Michael Powell & Emeric Pressburger
„I have grown up with and through cinema; everything that I’ve had in the way of education has been through the cinema; insofar as I’m interested in images, in books, in music, it’s all due to the cinema.” – Michael Powell
Zaczynali w czasach, gdy reżyser był wciąż jeszcze uważany za pracownika wynajętego do wykonania swojej roboty. Skończyli, zanim reżyser został uznawany za pełnoprawnego autora swojego filmu, ale zdążyli bardzo uzasadnić ten pogląd. Jak tylko się spotkali, to od razu poczuli więź, dzięki czemu zgodnie potem mówili, że bez siebie nawzajem nigdy by tyle nie stworzyli. Nazywali się Powell & Pressburger, a to przegląd ich twórczości.
Obecnie Michael Powell & Emeric Pressburger znajdują się w moim rankingu reżyserów na miejscu #65
Top
1. Czerwone trzewiki
2. Podglądacz
3. Wiem, dokąd zmierzam
4. Opowieści Hoffmanna
5. Życie i śmierć pułkownika Blimpa
6. A Canterbury Tale
7. Czarny narcyz
8. Złodziej z Bagdadu
9. Sprawa życia i śmierci
10.Dzikie serce
11.Na krańcu świata
Ważne daty
1902 – urodziny Pressburgera (Austrio-Węgry, dziś Węgry)
1905 – urodziny Powella (Kent, UK)
1922 – Powell zaczyna pracę w banku; szybko ją rzuci
1925 – początek pracy Powella w przemyśle filmowym (Nice, Francja, razem z Rexem Ingramem)
1926 – debiut aktorski Powella (mała rólka, dodatkowo był asystentem Ingrama); Pressburger przenosi się do Berlina, porzuca dziennikarstwo na rzecz filmu
1928 – powrót Powella do Anglii, gdzie nadal pracuje przy filmach, pisze scenariusze, pozna Hitchcocka i zostaną kumplami
1931 – początek współpracy Powella z reżyserem polegającej na taśmowym trzaskaniu filmów, żeby jakieś powstały w UK; debiut reżyserski Powella
1933 – Niemcy nie przedłużają współpracy z Pressburgerem; emigruje do Paryża
1935 – emigracja Pressburgera do UK; znajduje grupę węgierskich filmowców uciekających przed nazistami
1936 – Powell zarabia 1000 funtów szterlingów za reżyserię
1937 – pierwszy autorski film Powella, później producent z Węgier go zauważy i na tej podstawie spiknie z Pressburgerem
1938 – Imre zmienia imię na Emeric
1939 – początek współpracy Powella z Pressburgerem
1942 – utworzenie manifestu The Archers
1943 – utworzenie własnej firmy produkcyjnej: The Archers
1944 – debiut reżyserski w teatrze (ostatnią sztukę wystawi w 1952 roku)
1946 – Pressburger dostaje obywatelstwo brytyjskie
1947 – drugie małżeństwo Pressburgera, rozwód w 1971 roku
1961 – pierwsza powieść Pressburgera, Zinnermann przerobi go na film w 1964
1966 – urodziny wnuka Pressburgera Adrew Macdonalda, producenta m.in. filmów Aleka Garlanda
1967 – urodziny wnuka Pressburgera, Kevina Macdonalda, reżysera „Czekając na Joe” oraz „Ostatniego króla Szkocji”
1984 – trzecie małżeństwo Powella (do jego śmierci)
1988 – śmierć Pressburgera (UK, zapalenie oskrzeli)
1990 – śmierć Powella (UK, nowotwór)
Na krańcu świata (1937)
Dialogi niczym z kina klasy B lat 50. Ramota, która nie wie, o czym chce być.
Film trochę bez pomysłu na siebie, który mógł być o kilku różnych rzeczach. Zaczynamy od oglądania, jak ludzie płyną na opuszczoną wyspę niedaleko Szkocji. Jej nazwa brzmi „Śmierć”, co nie jest pierwszym tekstem, który może wam brzmieć na wyjęte z kina klasy B lat 50. w USA. Będąc na wyspie zobaczą chociażby skały Szkocji, co też ma być złym Omenem. W każdym razie jeden z tych ludzi wspomina, jak parę lat temu żyli tutaj ludzie. I ich losy nie są interesujące, pod koniec naprawdę jest już tutaj wszystko obojętne. Młodzi chcą się zakochać i wyjść za mąż, ale na pewno ktoś ze starszych będzie mieć problem z tym, więc nawet tego nie sprawdzają. I dwóch typów się ściga, kto szybciej się wespnie bez liny, ryzykując przy tym życiem. I tak dalej. Trudno tutaj znaleźć jakąś strukturę fabularną, albo postaci obdarzone śladem zdrowego rozsądku.
Pod względem filmowym mamy do czynienia w sporym stopniu z kinem niemym. To w zasadzie mógłby być film niemy i straciłby na tym kilka męskich wokali przyjemnych dla ucha. Wiele scen, w tym te najważniejsze, są i tak zrealizowane tak, jakby były zrobione w kinie niemym. Nie brakuje im tej wizualnej dramaturgii, gdy gwałtowny montaż i sugestywne ujęcia przemawiają do wyobraźni, pozwalają się zaangażować tylko z powodu ekspresji obrazu. Muzyka jest głośna, jednemu znajomemu przypominała „Vertigo”, gra często w momentach zupełnie tego niepotrzebujących – albo była przesunięta o kilka sekund do tyłu. Takie odnosiłem wrażenie kilkukrotnie podczas oglądania.
Pozwala to znaleźć trochę frajdy w oglądaniu, ale niewiele. Efekt jest obojętny przede wszystkim dlatego, że pomimo starań bycia o czymkolwiek nie jest nawet o jednej rzeczy. Absurdalne dialogi próbują być ważne, aktorzy starają się być poważni, reżyser stara się znaleźć dramaturgię… I nic. To obraz trochę o tym, że życie jest ciężkie, bo kutry z lądu łowią wasze ryby – tylko najwyraźniej wystarczy napisać podanie i dają tobie ląd oraz pomogą na początku. Trochę o miłości, ale takiej nieangażującej. Trochę o tym, że natura jest ładna. Nawet jest parę fajnych ujęć zwierząt. Nie wiem, czy zostanie ze mną więcej niż kilka scen, w stylu: przywiązywania sobie owcy do pleców i wnoszenia jej samodzielnie podczas wspinaczki. Albo kilku pomysłowych ujęć, podkreślających niebezpieczeństwo klifów i wysokości. Tyle.
Plus jaki człowiek wspina się po wodospadzie?
Plus ślad znęcania się nad zwierzakami. Na tratwę wejdę konie, owce i tłum ludzi, ale zabraknie miejsca dla psów i kotów? Więc je potopicie? Pogięło was? Kto to pisał?
Życie i śmierć pułkownika Blimpa („The Life and Death of Colonel Blimp”, 1943)
Trwający prawie trzy godziny fresk o przyjaźni Brytyjczyka z Niemcem na przestrzeni obu wojen światowych. Humanizm, przypomnienie o wartościach i dużo brytyjskości.
40 lat z życia brytyjskiego generała – wojna w Afryce, pierwsza i druga światowa. W tym czasie zakochał się, nabrał doświadczenia, zapuścił wąsa i zawarł przyjaźń z Niemcem, jednak równolegle działo się o wiele więcej. Wielka Brytania była jednym z krajów, które wygrały Wielką Wojnę, na nich między innymi leżała odpowiedzialność za losy jeńców i podbitego kraju. Duet reżyserski Pressburger i Powell mówi tu o wyrozumiałości wobec wroga, szczególnie tego pokonanego. Zrozumienie go, udzielenie mu pomocy i przyznanie, że jego los od teraz będzie naprawdę ciężki. Tak, to wszystko mielibyśmy czuć wobec Niemców.
Przyznaję, u mnie też pojawił się na sekundę sprzeciw wobec takiej postawy. W końcu mówimy o Nazistach, Trzeciej Rzeszy, osobach odpowiedzialnych za wtedy jeszcze nieznany holokaust (premiera filmu to połowa 1943 roku!), ale jednak z drugiej strony mamy takie tytuły jak „Niemcy – rok zerowy„, opowiadający o strasznym losie niemieckich cywilów po 1945 roku, albo „Dzieci ulicy„, pokazujący w alegorycznej sytuację państwo Włoskie. Tamte tytuły takiego sprzeciwu we mnie nie wywołują, ale też zostały nakręcone później i to przez samych zainteresowanych. Życie i śmierć… mówi w innych okolicznościach, a przez to te same słowa mają inną wagę.
Takie stanowisko to jednak tylko część wymowy tego filmu. Podjęto tu tematy odpowiedzialności strony wygranej w każdym konflikcie, próbowano zdefiniować, czym wygrana tak naprawdę jest oraz zadano pytanie o to, czy wygrana za wszelką cenę jest faktycznie wygraną. Twórcy sprzedają tutaj prztyczek w nos własnemu krajowi i z prawdziwie brytyjską manierą pytają ich, czy są pewni, że wygrali pierwszą wojnę światową. Nie odbierają konfliktowi wagi, jedynie przypominają, po co wojny są toczone. Po co ta konkretna się toczy oraz byśmy nie zapomnieli, że po drugiej stronie też są ludzie. Środek największego konfliktu zbrojnego w dziejach planety a oni apelują, by nie walczyć z nazistami nazistowskimi metodami, bo wtedy nazizm wciąż wygra. Brak mi słów.
A Canterbury Tale (1944)
Tajemnica Człowieka-Kleja. Bardzo brytyjski, bardzo noir, bardzo katedra. Trzeba zobaczyć!
Żołnierz jedzie pociągiem do tytułowego Canterbury, ale przez pomyłkę wysiada stację wcześniej. Jest środek nocy i okazuje się, że będzie tu musiał przeczekać do rana, ale nie może tego zrobić tak po prostu. Każdy nowy gość w miasteczku musi zgłosić się do miejscowego burmistrza – a to tylko początek poznawania tutejszych zwyczajów. W drodze do urzędu żołnierz oraz grupa, w której podróżuje, zostają napadnięci – nic poważnego, ktoś tylko wylał klej na głosy dziewczynie. Gonią go, ale nic z tego nie wychodzi. Okazuje się, że Człowiek-Klej grasuje po okolicy od jakiegoś czasu i potraktował już w podobny sposób 11 dziewcząt. Młodzi postanawiają zostać i zbadać sprawę, przy okazji poznając okolicę i tutejszych ludzi.
Zagadka kryminalna w stylu Przygód trzech detektywów jest tylko początkiem atrakcji. Oto dojrzali, poważni ludzi wyrażają wręcz dziecinną ekscytację z poznawania nowych ludzi i miejsc. W przeciwieństwie do tego są głębokie cienie rodem z mrocznych historii dla dorosłych – wszystkie sceny nakręcone w nocy skonstruowane są niebywale precyzyjnie, widzimy najczęściej tylko kontury postaci, a i tak rozumiemy, kto jest kim i co się dzieje. Prawdziwa sztuka wizualna dla miłośników noir, zapewniam. A Canterbury Tale jest jeszcze bardzo brytyjski – starły się na ekranie młodzież amerykańska z brytyjską starą gwardią. Nie bójcie się, że nie zrozumiecie akcentu, bo chodzi tylko o to, że miejscowi mają inne wartości. Kiedy bohaterowie krzyczą, że coś się stało i trzeba coś zrobić, gonić, łapać!, wtedy dla posterunkowego ważniejsze jest uspokojenie krzyczących, zmniejszenie hałasu… Irytujące i urocze jednocześnie. I to wciąż nie jest koniec atrakcji! Zagadka z klejem zostaje rozwiązana w pierwszej połowie filmu, a potem następuje druga. I to jest dopiero tajemnica – pozornie dochodzi do kilku rzeczy i to wszystko, film się kończy. Pytanie tylko brzmi, po co była więc pierwsza część tej historii? To film, który można po prostu obejrzeć i poczuć, albo też usiąść i zastanowić się nad nim. Co ciekawe, w obu przypadkach możemy uzyskać ten sam rezultat.
Istotny jest tu moment powstania opowieści – czas drugiej wojny światowej. Bohaterowie kilkukrotnie wspominają to wydarzenie, są w jego trakcie. Znają ludzi, którzy zostali zabici – i na tym wpływ konfliktu na ich życie dopiero ma początek. Dzięki obejrzeniu dokumentu The War (2007) wiem, jak bardzo wyniszczającym doświadczeniem wojna była dla ludzi, którzy zostali w domu. Po trzech latach wydawało się, że nie ma już nadziei na koniec – A Canterbury Tale kręci się wokół tej tematyki. Zarówno przywracania wiary w dobry los, jak i przypominaniu o urokach życia. Na tym skończę. Stawcie czoła tej produkcji samodzielnie!
Plus – znajduje się tutaj jedna z najlepszych prób oddania na ekranie emocji, które towarzyszą wejściu do katedr. W mojej opinii – z sukcesem! Muzyka nagle staje się dominująca, kamera spogląda coraz wyżej i wyżej, a sklepienia nadal nie widać, a bohater tylko zmierza przed siebie, w ciszy i głową zadartą do góry. To trzeba zobaczyć!
Wiem, dokąd zmierzam (1945)
Sprawa życia i śmierci („A Matter of Life and Death”, 1946)
Biurokratyczne niebo, brytyjski kicz i aniołowie będący ksenofobami. Dziwny film. Dziwna pochwała dziwnej miłości.
Druga wojna światowa. Pilot skacze bez spadochronu, ale Anioł, który miał go zabrać do nieba, nie mógł go znaleźć. W efekcie pilot nie umiera – żyje dalej, zakochuje się i ogólnie rzecz biorąc, wszystko wydaje się cacy, ale tam na górze statystyki się Bogu nie zgadzają, więc Anioł wraca po niedoszłego denata i próbuje go przekonać, aby zgodził się umrzeć.
Pomysł interesujący, wykonanie typowo brytyjskie, ale do niczego to nie zmierza. Konflikt filmu był mi obojętny – po chwili czekałem tylko, co w końcu z tego wyniknie. Bohater nie chce umrzeć, bo się zakochał, więc zostaje wezwany na górę, aby stanąć przed sądem, który orzeknie, czy ma prawo zostać na Ziemi. I jeszcze prokurator jest do niego uprzedzony, bo nie lubi wszystkich Brytyjczyków. W tym momencie zgubiłem się kompletnie i nie wiem już, co oglądam.
Nie chodzi o to, że film jest głupi, raczej o jego zakręconą wewnętrzną logikę, która na dodatek zdaje się nie mieć puenty. Postaci na ekranie kłócą się, czy miłość głównego duetu jest prawdziwa, chociaż relacja, chemia czy co tam jeszcze między nimi sprowadza się wyłącznie do tego, że wyznali sobie miłość i tyle. Nie można tego traktować równie poważnie, jak film to robi. Oprócz tego jest jeszcze dziwne podejście do tego, czy bohater może żyć, czy ma do tego prawo, a jakby tego było mało – w niebie panuje rasizm! Mimo że cała opowieść zaczyna się od stwierdzenia, że tam wszyscy są równi – mimo to prokurator jawnie ogłasza, że jest uprzedzony do bohatera z racji jego miejsca urodzenia. Wydaje się to wszystko dążyć w kierunku absurdu na absurdzie, ale na jaki temat?
Zapewne intencje miały być takie, że chciano podkreślić niedorzeczność niechęci na linii USA i GB, ale to nie jest temat, który można rozwiązać w 10 minut przez pogadankę w końcówce filmu, wyskakując z nim jak Filip z konopi. To trzeba potraktować serio i poważnie omówić, jeśli chce się coś zmienić. Bez tego mamy to, co mamy, czyli zastanawianie się, czy twórcy w ogóle chcieli ten temat podjąć.
Dziwny film.
Czarny narcyz (1947)
Twórcy mówią i dla bezpieczeństwa zakrywają to humorem. Fajna Zła Królowa.
To trzeci film P&P, który oglądam w ciągu tygodnia i zwracam przede wszystkim uwagę na humor w ich produkcjach. Nie są to komedie, ale jednak nadal chce się śmiać podczas oglądania. Skupiając się tylko na samym „Czarnym narcyzie” (swoją drogą – czemu taki tytuł? Nie wiem) – to jest historia o brytyjskich (w tym co najmniej jedna z Irlandii) zakonnicach, które dostają zadanie, żeby przerobić stary pałac w egzotycznych stronach tej planety, współpracując z miejscową ludnością i męską ręką od wszystkiego. I zaczną rosnąć konflikty.
Film podejmuje zaraz po 2 wojnie światowej temat kolonializmu, ośmiesza Brytyjską ekspansję (czy raczej jej potrzebę), relacje międzykulturowe i międzypłciowe, zostawiając na koniec bohaterów z dylematem o to, czy powinno się kontynuować, co zaczęły, czy też pogodzić się z tym, że skoro to nie działa, trzeba się poddać… I po prostu to zaakceptować?
Filmy P&P wyraźnie działają jako całość filmografii, bo teraz lepiej wiem, co myśleć o takim „Na końcu świata”. Oni rozwijają tematy fatum, wchodzenia w obcy świat i ponoszenia za to kary, ale jednocześnie są to tematy podjęte w najbardziej ogólny i nijaki sposób, bez żadnego kontekstu lub wiedzy za nią stojącej. Nie mogę napisać, że twórcy mówią tutaj coś wartościowego – i pewnie tylko może się podobać nam, że potępiają podbijanie innych krajów pod flagą Imperium Brytjskiego, ale nie dlatego, że coś o tym wiemy, tylko nie jesteśmy fanami samego podbijania. Nie wiem też, jaka była faktycznie ówczesna wiedza w społeczeństwie Brytyjskim o innych kulturach.
Faktem jednak jest, że twórcy pod spodem fabularnym podejmują te tematy. I zakrywają je masą humoru – postaci są niepoważne, rozwój wydarzeń i potraktowanie tematyki są niedorzeczne, twórcy są bezpieczni. Mówią tak mało, żeby po latach dało się stwierdzić z całą pewnością, że mówią, ale wtedy mogło to przejść wśród publiczności Brytyjskiej bez jednoznacznego poczucia, że są wyśmiewani lub ubliżani. Albo że ponoszą winę za to, co ich rząd robił przez setki lat. A dziś możemy ich szanować, że już wtedy mówili coś, co rezonuje z nami – szacunek dla innych kultur, tolerancja, życie w zgodzie.
Pozostaną ze mną momenty. Chłop, który ubiera się specjalnie do okazji, ale i tak przychodzi z gołą klatą. Cały horrorowy finał. I masa dwuznaczności podkreślonych jednoznacznie nawet tam, gdzie żadnej dwuznaczności nie było. To dziwna podróż przez kolory, detale, scenografie, twarze aktorów i poczucie, że nawet po seansie nie jesteśmy pewni, co zobaczyliśmy.
Czerwone trzewiki ("The Red Shoes", 1948)
Uwielbiam takie kino! Język, którego bohaterowie używają! Ich maniera! Ta produkcja ma tyle klasy, stylu i szyku, że ten widok odejmuje mi mowę. Jeśli podobnie jak ja macie w sobie miękkie miejsce dla listów otwieranych specjalnym nożem przy śniadaniu do akompaniamentu słuchanej na żywo gry na pianinie tuż obok – pokochacie tę produkcję. Ponadto, jest ona wybitnie wyreżyserowana. Nawet trudno mi to teraz nazwać i sprecyzować, gdzie jest tego zasługa, ale dosłownie nie mogłem się oderwać od seansu. „Czerwone trzewiki” ogląda się zbyt dobrze, by nawet sprawdzić maila. Opowiada o ludziach pracujących w teatrze nad przedstawieniem baletowym. Pisanie muzyki, ćwiczenia taneczne, presja, emocje i pytanie: „Czy dam radę?”. Do tego urok i wyzwanie jakim jest bycie artystą. A scena tytułowego przedstawienia jest sceną wybitną. Najlepszy balet w historii kina.