Michael Powell & Emeric Pressburger

Michael Powell & Emeric Pressburger

04/07/2018 Opinie o filmach 0
gone to earth 1950 3
Michael Powell

I have grown up with and through cinema; everything that I’ve had in the way of education has been through the cinema; insofar as I’m interested in images, in books, in music, it’s all due to the cinema.” – Michael Powell

Emeric Pressburger

Zaczynali w czasach, gdy reżyser był wciąż jeszcze uważany za pracownika wynajętego do wykonania swojej roboty. Skończyli, zanim reżyser został uznawany za pełnoprawnego autora swojego filmu, ale zdążyli bardzo uzasadnić ten pogląd. Jak tylko się spotkali, to od razu poczuli więź, dzięki czemu zgodnie potem mówili, że bez siebie nawzajem nigdy by tyle nie stworzyli. Nazywali się Powell & Pressburger, a to przegląd ich twórczości.

W sumie nie wiem, czemu nazywają się The Archers – wzięła się ta nazwa od logo, gdzie w tarczę trafiają strzały, ale skąd to logo i co to znaczy? Pierwszy wynik w Google nic nie wyjaśnia, dalej nie będę szukać, więc po prostu napiszę: nazywali się The Archers, czyli Łucznicy, czyli Powell i Pressburger. Jeden miał reżyserować, drugi tworzył historię, obaj pisali scenariusz i produkowali, ingerując też w montaż. Gdy się spotkali, to mogli przestać tworzyć filmy taśmowo, żeby wypełnić rynek, a zamiast tego kręcili to, co chcieli. Po pewnym czasie założyli własną firmę, żeby sami finansować film i brać za nie wspólną oraz równą odpowiedzialność, ale finansowali też filmy innych twórców, chociaż były to tylko pojedyncze przypadki.
 
Filmy tego duetu zyskują na byciu oglądanym w kontekście całej filmografii, w grupie. Wtedy można obserwować rozwój twórców, jak wracają do znajomych sobie tematów oraz motywów, jak je ubogacają i gdy za pierwszym razem niekoniecznie podchodzą, tak za kolejnym razem zobaczymy go w innym świetle i już możemy zrozumieć artystyczne intencje. Największym odkryciem było dla mnie zauważenie humoru w tych filmach, gdy oglądałem je w kinie i słyszałem reakcje widowni – nie ma wątpliwości, te filmy miały być zabawne… Tylko w jakim celu? To było moje pytanie, ponieważ ten humor wcale nie służył filmom tych twórców. One nie były komediami, wręcz przeciwnie – to poważne, często niemal tragiczne historie z elementami poświęcenia czy ucieczki przed tym, przed czym uciec nie sposób. Humor podważał te tematy, przeszkadzał bohaterom, ośmieszał ich, psuł napięcie…
 
No cóż – osobiście zrozumiałem to podczas seansu Czarnego narcyza, który opowiadał o zakonie przejmującym budynek obcej cywilizacji – w sensie z tej samej planety, ale odmiennej kultury. I ponosi porażkę w każdym znaczeniu tego słowa, tak jakby twórcy komentowali tutaj ekspansję oraz zagarnianie obcych terenów, aby budować tam coś własnego. I robienie tego w absolutnej słuszności, bez sprzeciwu, wszystko jest wypełnieniem rozkazu. To nie brzmi jak coś, co by mogło przejść w kraju słynnym ze swoim możliwości ekspansji oraz – jak to ujął Eddie Izzard – „cwanego zastosowania flagi„. Więc zalali film humorem. I ludzie się śmiali. Im bardziej nie pasowało, tym efekt komediowy wydawał się być skuteczniejszy. W tym szaleństwie musiała być więc jakaś metoda. Humor był sposobem dla tych artystów, aby pozostać wolnymi w cieniu rubasznej reakcji widzów. Oni nie mieli brać na poważnie tego, co im P&P mówią. Przynajmniej nie wszyscy. A z całą pewnością nie na zawsze. Na własne oczy widziałem, jak cała sala po dwóch godzinach śmiechu głośno debatowała nad wykorzystanymi tematami w filmie.
 
I tak w sumie można odczytać resztę filmografii tego duetu. W Pułkowniku Blipie… z pstryczkiem w nos pytają Wielką Brytanię czy są pewni, że wygrali I wojnę światową i apelują o szacunek dla przeciwnika – mając na myśli Niemcy podczas II wojny światowej. Mało tego, w trakcie! Na długi czas, nim świat pozna prawdę o obozach koncentracyjnych. Opowieść kanterberyjska opowiada o napięciu w życiu tych, którzy zostali w domu podczas II wojny światowej, jak są wyniszczeni tym oczekiwaniem na koniec wojny, którego nie widać – wszystko pod płaszczem dorosłych ludzi pełnych niemal dziecięcej ekscytacji z poznawania nowych miejsc i ludzi. W Sprawie życia i śmierci Śmierć jest w stanie nie znaleźć trupa, więc ten kontynuuje żywot. I trzeba go ładnie poprosić, aby jednak zgodził się umrzeć.
 
Najważniejszy okres w swojej karierze zamknęli w roku 1950, próbując połączyć świat kina oraz opery, rozwijając ten drugi o sztuczki oraz mocne strony języka filmowego. Efekt z całą pewnością się udał, chociaż gotowy film charakteryzuje się przede wszystkim tym, za co fani opery cenią sobie operę, niż tym, czym fani filmu cenią sobie film. Niekoniecznie też fani jednego zostali przekonani do drugiego, trzeba jednak oddać tym reżyserom, że przepchnęli możliwości filmu dalej. I z tego co wiem, nikt nie zrobił w tym kierunku następnego kroku. Świat filmowej opery stoi tam, gdzie duet Archersów go zostawił.
 
Rok później zaadaptowali powieść z czasów I wojny światowej. Zainspirowali nim (ponoć) piosenkę Kate Bush „Hounds of Love”, opowiadającą o strachu przed popadnięciem w miłość. W filmie co prawda bohaterka boi się wejść w związek, bo jej ukochany nie szanuje życia zwierząt i po wejściu w związek stwierdza, że to nadal jej przeszkadza – Archersi nie mieli problemu z tym, że ich protagoniści często są debilami, wręcz kpili z nich i lubili najwyraźniej mieć taką możliwość – więc inspiracje są zaskakujące. Gone to Earth nadal charakteryzuje się kolorem i wykorzystaniem natury w obiektywie, ale producent filmu (oraz mąż głównej aktorki) poszedł z reżyserami na noże do sądu. I przegrał, ale miał możliwość ingerencji w wersję, która była pokazywana za oceanem – więc to zrobił. Zatrudnił innego reżysera, przemontował gotowy materiał, dokręcił więcej niż użył z tego, co zrobili Archersi, zmienił fabułę, tytuł. I w ten sposób Gone to Earth istnieje pod innym tytułem w roku 1952. Nie oglądałem, może jest dobre.
 
Później zakończyli współpracę w 1972 roku, chociaż przyjęło się mówić, że zakończyli ją w 1957 i jeszcze wracali do siebie przy okazji dwóch filmów – tam jednak nie było współpracy reżyserskiej, Powell stał za kamerą, a Pressburger pisał scenariusz. Tak jak na początku kariery. Poza duetem Powell w 1960 roku wypuścił Podglądacza, który z jednej strony był krytykowany za fetyszyzm oraz gorszącą przemoc i erotykę na ekranie, dając tym samym nieoficjalny początek nurtowi slasherów, z drugiej strony był chwalony za napięcie, zagrożenie, fascynujących bohaterów, zgłębianie psychiki mordercy – to drugie jednak po latach, bo w momencie premiery Powell niemal przypłacił tym filmem dalszą karierę, nikt z nim nie chciał pracować. Później w latach 70. spotka Martina Scorsese, który przypomni światu twórczość The Archers, następnie będzie też zaangażowany w odnawianie tych filmów. W latach 80. Powell wejdzie w związek małżeński z montażystką filmów Scorsese. A w 1990 roku umrze. Pressburger zacznie tworzyć książki i też umrze, tylko dwa lata wcześniej.

Obecnie Michael Powell & Emeric Pressburger znajdują się w moim rankingu reżyserów na miejscu #65

Top

1. Czerwone trzewiki
2. Podglądacz
3. Wiem, dokąd zmierzam
4. Opowieści Hoffmanna
5. Życie i śmierć pułkownika Blimpa
6. A Canterbury Tale
7. Czarny narcyz
8. Złodziej z Bagdadu
9. Sprawa życia i śmierci
10.Dzikie serce
11.Na krańcu świata

Ważne daty

1902 – urodziny Pressburgera (Austrio-Węgry, dziś Węgry)

1905 – urodziny Powella (Kent, UK)

1922 – Powell zaczyna pracę w banku; szybko ją rzuci

1925 – początek pracy Powella w przemyśle filmowym (Nice, Francja, razem z Rexem Ingramem)

1926 – debiut aktorski Powella (mała rólka, dodatkowo był asystentem Ingrama); Pressburger przenosi się do Berlina, porzuca dziennikarstwo na rzecz filmu

1928 – powrót Powella do Anglii, gdzie nadal pracuje przy filmach, pisze scenariusze, pozna Hitchcocka i zostaną kumplami

1931 – początek współpracy Powella z reżyserem polegającej na taśmowym trzaskaniu filmów, żeby jakieś powstały w UK; debiut reżyserski Powella

1933 – Niemcy nie przedłużają współpracy z Pressburgerem; emigruje do Paryża

1935 – emigracja Pressburgera do UK; znajduje grupę węgierskich filmowców uciekających przed nazistami

1936 – Powell zarabia 1000 funtów szterlingów za reżyserię

1937 – pierwszy autorski film Powella, później producent z Węgier go zauważy i na tej podstawie spiknie z Pressburgerem

1938 – Imre zmienia imię na Emeric

1939 – początek współpracy Powella z Pressburgerem

1942 – utworzenie manifestu The Archers

1943 – utworzenie własnej firmy produkcyjnej: The Archers

1944 – debiut reżyserski w teatrze (ostatnią sztukę wystawi w 1952 roku)

1946 – Pressburger dostaje obywatelstwo brytyjskie

1947 – drugie małżeństwo Pressburgera, rozwód w 1971 roku

1961 – pierwsza powieść Pressburgera, Zinnermann przerobi go na film w 1964

1966 – urodziny wnuka Pressburgera Adrew Macdonalda, producenta m.in. filmów Aleka Garlanda

1967 – urodziny wnuka Pressburgera, Kevina Macdonalda, reżysera „Czekając na Joe” oraz „Ostatniego króla Szkocji”

1984 – trzecie małżeństwo Powella (do jego śmierci)

1988 – śmierć Pressburgera (UK, zapalenie oskrzeli)

1990 – śmierć Powella (UK, nowotwór)

Na krańcu świata (1937)

3/5

Dialogi niczym z kina klasy B lat 50. Ramota, która nie wie, o czym chce być.

Film trochę bez pomysłu na siebie, który mógł być o kilku różnych rzeczach. Zaczynamy od oglądania, jak ludzie płyną na opuszczoną wyspę niedaleko Szkocji. Jej nazwa brzmi „Śmierć”, co nie jest pierwszym tekstem, który może wam brzmieć na wyjęte z kina klasy B lat 50. w USA. Będąc na wyspie zobaczą chociażby skały Szkocji, co też ma być złym Omenem. W każdym razie jeden z tych ludzi wspomina, jak parę lat temu żyli tutaj ludzie. I ich losy nie są interesujące, pod koniec naprawdę jest już tutaj wszystko obojętne. Młodzi chcą się zakochać i wyjść za mąż, ale na pewno ktoś ze starszych będzie mieć problem z tym, więc nawet tego nie sprawdzają. I dwóch typów się ściga, kto szybciej się wespnie bez liny, ryzykując przy tym życiem. I tak dalej. Trudno tutaj znaleźć jakąś strukturę fabularną, albo postaci obdarzone śladem zdrowego rozsądku.

Pod względem filmowym mamy do czynienia w sporym stopniu z kinem niemym. To w zasadzie mógłby być film niemy i straciłby na tym kilka męskich wokali przyjemnych dla ucha. Wiele scen, w tym te najważniejsze, są i tak zrealizowane tak, jakby były zrobione w kinie niemym. Nie brakuje im tej wizualnej dramaturgii, gdy gwałtowny montaż i sugestywne ujęcia przemawiają do wyobraźni, pozwalają się zaangażować tylko z powodu ekspresji obrazu. Muzyka jest głośna, jednemu znajomemu przypominała „Vertigo”, gra często w momentach zupełnie tego niepotrzebujących – albo była przesunięta o kilka sekund do tyłu. Takie odnosiłem wrażenie kilkukrotnie podczas oglądania.

Pozwala to znaleźć trochę frajdy w oglądaniu, ale niewiele. Efekt jest obojętny przede wszystkim dlatego, że pomimo starań bycia o czymkolwiek nie jest nawet o jednej rzeczy. Absurdalne dialogi próbują być ważne, aktorzy starają się być poważni, reżyser stara się znaleźć dramaturgię… I nic. To obraz trochę o tym, że życie jest ciężkie, bo kutry z lądu łowią wasze ryby – tylko najwyraźniej wystarczy napisać podanie i dają tobie ląd oraz pomogą na początku. Trochę o miłości, ale takiej nieangażującej. Trochę o tym, że natura jest ładna. Nawet jest parę fajnych ujęć zwierząt. Nie wiem, czy zostanie ze mną więcej niż kilka scen, w stylu: przywiązywania sobie owcy do pleców i wnoszenia jej samodzielnie podczas wspinaczki. Albo kilku pomysłowych ujęć, podkreślających niebezpieczeństwo klifów i wysokości. Tyle.

Plus jaki człowiek wspina się po wodospadzie?
Plus ślad znęcania się nad zwierzakami. Na tratwę wejdę konie, owce i tłum ludzi, ale zabraknie miejsca dla psów i kotów? Więc je potopicie? Pogięło was? Kto to pisał?

Życie i śmierć pułkownika Blimpa („The Life and Death of Colonel Blimp”, 1943)

5/5

Trwający prawie trzy godziny fresk o przyjaźni Brytyjczyka z Niemcem na przestrzeni obu wojen światowych. Humanizm, przypomnienie o wartościach i dużo brytyjskości.

40 lat z życia brytyjskiego generała – wojna w Afryce, pierwsza i druga światowa. W tym czasie zakochał się, nabrał doświadczenia, zapuścił wąsa i zawarł przyjaźń z Niemcem, jednak równolegle działo się o wiele więcej. Wielka Brytania była jednym z krajów, które wygrały Wielką Wojnę, na nich między innymi leżała odpowiedzialność za losy jeńców i podbitego kraju. Duet reżyserski Pressburger i Powell mówi tu o wyrozumiałości wobec wroga, szczególnie tego pokonanego. Zrozumienie go, udzielenie mu pomocy i przyznanie, że jego los od teraz będzie naprawdę ciężki. Tak, to wszystko mielibyśmy czuć wobec Niemców.

Przyznaję, u mnie też pojawił się na sekundę sprzeciw wobec takiej postawy. W końcu mówimy o Nazistach, Trzeciej Rzeszy, osobach odpowiedzialnych za wtedy jeszcze nieznany holokaust (premiera filmu to połowa 1943 roku!), ale jednak z drugiej strony mamy takie tytuły jak „Niemcy – rok zerowy„, opowiadający o strasznym losie niemieckich cywilów po 1945 roku, albo „Dzieci ulicy„, pokazujący w alegorycznej sytuację państwo Włoskie. Tamte tytuły takiego sprzeciwu we mnie nie wywołują, ale też zostały nakręcone później i to przez samych zainteresowanych. Życie i śmierć… mówi w innych okolicznościach, a przez to te same słowa mają inną wagę.

Takie stanowisko to jednak tylko część wymowy tego filmu. Podjęto tu tematy odpowiedzialności strony wygranej w każdym konflikcie, próbowano zdefiniować, czym wygrana tak naprawdę jest oraz zadano pytanie o to, czy wygrana za wszelką cenę jest faktycznie wygraną. Twórcy sprzedają tutaj prztyczek w nos własnemu krajowi i z prawdziwie brytyjską manierą pytają ich, czy są pewni, że wygrali pierwszą wojnę światową. Nie odbierają konfliktowi wagi, jedynie przypominają, po co wojny są toczone. Po co ta konkretna się toczy oraz byśmy nie zapomnieli, że po drugiej stronie też są ludzie. Środek największego konfliktu zbrojnego w dziejach planety a oni apelują, by nie walczyć z nazistami nazistowskimi metodami, bo wtedy nazizm wciąż wygra. Brak mi słów.

A Canterbury Tale (1944)

5/5

Tajemnica Człowieka-Kleja. Bardzo brytyjski, bardzo noir, bardzo katedra. Trzeba zobaczyć!

Żołnierz jedzie pociągiem do tytułowego Canterbury, ale przez pomyłkę wysiada stację wcześniej. Jest środek nocy i okazuje się, że będzie tu musiał przeczekać do rana, ale nie może tego zrobić tak po prostu. Każdy nowy gość w miasteczku musi zgłosić się do miejscowego burmistrza – a to tylko początek poznawania tutejszych zwyczajów. W drodze do urzędu żołnierz oraz grupa, w której podróżuje, zostają napadnięci – nic poważnego, ktoś tylko wylał klej na głosy dziewczynie. Gonią go, ale nic z tego nie wychodzi. Okazuje się, że Człowiek-Klej grasuje po okolicy od jakiegoś czasu i potraktował już w podobny sposób 11 dziewcząt. Młodzi postanawiają zostać i zbadać sprawę, przy okazji poznając okolicę i tutejszych ludzi.

Zagadka kryminalna w stylu Przygód trzech detektywów jest tylko początkiem atrakcji. Oto dojrzali, poważni ludzi wyrażają wręcz dziecinną ekscytację z poznawania nowych ludzi i miejsc. W przeciwieństwie do tego są głębokie cienie rodem z mrocznych historii dla dorosłych – wszystkie sceny nakręcone w nocy skonstruowane są niebywale precyzyjnie, widzimy najczęściej tylko kontury postaci, a i tak rozumiemy, kto jest kim i co się dzieje. Prawdziwa sztuka wizualna dla miłośników noir, zapewniam. A Canterbury Tale jest jeszcze bardzo brytyjski – starły się na ekranie młodzież amerykańska z brytyjską starą gwardią. Nie bójcie się, że nie zrozumiecie akcentu, bo chodzi tylko o to, że miejscowi mają inne wartości. Kiedy bohaterowie krzyczą, że coś się stało i trzeba coś zrobić, gonić, łapać!, wtedy dla posterunkowego ważniejsze jest uspokojenie krzyczących, zmniejszenie hałasu… Irytujące i urocze jednocześnie. I to wciąż nie jest koniec atrakcji! Zagadka z klejem zostaje rozwiązana w pierwszej połowie filmu, a potem następuje druga. I to jest dopiero tajemnica – pozornie dochodzi do kilku rzeczy i to wszystko, film się kończy. Pytanie tylko brzmi, po co była więc pierwsza część tej historii? To film, który można po prostu obejrzeć i poczuć, albo też usiąść i zastanowić się nad nim. Co ciekawe, w obu przypadkach możemy uzyskać ten sam rezultat.

Istotny jest tu moment powstania opowieści – czas drugiej wojny światowej. Bohaterowie kilkukrotnie wspominają to wydarzenie, są w jego trakcie. Znają ludzi, którzy zostali zabici – i na tym wpływ konfliktu na ich życie dopiero ma początek. Dzięki obejrzeniu dokumentu The War (2007) wiem, jak bardzo wyniszczającym doświadczeniem wojna była dla ludzi, którzy zostali w domu. Po trzech latach wydawało się, że nie ma już nadziei na koniec – A Canterbury Tale kręci się wokół tej tematyki. Zarówno przywracania wiary w dobry los, jak i przypominaniu o urokach życia. Na tym skończę. Stawcie czoła tej produkcji samodzielnie!

Plus – znajduje się tutaj jedna z najlepszych prób oddania na ekranie emocji, które towarzyszą wejściu do katedr. W mojej opinii – z sukcesem! Muzyka nagle staje się dominująca, kamera spogląda coraz wyżej i wyżej, a sklepienia nadal nie widać, a bohater tylko zmierza przed siebie, w ciszy i głową zadartą do góry. To trzeba zobaczyć!

Wiem, dokąd zmierzam (1945)

5/5
Wyspa, banda fajnych ludzi i mistycyzm. Chyba mój ulubiony film P&P.
 
Całość mogła zacząć się niemal na siłę, jako sugestia: zróbcie filmową adaptację głupiej piosenki, gdzie baba śpiewa w kółko, że „wie, dokąd zmierza”. Taki żart pasuje mi do tych twórców. I ich bohaterka właśnie całe życie wiedziała, dokąd zmierza. W tym sensie, że była uparta i jak chciała iść na randkę, to czekała, aż ją typ zaprosi tam, gdzie by chciała. I powtarza w kółko, że wie, dokąd zmierza. To jest absurdalna fraza do powtarzania, widownia od początku śmieje się pod nosem oglądając, jak bohaterka wymyśliła sobie podróż w cholerę daleko, na odległą Wyspę, gdzie weźmie ślub z majętnym człowiekiem. Tylko na miejscu okaże się, że okolice są… Niebezpieczne. I pełne niezwykłych ludzi. I wtedy też film się rozkręci na dobre, zapraszając widza do zamku i ogromnych domostw pełnych ludzi, z którymi chce się spędzać czas. To po prostu coś, czego trzeba doświadczyć samemu, żeby to poczuć. Nawiedzona, przeklęta budowla na Wyspie okryta tajemnicą – zagrażające życiu wiry wodne – chłop z sokołem i wiele więcej. A ja wielbię każdy element, który widzę.
 
Pomyślcie: „Trop” bez zagadki kryminalnej. Jeśli to wasze kino, to oglądajcie. Jeśli nie, to dla reszty będzie to raczej przeciętny melodramat komediowy z naiwną puentą.

Sprawa życia i śmierci („A Matter of Life and Death”, 1946)

3/5

Biurokratyczne niebo, brytyjski kicz i aniołowie będący ksenofobami. Dziwny film. Dziwna pochwała dziwnej miłości.

Druga wojna światowa. Pilot skacze bez spadochronu, ale Anioł, który miał go zabrać do nieba, nie mógł go znaleźć. W efekcie pilot nie umiera – żyje dalej, zakochuje się i ogólnie rzecz biorąc, wszystko wydaje się cacy, ale tam na górze statystyki się Bogu nie zgadzają, więc Anioł wraca po niedoszłego denata i próbuje go przekonać, aby zgodził się umrzeć.

Pomysł interesujący, wykonanie typowo brytyjskie, ale do niczego to nie zmierza. Konflikt filmu był mi obojętny – po chwili czekałem tylko, co w końcu z tego wyniknie. Bohater nie chce umrzeć, bo się zakochał, więc zostaje wezwany na górę, aby stanąć przed sądem, który orzeknie, czy ma prawo zostać na Ziemi. I jeszcze prokurator jest do niego uprzedzony, bo nie lubi wszystkich Brytyjczyków. W tym momencie zgubiłem się kompletnie i nie wiem już, co oglądam.

Nie chodzi o to, że film jest głupi, raczej o jego zakręconą wewnętrzną logikę, która na dodatek zdaje się nie mieć puenty. Postaci na ekranie kłócą się, czy miłość głównego duetu jest prawdziwa, chociaż relacja, chemia czy co tam jeszcze między nimi sprowadza się wyłącznie do tego, że wyznali sobie miłość i tyle. Nie można tego traktować równie poważnie, jak film to robi. Oprócz tego jest jeszcze dziwne podejście do tego, czy bohater może żyć, czy ma do tego prawo, a jakby tego było mało – w niebie panuje rasizm! Mimo że cała opowieść zaczyna się od stwierdzenia, że tam wszyscy są równi – mimo to prokurator jawnie ogłasza, że jest uprzedzony do bohatera z racji jego miejsca urodzenia. Wydaje się to wszystko dążyć w kierunku absurdu na absurdzie, ale na jaki temat?

Zapewne intencje miały być takie, że chciano podkreślić niedorzeczność niechęci na linii USA i GB, ale to nie jest temat, który można rozwiązać w 10 minut przez pogadankę w końcówce filmu, wyskakując z nim jak Filip z konopi. To trzeba potraktować serio i poważnie omówić, jeśli chce się coś zmienić. Bez tego mamy to, co mamy, czyli zastanawianie się, czy twórcy w ogóle chcieli ten temat podjąć.

Dziwny film.

Czarny narcyz (1947)

5/5

Twórcy mówią i dla bezpieczeństwa zakrywają to humorem. Fajna Zła Królowa.

To trzeci film P&P, który oglądam w ciągu tygodnia i zwracam przede wszystkim uwagę na humor w ich produkcjach. Nie są to komedie, ale jednak nadal chce się śmiać podczas oglądania. Skupiając się tylko na samym „Czarnym narcyzie” (swoją drogą – czemu taki tytuł? Nie wiem) – to jest historia o brytyjskich (w tym co najmniej jedna z Irlandii) zakonnicach, które dostają zadanie, żeby przerobić stary pałac w egzotycznych stronach tej planety, współpracując z miejscową ludnością i męską ręką od wszystkiego. I zaczną rosnąć konflikty.

Film podejmuje zaraz po 2 wojnie światowej temat kolonializmu, ośmiesza Brytyjską ekspansję (czy raczej jej potrzebę), relacje międzykulturowe i międzypłciowe, zostawiając na koniec bohaterów z dylematem o to, czy powinno się kontynuować, co zaczęły, czy też pogodzić się z tym, że skoro to nie działa, trzeba się poddać… I po prostu to zaakceptować?

Filmy P&P wyraźnie działają jako całość filmografii, bo teraz lepiej wiem, co myśleć o takim „Na końcu świata”. Oni rozwijają tematy fatum, wchodzenia w obcy świat i ponoszenia za to kary, ale jednocześnie są to tematy podjęte w najbardziej ogólny i nijaki sposób, bez żadnego kontekstu lub wiedzy za nią stojącej. Nie mogę napisać, że twórcy mówią tutaj coś wartościowego – i pewnie tylko może się podobać nam, że potępiają podbijanie innych krajów pod flagą Imperium Brytjskiego, ale nie dlatego, że coś o tym wiemy, tylko nie jesteśmy fanami samego podbijania. Nie wiem też, jaka była faktycznie ówczesna wiedza w społeczeństwie Brytyjskim o innych kulturach.

Faktem jednak jest, że twórcy pod spodem fabularnym podejmują te tematy. I zakrywają je masą humoru – postaci są niepoważne, rozwój wydarzeń i potraktowanie tematyki są niedorzeczne, twórcy są bezpieczni. Mówią tak mało, żeby po latach dało się stwierdzić z całą pewnością, że mówią, ale wtedy mogło to przejść wśród publiczności Brytyjskiej bez jednoznacznego poczucia, że są wyśmiewani lub ubliżani. Albo że ponoszą winę za to, co ich rząd robił przez setki lat. A dziś możemy ich szanować, że już wtedy mówili coś, co rezonuje z nami – szacunek dla innych kultur, tolerancja, życie w zgodzie.

Pozostaną ze mną momenty. Chłop, który ubiera się specjalnie do okazji, ale i tak przychodzi z gołą klatą. Cały horrorowy finał. I masa dwuznaczności podkreślonych jednoznacznie nawet tam, gdzie żadnej dwuznaczności nie było. To dziwna podróż przez kolory, detale, scenografie, twarze aktorów i poczucie, że nawet po seansie nie jesteśmy pewni, co zobaczyliśmy.

Czerwone trzewiki ("The Red Shoes", 1948)

5/5

Uwielbiam takie kino! Język, którego bohaterowie używają! Ich maniera! Ta produkcja ma tyle klasy, stylu i szyku, że ten widok odejmuje mi mowę. Jeśli podobnie jak ja macie w sobie miękkie miejsce dla listów otwieranych specjalnym nożem przy śniadaniu do akompaniamentu słuchanej na żywo gry na pianinie tuż obok – pokochacie tę produkcję. Ponadto, jest ona wybitnie wyreżyserowana. Nawet trudno mi to teraz nazwać i sprecyzować, gdzie jest tego zasługa, ale dosłownie nie mogłem się oderwać od seansu. „Czerwone trzewiki” ogląda się zbyt dobrze, by nawet sprawdzić maila. Opowiada o ludziach pracujących w teatrze nad przedstawieniem baletowym. Pisanie muzyki, ćwiczenia taneczne, presja, emocje i pytanie: „Czy dam radę?”. Do tego urok i wyzwanie jakim jest bycie artystą. A scena tytułowego przedstawienia jest sceną wybitną. Najlepszy balet w historii kina.

Gone to Earth (1950)

3/5
W drodze na Timeless Film Festival. Fabuła nie ma sensu, bohaterowie nie mają sensu, ale w kilku miejscach film wygląda ładnie i dba o lisy.
 
Tytułowy zwrot jest używany w sytuacji, gdy obiekt, za którym gonią, zdąży schronić się w norze. Polują na lisa, ten wejdzie pod ziemię i tyle, po zawodach. W tym filmie są faktyczne lisy – nawet jeden na smyczy – ale tak naprawdę obiektem pożądań jest tutaj protagonistka, Hanzel, która… Cóż, przedstawienie czegokolwiek związanego z tą postacią nie jest możliwe przy użyciu logiki. Albo bez zdradzania całego filmu. Tak czy siak jest to film o wychodzeniu za mąż i o pożądaniu, chyba. Chyba, ponieważ pożądanie jest tu przedstawione z takiej odległości, że trzeba zaufać książce, na podstawie której to powstało, że o to w ogóle tutaj chodzi. Pewnie wtedy nie bardzo mogli ukazać seksualne pożądanie i pragnienia, starali się i wyszła historia o tym, że każdy w tym filmie jest debilem.
 
No bo ona sobie idzie pustą drogą, za nią na cięciu montażowym teleportuje się typ jadący wozem, bierze ją do pałacu i ma na nią ochotę, ale ona: „Nie, on poluje na lisy”, więc wychodzi, ale od początku z nastawieniem: „Jeśli mnie będzie szukać, to mu powiedz gdzie jestem”. I coś tam, coś tam, ona oświadcza, że wyjdzie za pierwszego lepszego. I szuka tego typa, ale zamiast tego napatacza się wikary i za niego wychodzi, ma pretensje do tamtego typa i w końcu z nim ucieka, ale on nadal nie lubi lisów, więc ona jest zła, wikary przychodzi dać w mordę dać tamtemu, ale on ich i tak wygania, wikary bierze winę za zdradę na siebie, ona wybiega z lisem i wpada do dziury. W sensie na śmierć. Koniec filmu. Każda postać składa się z jednej cechy charakteru, nie ma między nimi żadnej faktycznej chemii lub relacji, która miałaby najmniejszy sens. Faceci chcą baby, a baba nie wie, czego chce – całe podsumowanie. Nie ma tu miejsca na nic głębszego, chociażby o strachu przed zakochaniem się, jak śpiewała Kate Bush.
 
Bardzo chciałem lubić ten film – za stworzenie świata łączącego heretyckie wierzenia, chrześcijaństwo wiktoriańskiej Wielkiej Brytanii XIX wieku, życie w lesie z życiem w mieście, dzikość bohaterki ze staroświeckim betonem starych ludzi. I jeszcze ten lis na smyczy. Ogląda się to trochę jak film z trzech różnych epok historycznych łączonych w jedno, bo i scenografia, wnętrza domostw są bardziej w moich oczach typowe dla XX wieku niż XIX. Jest sporo świetnie skonstruowanych kadrów – domostwa, natura i ludzie wyglądają tutaj zjawiskowo. Jest kilka naprawdę rewelacyjnych inscenizacji, najlepsza to pewnie kobieta powoli zasłaniana przez cień mężczyzny, który po nią idzie. Tylko nawet tego nie mogę tak wprost pochwalić, ponieważ filmowo nie jest to bezbłędny film. Okazjonalnie zdarza się niezręczne cięcie montażowe, nawet reżyseria taka bywa. Nie było nic co warto pamiętać – najdziwniejsze było zdecydowanie wspomniane teleportowanie wozu. Bohaterka naprawdę potyka się na pustej drodze i po cięciu za nią widzimy wóz. Może to i buduje odmienność tego filmu, ale jednocześnie jest zaskakująco niechlujne.
 
Wizualnie warty seansu, ale nie widzę uzasadnienia, żeby jednocześnie ten film nie mógł dobrze wyglądać i mieć sens.
 
PS. Powstawanie filmu jest ciekawsze od niego. Producent był mężem głównej aktorki i pod wpływem amfetaminy podsyłał notatki reżyserom, które były ignorowane. Po zobaczeniu finałowego filmu spotkali się w sądzie, reżyserzy wygrali, więc producent na rynek USA przerobił film, zatrudnił nowego reżysera, który zrealizował dokrętki, zmieniono tytuł i tak powstał Wild Hearts z 1952 roku. Potem niby Kate Bush miała się inspirować konkretnie „Gone to Eearth” robiąc „Hounds of Love”, ale jakoś nie mogę tego potwierdzić. W samej piosence „HoL” jest wpływ 39 kroków (teledysk) oraz fragment głosowy z filmu Night of the Demon (1957).

Opowieści Hoffmana (1951)

3/5
To jest kanon kina. Nawet jeśli mniej dla kinofili, a bardziej dla miłośników opery.
 
Fabularnie to rzecz złożona z trzech historii opowiedzianych przez jednego mężczyznę, poświęconą jego miłościom. Trzem kobietom. Co dalej? Ciężko powiedzieć, tak naprawdę wyłączyłem się na samą historię w tym filmie. Opowiedziana jest jak w operze – poprzez śpiew, gdzie tekst nie pisany z myślą o śpiewaniu jest śpiewany. Fabuła tak czy siak jest pretekstowa, ale jednak nie ma dla niej innego zamiennika. To tylko i wyłącznie pokaz wizualnych pomysłów, które spajają świat różnych sztuk pod szyldem filmu. I robią to cudownie.
 
Ilość momentów wizualnych godnych wspomnienia jest tu ogromna, naprawdę. Sposoby przejść między scenami, wykorzystanie dźwięku, rozwinięcie opery o niemożliwe rzeczy dzięki filmowym sztuczkom (np. śpiewanie i tańczenie jednocześnie, wykonane przez różne osoby i wygląda jakby to jedna osoba robiła), udział scenografii, efektów specjalnych w stylu Meliesa (zamiana w dłoni wosku w klejnoty), poruszające się rzeźby, bezbłędny montaż pod rytm muzyki – ten tytuł naprawdę doprowadza do perfekcji masę rzeczy. I tworzy z nich coś, co się dobrze ogląda. Trwa 133 minut, po pierwszych 110 znajomy obok spojrzał na zegarek i byłem zaskoczony, że zaraz koniec. Nie czułem tego, ale też seans pod względem jakiejś inspiracji był dla mnie obojętny. Zachwycam się jako kinoman na poziomie technicznym, ale to jest osiągniecie tylko w imię samego siebie. Tak to przynajmniej póki co widzę. To żywy dowód, że opera i film mogą być jednym. Film może ulepszyć operę. To rozwijanie możliwości kina dla samego rozwijania. Szacunek się należy.

Podglądacz ("Peeping Tom", 1960)

3/5
Kiedyś bawiło mnie, że w angielsku języku funkcjonuje taki zwrot, jak „Peeping Tom”. W sumie nadal uważam to za śmieszne – i ciekawy jestem, czy sam reżyser tak podejrzewał. To jest możliwe, że mając z tyłu głowy swój dotychczasowy dorobek iskrzący się humorem, zwabi widzów na swój kolejny obraz, zatytułowany tak mało… Poważnie. Jakby to miało być coś dziecinnego, o jakimś dzieciaku podglądającym drugiego i zbierającym za to karę od dorosłych w postaci spojrzenia pełnego dezaprobaty (co w pewnym sensie ma tu miejsce – „Naught boy! I hope you ware spanked.”). A tu pierwsza scena każe nam patrzeć na świat oczami mordercy. Prawdziwego mordercy, kiedy ten dokonuje mordu. I uwiecznia ten czyn na taśmie.
 
Poznajemy go dopiero w dalszej kolejności, gdy dowiadujemy się jak mieszka, gdzie pracuje, jak wywołuje filmy, jakie miał dzieciństwo… I jak poszukuje kolejnej ofiary, bo pierwsza nie dała mu satysfakcji, jakiej oczekiwał. Zło w tym filmie ma przyczynę i cierpi, jest jednostką tragiczną sprowadzającą tylko zagładę na siebie i innych, jednocześnie w jego oczach widzimy ból i niewinność. Zupełnie tak, jakbyśmy oglądali człowieka, który nie jest tak naprawdę zdolny do tego, ale jest pod wpływem czegoś więcej, co nim kieruje. Dużą podpowiedź dostajemy już na początku, kiedy oglądamy wspomnienia z dzieciństwa (oraz fakt, że morderca chciał je komuś pokazać), ale detale do przemyślenia dostajemy aż do końca. Nieprzypadkowo film rozgrywa się w środowisku filmowym, a tu i tam pojawi się pocisk pod kierunkiem reżysera. Twórcy pochylają się tutaj nad patrzeniem oraz sztucznymi formami jako sposobem na oddzielenie się od myślenia, że patrzy się wtedy na żywego człowieka. Zdjęcie czy film to w końcu tylko przedmiot w zasadzie, ale jednak żeby powstało, ktoś musiał żyć i stać przed obiektywem. Z tego lub innego powodu.
 
Kino jest szlachetną sztuką. A ten film przypomina, że może też być czymś… Plugawym. I to działa nawet dziś, kiedy kamera służy do rejestracji zbrodni wojennych. Albo przygód Brazylijczyków i ich tępych maczet.
 
W kontekście twórczości tych dwóch reżyserów widzę tutaj przede wszystkim fakt, że pan Powell zebrał się w końcu na odwagę bycia poważnym. Tu i tam coś humorystycznego się trafi*, ale generalnie to obraz chcący być poważnym. O człowieku, który chce, by go traktować poważnie. I gdy buduje on swój pomnik, to żaden dowcip nie przerywa mu tego! Pressburger wydaje się więc tym, który brudził wcześniejsze filmy humorem… A może je ratował w ten sposób? Powell od razu został wyklęty przez Podglądacza i miał problemy, aby tworzyć dalej. Łatwo teraz mówić mi z perspektywy czasu, że „było warto”, kiedy film jednak robi się na tu i teraz, a nie dekady później. Powell odważył się wtedy na powagę, na opowiedzenie trudnej historii zranionego człowieka na niejasnej misji wyzbycia się własnego grzechu, kończąc ucieczką od myślenia o sobie jako grzeszniku… Na długo potem, gdy nim już został na zawsze. To film trwający półtorej godziny, który zostanie z odbiorcą na tygodnie, jeśli ten odważy się potraktować go poważnie.
 
*chyba każdy myślał, że to Alfred Hitchcock kupuje „views” na początku.