tym trudniej jest ocenić efekt finalny.
 
A o tę ocenę ostatecznie chodzi. Czy bohaterowie byli wobec siebie nawzajem szczerzy? Czy może oszukiwali? Chociaż troszkę? Może oszukiwali samych siebie? Czy byli źli od początku, czy też zeszli na taką drogę? A może faktycznie byli nieszczęśliwi i postanowili się sprzeciwić warunkom narzuconym im przez społeczeństwo? I prawie byli szczęśliwi, tylko to było zwyczajnie wtedy niemożliwe? Czasy i otoczenie zaciera w filmie Loseya moralność oraz różnice między ludźmi przeklętymi oraz nieszczęsnymi. Jedni widzą w drugich sobie podobnych. I to ich zbliża, chociaż są całkowicie od siebie różni. I inni. Obcy. A może to tylko takie nasze wrażenie? Może oboje byli przeklęci. Albo oboje byli nieszczęśliwi, nic więcej. Ciężko powiedzieć. Ciężko ocenić. Już nie mówiąc o tym, że przecież robili to z miłości. Tragiczny obraz, który znajduje piękno w swojej tragedii.

Inspektor Morgan prowadzi śledztwo ("Blind Date", 1959)

4/5
Losey nagina lekki materiał do poważnego dramatu. I w dopiero w finale mu się to udaje.
 
Od samego początku to wygląda jak komedia kryminalna z popularnym aktorem w roli głównej – może nawet nie był aktorem? Gra trochę lekceważąco, tutaj się potknie, tam zrobi minę – takie jest pierwsze wrażenie. Przyjeżdża do miasta, wpada do mieszkania, rozgląda się na pół ślepo nie zauważając od razu, że coś jest nie tak… I czeka. Aż przyjdzie policja i zapyta, co on tu robi razem z ciałem, które nie żyje dopiero od kilku minut. I zaczyna się intryga – bo bohater umówił się z kobietą, którą znał od jakiegoś czasu, zabić nikogo nie zabił. Czy policja mu uwierzy? I o co w tym wszystkim chodzi?
 
Reżyser Joseph Losey kontynuuje eksploatację niejasnych relacji damsko-męskich, jak jedna strona może nabrać drugą i czy wtedy ktokolwiek może coś zrobić? Czy sprawiedliwość może wygrać? Na tym polu reżyser robi krok do tyłu, bo w tym filmie relacja jest głównie jednostronna. W Prowler trudno było nawet mieć pewność, że ktokolwiek manipuluje, a jeśli już, to czy druga strona nie robi tego samego. Inspektor... jest bardziej gatunkowy, nastawiony na zwroty akcji i satysfakcjonujące zakończenie. I to film z całą pewnością daje – końcówka w końcu staje się w pełni dramatyczna, poważna, a nade wszystko: wiarygodna psychologicznie. Można uwierzyć, że taki końcowy obrót spraw mógł mieć miejsce. Wtedy widz jest potraktowany z szacunkiem.
 
Tylko tytuł mnie zastanawia. To jakaś seria filmów o panie Morganie?

Służacy ("The Servant", 1963)

5/5
Arystokracja orientuje się, kto naprawdę rządzi ich domem. Przepięknie nakręcony.
 
Zamożny, młody mężczyzna poszukuje sługi – do kuchni, do wszelkiego ogarniania wnętrz, do wykonywania różnych sprawunków. I potrzebuje konkretnie mężczyzny – idea kobiety, która by chodziła za nim i mówiła mu, co ma robić, wywołuje w nim niesmak. Zatrudnia więc Barretta, który ma doskonałe referencje i uosabia sobą maniery idealnego, angielskiego kamerdynera. Zarządza domem bez zarzutu, a zaczyna jeszcze w trakcie prac remontowych. Współpraca pana i sługi wydaje się idealna do momentu, gdy przez próg przechodzi kobieta, która od początku wydaje się konkurować z kamerdynerem o przestrzeń w domu. Nic wielkiego, to delikatne gesty – jak nacisk, aby wazon stał w konkretnym miejscu. Barrett zresztą sam wydaje się z intencją wchodzić do pokoju wtedy, gdy młodzi chcą intymności. Napięcie jest wyczuwalne – a to dopiero początek tej historii.
 
Całość jest przepięknie nakręcona, to po prostu trzeba zobaczyć. Niemal każde ujęcie zasługuje na omówienie, każdy kąt i każda kompozycja zachęca do wgłębienia się w motywy fabuły i zastanowienia się głębszego nad tym, co się dzieje pod powierzchnią tego, co właśnie widzimy. Finał to jedno genialne ujęcie za drugim, najkrótsze i najmniejsze momenty dostają tyle zastanowienia, że to po prostu ogląda się jak marzenie niezależnie od treści filmu, jej fabularnej wartości. Gra światłem i perspektywą jest zachwycająca – tyle tysięcy filmów za mną, a reżyser Losey nadal potrafi wywołać we mnie dreszcz cieniem człowieka stojącego na piętrze z papierosem w ustach. I ten śnieg za oknem. Sam dom jest tutaj przepięknie ukazany – naprawdę można go zobaczyć i poznać, to w końcu jeden z bohaterów tej historii. Obiekt marzeń protagonistów, nagroda za walkę.
 
Bo to jest film o walce, ale bardziej o uświadomieniu bohaterom, że ona trwa. Status quo wydaje się w końcu ustalony: są panowie i są słudzy. W tym filmie jednak sługa bez większego powodu decyduje się przejąć dom, w którym służy. Jest bardziej czystą energią niż postacią z własnym celem lub pragnieniami, jest niczym istotą z powieści low-fantasy, która pojawia się w tym świecie, aby uświadomić realnym bohaterom coś o sobie. Często w brutalny sposób. Tylko po to, aby właściwy właściciel domu uświadomił sobie coś, czego nie widzi, chociaż jest to cały czas przed jego oczami. Sługa nawet zdejmuje mu skarpety, bo sam tego nie zrobi. Mówi o planach na przemianę dżungli w miejsce do życia dla ludzi, ale jaki ma wpływ na własny dom? Utrzymanie w nim porządku? Bycie jego prawdziwym właścicielem? Jest to opowieść jednostronna moralnie, jak i dramaturgicznie, ale pod kątem gatunkowym mamy tutaj dużo składników, od dramatu, poprzez romans i na horrorze kończąc.
 
Nie jest to kino z serii eat-the-rich. Reżyser Losey wie, że świat jest bardziej złożony. Nie chodzi tutaj o niszczenie czegokolwiek lub kogokolwiek, ale uświadamianie rzeczywistości. Rzeczywistości, która wielokrotnie w tym filmie będzie niepewna. To jedno z wyzwań tworzących to arcydzieło zarówno sztuki filmowej – reżyserii, kostiumów, scenografii, zdjęć, muzyki, aktorstwa, scenariusza – jak i na poziomie intelektualnym, będącej przypowieścią o samowartości każdego z nas. I walki o nią.

Za króla i ojczyznę ("King and Country", 1964)

5/5
Znaczy, Ścieżki chwały są genialne, ale to jest jeszcze lepsze. Błoto, deszcz i walenie rumu.
 
Z samego zarysu fabularnego człowiek czuje, że to będzie podobne doświadczenie do oglądania Ścieżek chwały Kubricka – w obu mówimy o I wojnie światowej, gdzie żołnierz nie ma wyboru: albo umrze podczas misji samobójczej, albo zostanie rozstrzelany przez swoich za sprzeciw wobec rozkazów, dezercję, co tylko chcecie. Brutalna prawda. Co pan Joseph Linsay do tego dodaje ponad swojego starszego o kilka lat brata?
 
Za Króla i ojczyznę opowiada o żołnierzu, który oddalił się z pola walki. Adwokat nim gardzi, bo każdy się boi, ale wypełnia swoje obowiązki solidnie i obiera sobie za cel, aby przekonać sąd wojenny, że jego klient nieświadomie opuścił pole walki, nie miał zamiaru dezerterować (nie wziął ze sobą nic, co by umożliwiło taką podróż), a tak w ogóle, to jego psychika się załamała (shell-shock). Czy coś to da?
 
Brytyjska klasa w zachowaniu oraz wypowiedziach, sposób ich ujmowania trudnych tematów, jak postaci reagują w niełatwych sytuacjach, jak formułują odpowiedzi, jak myślą – to przenosi odbiorcę w ten świat, gdzie inni ludzie decydują o sprawach życia i śmierci. Całość jest umiejscowiona w obrębie anonimowej bitwy czy etapu całego konfliktu. Nie było to znaczące starcie, chociaż mogło być – fakt dezercji jest zaprezentowany samodzielnie, bez dodatkowych wpływów. Nie są istotne też takie fakty, jak to, w jaki sposób dana osoba została zaciągnięta albo co robiła w cywilu. Liczy się samo „przestępstwo”, czyn zarzucany. I nawet jeśli pytanie jest przesądzone, to podróż ku niemu jest tak samo angażująca, dzięki owej brytyjskości, reżyserskiemu humanitaryzmowi bijącemu z ekranu oraz… błocie. Ten film jest pełny błota.
 
A także deszczowej pogody czy szczurów. Akcja rozgrywa się w czymś, co kiedyś pewnie było częścią zagrody albo innego zabudowania na farmie. Rozwalające się kamienne ściany, wilgoć, prowizoryczne albo chłopskie meble połączone z dramatem sądowym, mundurami oraz pełnią zachowanej kultury. Prawo jest prawem, w tę dobrą jak i złą stronę, daje i nakazuje jednocześnie – w każdych warunkach. Siła filmowego języka jest tutaj naprawdę mocna, uderzając najmocniej tam, gdzie robi to też fabuła. Moim faworytem jest jedno, krótkie ujęcie z perspektywy pierwszej osoby w finale. Anonimowe wręcz, może samotne, może nie – ale wiemy, że przynajmniej jedna osoba wtedy zrobiła to, co wtedy zobaczyliśmy. A to naprawdę dużo.
 
Tak jak cały film. Trwa tylko kilka minut, ale wykorzystuje każdą z nich, aż do ostatniej, kiedy dowiadujemy się tyle, ile dowiedzą się inni. Tylko tyle się dowiedzą. To z całą pewnością jedno z arcydzieł kinematografii, które uderza zarówno tematyką, ideą, językiem filmowym, jak i tak po prostu, na poziomie emocjonalnym. Warto znać.

Wypadek (1967)

4/5
Trudno mi było się w to zaangażować. Kilku samców w zimnej wojnie o samice, którzy są chyba głównie sami przez nią manipulowani – jeśli to nie brzmi jak coś dla was, to… No to tyle. Losey najczęściej potrafił znaleźć w tych mniej angażujących historiach jakiś uniwersalny pierwiastek ludzki, opowiadał o uświadamianiu sobie prawdy o samym sobie… Nie byłem zainteresowany tym, aby ją odkryli. I chyba nie odkrywają. Nawet jeśli, to niczego ona w nich nie zmienia. To film skierowany na konkretną grupę odbiorczą, opowieść o nich i do nich. Ja tutaj nie odnalazłem nic dla siebie, oglądałem z obojętnością. Chociaż technicznie to dobrze zrobiony film i ma klamrę, którą warto zobaczyć.

Sylwetki na horyzoncie ("Figures in a Landscape", 1970)

4/5
To chyba nie mogło być ciekawsze. Robert Shaw kontra helikopter to świetna scena.
 
Dwóch facetów na rozległym, głównie płaskim terenie. Są zakuci w kajdanki i biegną, uciekają. Starszy gardzi młodszym, że jest słabszy, ma gorszą kondycję, nie ma w nim woli walki. Młodszy nic nie odpowiada, tylko krzywo się patrzy – są ważniejsze rzeczy w tej chwili, jak choćby helikopter, który ich goni. Nie mają nic przy sobie, są całkowicie bezbronni – wszystko muszą osiągnąć na własną rękę, jeśli chcą przeżyć.
 
Twórcy robią co mogą, by ten minimalny koncept był interesujący – relacje między bohaterami, jest tutaj fabuła i rozwój wydarzeń… Tylko nadal jednak trzeba było pilnować, aby była w tej historii pustka, żeby bohaterowie mogli odpocząć, żeby zachować balans. Chodzenie przed siebie bez żadnych wydarzeń jest jednak częścią duszy tego filmu. Gdy coś się zaczyna dziać, to miało to być niejakim zaskoczeniem. Dla nas i bohaterów. Do finału też trzeba było dosłownie dojść.
 
Kamera zazwyczaj jest z ręki i dużo biega, dotrzymując kroku bohaterom, idąc w ich ślady. Są tutaj sekwencje, które pewnie dzisiaj nie byłyby w ogóle dopuszczone do zrobienia – chociażby z uwagi na zagrożenie życia dla aktorów. Ciężko uwierzyć oczom, gdy ogląda się chociażby scenę, w której Robert Shaw w pojedynkę ucieka przed helikopterem: tutaj reżyser musiał być tego dnia szaleńcem na miarę Herzoga. I co dziwniejsze, pan Shaw był nie tylko aktorem, ale i scenarzystą.
 
To jednak tylko pojedyncze momenty. Generalnie film nuży i było mi nawet obojętne, czy bohaterowie osiągną sukces na koniec. Doceniam z technicznego punktu widzenia, ale jako widz już bym tego nie polecał.

Mr. Klein (1976)

4/5
Losey po kafkowsku uświadamia rzeczywistość ludziom podczas 2 wojny światowej.
 
Otwierająca informacja mówi nam, że tytułowa postać Roberta Kleina jest oparta o kilku autentycznych ludzi żyjących we Francji AD 1942. Bohaterem jest zwykłym człowiekiem, gojem w okupowanej Francji. Skupuje dzieła sztuki od Żydów, którzy muszą szybko znaleźć kasę na ucieczkę z kraju, zanim spełnią się ich najgorsze obawy w postaci obławy Vel d’Hiv (wydarzenie historyczne). Historia zaczyna się w momencie, gdy pan Klein na progu mieszkania znajdzie gazetę dla Judei. Okaże się, że istnieje inny Robert Klein, ten już jest Żydem. Teraz nas bohater stara się udowodnić, że nie jest tamtym Kleinem, tylko sobą. Próbuje go zlokalizować – i tak zaczyna się ten kryminał, gdzie nie ma za bardzo intrygi, zagadki czy tajemnicy. Jest za to medytacja nad postępowaniem naszego Kleina – i jak zmienia się on pod wpływem okoliczności. Z człowieka, który myśli, że teraźniejszość go nie dotyczy, w człowieka, uświadomi sobie, że prawda jest inna. I zapewne uświadomi sobie zbyt późno.
 
Technicznie Losey odszedł tutaj o precyzyjnie komponowanych kadrów, kamera najczęściej jest z ręki, podąża za bohaterami oraz dokonuje kompozycji w biegu. Nadal widać wprawną rękę w ustawianiu aktorów tak, aby jak już kamera się ustawi, to kompozycja była schludna. Scenografia i otoczenie postaci nadal pełni istotną rolę, kwatery protagonisty wypełnione są obrazami w stopniu wręcz absurdalnym. Lustro stojące tuż za drzwiami mieszkania, więc jak tylko je opuszcza musi spojrzeć sobie w twarz. Finał z kolei jest najbardziej złożonym pod względem skali kawałkiem filmu, jaki u tego reżysera zobaczyłem. 10 minut przed końcem nic tego nie zdradza, aż tu nagle oglądamy sceny niemal stadionowe. I przeszywają one odbiorcę pod każdym względem: emocjonalnym oraz artystycznym.
 
Treść filmu najlepiej funkcjonuje w kontekście filmografii reżysera, który lubi opowiadać o ludziach i uświadamiać im prawdy o sobie. Bez tego jest to film dosyć mało angażujący – korzysta obficie przede wszystkim z naszej świadomości po fakcie, że dziś już każdy jest mądry i w 1939 roku by uciekał z Europy. Wtedy jednak rzeczywistość była bardziej skomplikowana i filmy nie dają rady zaprezentować tej trudności. Pozostaje więc współczucie dla Żydów, jeśli jeszcze ktoś ma ochotę oglądać o tym kolejny film z fabułą, którą niezbyt łatwo się śledzi i nie angażuje. To wyraźnie osobisty filmy, Alan Delon gra główną rolę i pełni również funkcję producenta. W Polsce może i co drugi film jest o okresie Komuny lub wojny, ale akurat Francja Vichy nawet wg Wikipedii była zaprezentowana tylko w kilku filmach czy książkach. Sam widziałem tylko właśnie Kleina. Dopiero teraz, po ponad 15 latach bycia kinomanem. Dla Francuzów (bo to też francuskojęzyczny obraz) to zapewne intymny temat, zważywszy że dopiero w latach 90. rząd Francji pochylił głowę za tamte wydarzenia. Wcześniej gadali, że to był oddzielny rząd i nikt nie brał odpowiedzialności.
 
Jest to więc obraz ważny. Warsztatowo świetnie zrealizowany. I z pominięciem kilku sekwencji, sam seans jest dosyć chłodny. Niemniej to dobrze, że ten tytuł istnieje.

Łaźnia ("Steaming", 1985)

5/5
Kobiety mówią o tym, czego nie mogą. Nawet w swoim gronie. Pięknie nakręcony.
 
Ostatnia żona pana Loseya w filmie głównie istnieje dzięki napisaniu scenariuszy do dwóch filmów swojego męża. Łaźnia była ostatnim, który mógłbym nazwać prekursorem takich obrazów jak Nadal kryję się z paleniem albo Siostrzeństwo świętej sauny, gdyby nie fakt, że nigdy nie słyszałem o Steaming. We wszystkich tych tytułach, poprzez różne krainy, czasy i kultury, łaźnia staje się miejscem, gdzie kobiety mogą się otworzyć, mówić głośno na temat swojego życia. To jest ciekawe na swój sposób. Tamte dwa wymienione tytuły były dokumentami, dosyć artystycznymi (Siostrzeństwo… pokazuje głównie ręce oraz inne elementy ciała, ale nie twarze) i dramatyzowanymi. Steaming jest fabułą, luźną łączącą przeżycia licznych bohaterek pod szyldem walki o utrzymanie łaźni, na którą miasto nie chce przeznaczać więcej funduszy – to jednocześnie służy za komentarz wobec ówczesnych warunków higienicznych, gdzie wiele domów w UK nie zapewniało właścicielom warunków do kąpieli. Jeszcze nie tak dawno musieli chodzić do oddzielnych miejsc, aby się kąpać.
 
Losey w ostatnim filmie nadal pamięta, jak ważnym jest przekazać widzowi miłość do prezentowanego miejsca. Łaźnia nie jest tylko miejscem kąpieli parowej i potu, ale też masaży czy ćwiczeń gimnastycznych. Bohaterki przychodzą tutaj spędzać czas, zrelaksować się, odpocząć. Są nawet leżanki przypominające pokoje hotelowe (albo wagony nocne w pociągu), tylko zakryte firanką. To nie jest tylko lokacja, ale coś więcej – miejsce, do którego widz mógłby chcieć sam się przejść. I robić to regularnie. Zatęsknić, że są one przeżytkiem. Ładnie łączy się to z wątkiem o zachowanie przybytku.
 
O takich tytułach przyjęło mówić się „teatralne” będąc wtedy w błędzie. Jedno miejsce akcji kojarzy się z teatrem, ale jednocześnie głębia obrazu, ilość wydarzeń w tle, częste używanie wody (również w takim sensie, że kobiety stojące na parterze polewają szlauchem kobiety stojące na piętrze) stwarzają obraz, który nie mógł się wydarzyć w formie teatralnej. Reżyser wraca do precyzyjnie komponowanych kadrów i jeśli może zrealizować całą scenę bez ruszania kamerą, to tak robi. Zbliżenia, najazdy kamery, używanie luster – ten film musieliśmy zobaczyć w kadrze, oglądania w teatrze byłoby zupełnie czym innym.
 
Muzyka od pierwszych nut daje znać, że ten film powstał w latach 80. Ciekawe doświadczenie dla takich osób, jak ja, którzy oglądają cztery dekady twórczości tego reżysera w niewielkim odstępie czasu. Opinie widzów sprzed lat wskazują na niski poziom seksapilu, pomimo dużej ilości nagich ciał na ekranie – ale o to właśnie chodziło. Nagość bohaterek jest tutaj czymś naturalnym, co najwyżej wizualizacją oddechu od problemów. Piękno tych ciał nie miało wywoływać innej reakcji, nie miały się one podobać. Wciąż jednak czuć z ekran odwagę, która umożliwiła twórcom na takie widoki bez jednoczesnego obawiania się, że będą źle scharakteryzowani. Dziś większość ludzi tego nie pamięta, ale wtedy powstawało dużo porno pozorującego bycia czymś innym.
 
Steaming naturalnie i naprawdę mówi o wielu problemach. A fabularna forma umożliwia zebranie dużej ilości dramatów bez jednoczesnego bycia sztucznym. Przemoc fizyczna, brak możliwości rozwoju, prostytucja jako jedyna forma utrzymania, problemy rodzinne, problemy z dziećmi… Dużo tego tutaj. I bohaterki nie tylko o tym mówią, ale konfrontują siebie nawzajem, przyznają się do własnych słabości, oskarżają innych o pasywność i wyrażanie zgody. Ten reżyser lubił opowiadać o ludziach i uświadamiać im ich sytuację. Tutaj może nie było to potrzebne jako takie, bardziej uświadomienie sobie pełni – czy raczej czegoś zbliżonego do pełni obrazu: że inne kobiety przechodzą przez podobne rzeczy, że nie są w tym osamotnione, że problem jest powszechniejszy i tak dalej.
 
Podczas oglądania czułem humanitaryzm w rękach twórców, ich spojrzeniu na galerię postaci. Całość jest pięknie nakręcona i zrealizowana, z przyjemnością patrzyłem na ten obraz.