Sto lat w kinie – 1924

Sto lat w kinie – 1924

26/01/2024 Blog 0

W tym roku Yasujiro Ozu zaczyna rok służby wojskowej, twórczość Georgesa Meliesa zostaje ponownie odkryta a ja mogę napisać, że to pierwszy rocznik dla kina, kiedy można było robić prawdziwy TOP na koniec jego dwunastu miesięcy. Wtedy pierwszy raz wyszły jednocześnie dwa arcydzieła światowej kinematografii.

W tym roku Thomas Mann zostaje pierwszy raz wydany po angielsku i żyje wtedy w Republice Weimarskiej – której istnienie popierał – oraz tworzy Czarodziejską górę. Nazizmu nie popierał, więc przed wojną ucieknie do Szwajcarii i skończy w USA. Mongolia ma pierwszy hymn narodowy, Agatha Christie wydaje Człowieka w brązowym garniturze, powstaje przedsiębiorstwo Mercedes-Benz, J. Edgar Hoover został na następnych 48 lat dyrektorem Biura Śledczego (od lipca 1935 roku FBI), w Japonii wprowadzono system metryczny, Dominikana po ośmiu latach jest zostawiona przez amerykańskie wojska, Niemcy są wolni od wojsk francuskich, w Belgii zostaje wprowadzony ośmiogodzinny dzień pracy, w Stanach pierwszy raz używają gazu do wykonania egzekucji, w Anglii ma premierę pierwsza sztuka napisana konkretnie pod radio.

Najpopularniejszym utworem roku w Stanach jest „It Ain’t Gonna Rain No Mo” z 1923, ale na drugim miejscu już jest tamtegoroczna nowość: „California, Here I Come”.

W Polsce prezydent Wojciechowski wydał rozporządzenie o zmianie ustroju pieniężnego – trzeba było czymś zastąpić markę polską. Obowiązywała od 1916 roku i była równa 100 fenigom, a fenig to była drobna moneta stanowiąca część marki niemieckiej, obowiązującej od 1871 roku (zjednoczenie Niemiec) i zastąpiona euro w 2002 roku. Tam również 100 fenigów równało się jednej marce. Ostatecznie polską walutę nazwano „złoty”, a inne propozycje brzmiały: „lech”, „pol”, „piast”, „sarmat” lub „kościuszko”. Na samym początku 1 złoty był równy 0,29 grama czystego złota.

Dwóch nastolatków zabiło 14-letniego Bobby’ego Franksa, a ich historia posłuży za podstawę sztuki teatralnej Rope z 1929 roku i filmu Hitchcocka pod tym samym tytułem z 1948 roku. Zabili, ponieważ byli przekonani o swojej intelektualnej wyższości nad innymi, co miało z nich czynić supermenów (Superman jako bohater komiksów pojawi się dopiero 14 lat później), co jednocześnie miało ich zwolnić z norm społecznych, przyzwolić im na popełnianie zbrodni. Po serii drobnych przestępstw (w tym podpalenia) przeszli do morderstwa. Wybrali 14-latka, syna milionera, którego podwieźli (i mieli na to świadków), w pobliży ciała jeden z morderców zgubił oprawki do okularów, które wtedy nosiły tylko trzy osoby w mieście, a gdy policja ich przesłuchała, to powiedzieli, że byli samochodem na dziewczynach w czasie morderstwa, czemu zaprzeczył ich lokaj mający pewność, że ów samochód cały wieczór był w garażu. Sami przyznali się do winy, chociaż jeden na drugiego zrzucał czyn morderstwa (drugi miał kierować w tym czasie). Obrońca, który wziął ich sprawę, zrobił to, ponieważ był przeciwnikiem kary śmierci, a fragment jego końcowej mowy (mającej trwać 8 godzin) możecie przeczytać na Wikipedii. Obaj dostali dożywocie i 99 lat, tylko jeden zginął w więzieniu zabity przez współwięźnia (za co został uniewinniony), a drugi doczekał się zwolnienia warunkowego i napisał o tym książkę. Z tej trójki najdłużej pożył czwarty, całkowicie niemy uczestnik wydarzeń, czyli niedoszła ofiara morderstwa, z której mordercy zrezygnowali. I dożyła 92 lat. Sam motyw „zbrodni doskonałej” przewinie się później przez twórczość Agathy Christie, chociażby w Godzinie zero.

Clark Gable debiutuje w 1924 w filmie, który obecnie uznaje się zaginony. Decyzję o zostaniu aktorem podjął już w 1918 roku oglądając sztukę The Bird of Paradise z 1912 roku, ale sytuacja rodzinna wymagała przeprowadzki i pracy. Clark spotkał grupę teatralną, do której należał siostrzeniec jednej z aktorek, która potem wystąpi w Przeminęło z wiatrem. Grupa jako taka nie wierzyła w talent Clarka, ale siostrzeniec się wstawił, więc dali mu szansę. Chłop uczył się aktorstwa, ożenił ze swoją nauczycielką starszą o 17 lat, która zrobiła mu włosy i zęby – i wyjechali do Hollywood. Debiut jest zaginiony, ale Clark wystąpi potem w epizodach (nawet w naprawdę dobrych filmach, jak Ben Hur), ale lata 20. to dla niego przede wszystkim teatr i rozwód. Potem ożeni się ponownie i zacznie występować w takim A Free Soul, gdzie będzie bić kobietę, czy u Sama Wooda w Hold Your Man, gdzie dostanie nazwisko na plakacie. Rok później pojawi się u Franka Capry w Ich noce i zacznie się kariera człowieka, o którym szef Warner Bros miał powiedzieć, że „ma za duże uszy i wygląda jak małpa”.

Te dwa arcydzieła wspomniane we wstępie to Portier z hotelu Atlantic, który do dziś zadziwia realizacją bez jednego słowa (nawet w formie planszy!), oraz Ten, którego biją po twarzy, który do dziś zadziwia wysokim poziomem wiarygodności psychologicznej głównego bohatera. Nie widziałem wielu tytułów z tego roku – brakuje mi wciąż seansu drugich Nibelungów – ale teraz nadrabiając kilka tytułów naprawdę byłem w szoku, jak komfortowe wydaje się kino nieme same ze sobą. Dali radę opowiadać historię bez słów, dali radę pogodzić aktorstwo z koniecznością nadmiernej ekspresji. Co prawda Harold Lloyd lubił wzbogacać swoje komedie o żarty w planszach tekstowych, ale jednocześnie możemy zobaczyć taki film, jak Nieludzka, które jest świadome swoich mocnych stron – kostiumy, scenografia, ruch – a na te słabsze nie zwraca uwagi. Fabuła lub bohaterowie to nieistotny temat, a ja oglądać to sto lat później jestem zaskoczony, że w tę stronę kino naprawdę mogło się rozwijać. Bez dźwięku. I tak mogło wyglądać dzisiaj. A ja chciałbym to zobaczyć.

Z drugiej jest strony niestety takie Great White Silence, czyli dokument o wyprawie z 1910 roku na Biegun Południowy, złożony ze znalezionych zdjęć. Całość ma tak absurdalną ilość tekstu, jakby po współczesnych dokumentach oczekiwań, że widz ma czytać tekst, który nam dostarcza David Attenborough. Efekt całkowicie odwraca uwagę od faktycznej treści: wizualiów, opowieści o przygodzie, tragedii jaką się ona skończyła. Zamiast tego na pięć minut filmu przypada 4:50min czytania tekstu, który stara się zastąpić lichy materiał źródłowy. Dobrze więc, że dźwięk nadszedł. I masa innych sztuczek umożliwiających właściwe opowiedzenie takich historii.

Najpopularniejszym filmem roku był Morski jastrząb (Sea Hawk)

Najlepsze filmy roku:

Portier z hotelu "Atlantic" (1924)

Jedno z pierwszych arcydzieł kinematografii. Pasujący do tamtych czasów i równocześnie ponadczasowy. Korzysta z umowności tamtego kina i pozwala sobie na takie rzeczy, jak pozowane aktorstwo albo częste porozumiewanie się ruchami głowy czy gestami – czyli coś, czego już dzisiaj z marszu możemy nie zaakceptować – ponieważ to wszystko pasuje do całości, jej stylizacji i ekspresji. Można oglądać i pomyśleć, że jakoś długo nie było żadnych dialogów i zacząć czekać, jak długo się uda utrzymać narrację bez nich – bez podejrzewania, że tak naprawdę cały film jest pozbawiony słów. Wyjątkiem są dwie plansze z obu końców filmu. To niebywałe osiągnięcie na skalę całego kina, również współczesnego. Filmowa umowność użyta do stworzenia filmowego piękna, czyli jedna z umiejętności, którą niewielu posiadło w ogóle.

To naprawdę złożony tytuł, podchodzący do trudnego tematu, jakim jest poczucie własnej wartości, własnego życia, szczęścia na najbardziej esencjonalnym poziomie – wszystko to przy użyciu obrazu: aktorów, jazd kamery, scenografii, muzyki. Tytułowy bohater ze względu na wiek przestaje się nadawać na portiera, zostaje więc zastąpiony inny pracownikiem. Mam tylko nadzieję, że fabuła nie odrzuci współczesnego widza – kult munduru jest nam raczej obcy, bohater tylko zmienia stanowisko (wg reżysera nawet na lepiej płatne), a prawdziwy ciężar konsekwencji bohater sam na siebie sprowadza poprzez udawanie, że nic się nie zmieniło – to wszystko więc jednak wymaga od widza zrozumienia i wczucia się w tamten świat. Wspomniana filmowość również wymaga wyrozumiałości – przez co bohater dowiaduje się o utracie pracy, przychodząc do niej i widząc kogoś innego wykonującego jego obowiązki. Wizualnie wszystko wytłumaczone, ale nikt tego nie kupi.

I jest jeszcze zakończenie, które w ogóle do niczego nie pasuje – było narzucone przez producentów, a raczej przekonali oni twórców, że niemiecka widownia w tamtym momencie po prostu potrzebuje pozytywnego zakończenia. Nie mówimy więc o „złych” producentach, którym tylko zysk w głowie (chociaż to właśnie było ich motywacją – więcej biletów się w końcu sprzeda), ale jednak efekt jest kuriozium na skalę historyczną. Oglądamy przejmującą opowieść o upadku człowieka, który nie potrafi żyć inaczej, a swojego własnego losu zostaje pozbawiony. Rozumiemy wszystkie strony zainteresowane w tej opowieści, oczy nam się szklą od doświadczenia tej całej filmowości, po czym dochodzimy do momentu, gdy dla bohatera nie ma już żadnego ratunku. Odmawia on tego, więc tak się kończy seans… gdyby nie plansza tekstu objaśniająca, że scenarzysta zlitował się nad bohaterem. I w ten sposób mamy jeszcze kilka minut filmu, dające nam fałszywy happy end, który zupełnie nie rozumie przyczyn upadku bohatera. Życie łamie mu nogi, w finale dostaje plasterek w kwiatki i noga już działa, a my mamy to kupić. Nie da się, ale z drugiej strony – cały ten fałsz jeszcze mocniej podkreśla mrok „właściwego” filmu. Nie wierzymy, bo dla bohatera już nie mogło być ratunku. Nawet deus ex machina i scenarzysta schodzący z nieba nie mógł tego zmienić. https://garretreza.pl/murnau/

Ten, którego biją po twarzy ("He Who Gets Slapped", 1924)

Naszym bohaterem jest pewien wynalazca. Od pewnego czasu miał problemy finansowe z udowodnieniem swoich tez, jednak jego pracą zainteresował się Baron Regnard. Wsparł go, jak tylko mógł, dzięki temu mógł dokończyć, co zaczął, i udowodnić wszystko. Na końcu jednak Baron zagarnia dla siebie wszystkie zasługi, bohatera określa jako taniego asystenta, ośmieszył go. Nawet jego ukochana udawała od samego początku, by po wszystkim go rzucić. Podsumowując, Baron zabił człowieka, jak to tylko jest możliwe bez fizycznego naruszania organów potrzebnych do przeżycia. Po wszystkim przeskakujemy jakiś do przodu, kiedy to „tani asystent” z wynalazcy zamienił się w klauna o pseudonimie „HE – Who Gets Slapped”. Znanego z tego, że daje się spoliczkować, by widownia mogła się śmiać.

I w ten sposób dobiliśmy do 12 minuty. Ostatnio widziałem tyle źle rozpisanych historii, że naprawdę doceniam taką, która potrafi się rozpocząć szybko, i ma pomysły na rozwinięcie. Dzięki temu nie muszę streszczać 20-30 minut i więcej przy zachęcaniu do oglądania. A potem akcja przenosi się do przodu, ciężar prowadzenia akcji spada na parę młodych akrobatów pracujących z tytułową postacią w tym samym cyrku, on sam trochę schodzi w cień… jednak nie znika z tej opowieści, i nadal pozostaje centralnym bohaterem. Baron i jego ukochana też nadal będą tu istotni. Dodatkowe wątki idealnie łączą się w całość z porażającym finałem, niezwykle skonstruowanym, pełnym napięcia, a co za tym idzie – cholernie wciągającym. Chciałem wiedzieć, jak to wszystko się rozwinie, jaki będzie finał. Nawet zostałem zaskoczony, tym jak wielki dramat zobaczyłem. Nie mieli dla mnie litości, bydlaki!

Ten film jest dobry, bo twórcy musieli odrobić swoje lekcje z wiedzy o tym, co do tej pory w kinie osiągnięto. Widać tu zarówno techniczne dokonania Griffitha (montaż leitmotivu, narracja kilku wątków jednocześnie, zbliżenia), zabawę z efektami specjalnymi w stylu Meliesa, a także zrozumienie języka obrazu, by opowiedzieć o myślach bohaterów, ich skojarzeniach i kondycji psychicznej. To ostatnie jest bardzo zaskakujące, bo to pierwszy film opowiadający o przemocy psychicznej, na dodatek w bardzo sugestywny sposób. Początkowa bezradność i wściekłość bohatera, przemiana w gościa, który zawsze udaje, że żartuje, ale wewnątrz ciągle nosi ciężar przemocy, a przed oczami ma minione wydarzenia… tu było bardzo dużo do pokazania.

Nie wzięto jednak pod uwagę łamania zasad w budowaniu tradycyjnych melodramatycznych fabuł, czego dokonał Griffith w Złamanej lilii. Para ukochanych u Sjostroma jest bardzo… czerstwa. Z leżeniem na polanie, i nim wyplatającym dla niej wianek z kwiatków, a ona się na niego patrzy w tym czasie… zero czegoś więcej, po prostu się stało i są zakochani. Jedna scena z przyszywaniem serca do kostiumu bohatera może was bardzo wkurzyć prostackim symbolizmem. A końcówka… była bardzo głupia. W dominującej części. Nie mogę pisać konkretniej, ale będziecie się łapać za głowę, oglądając niektóre wymuszone momenty. Gwarantuję.

He who gets slapped pozamiatał mną porządnie. Nie spodziewałem się tak dobrego, i tak dojrzałego kina. To tylko 70 minut. Nikt mi go nawet nie polecał… https://garretreza.pl/victor-sjostrom/

W tym roku urodzili się Sidney Lumet, Stanisław Różewicz, Stanley Donen, Andrzej Szczypiorski (autor „Początku”, 1986), James Baldwin („Inny kraj”, 1962), Truman Capote („Z zimną krwią”, 1966), Jimmy Carter, Henry Mancini, Zbigniew Herbert („Raport z oblężonego Miasta i inne wiersze”, 1983), Benny Hill, Lee Marvin, Marlon Brando, Lauren Bacall, Marcello Mastroianni, Andrzej Łapicki i Rod Serling.

Zmarli m.in. Anatole France (1844), Joseph Conrad (1857) i Franz Kafka (1883)