Skończyłem pielęgniarstwo i nic nie czuję

Skończyłem pielęgniarstwo i nic nie czuję

28/07/2023 Blog 0
pozostawieni leftovers now what

Wpis osobisty mający dokończyć coś, co zacząłem lata temu. Jeśli macie ochotę przeczytać o zmaganiach ze szkołą i jak wygląda egzamin końcowy w pielęgniarstwie, to proszę. Ukończyłem szkołę, po czym usiadłem i napisałem to, co poniżej. Nawet nie czytam tego drugi raz, nie mam na to siły. Pewnie za parę lat przeczytam i wprowadzę poprawki. Teraz chcę to wszystko tylko mieć za sobą.

Parę lat temu zacząłem studiować pielęgniarstwo i po każdym roku robiłem podcast opisując to doświadczenie. Trzeciego roku nie opisałem i tego, co było później, aż do teraz – zrobię to w formie skrótowej.
 
III rok, czyli piąty i szósty semestr – to wtedy, gdy w połowie zaczął się covid. Trochę już o tym pisałem dwa lata temu, gdy miałem naprawdę burzliwy tydzień. Nic z tego trzeciego roku nie pamiętam tak naprawdę. Zapierdalanie do okresu covida, a potem wielka dziura i akurat miałem szczęście – moja grupa musiała w sumie napisać z 15 prac z różnych przedmiotów i to było większość zaliczeń. Praktyki podbijali bez obecności na oddziałach, bo nie ma wstępu na oddziały. Inne grupy miały co tydzień jakieś sprawdziany, a po nich wykłady i za tydzień wykład z tego, co było na wykładzie.
 
Siódmy semestr, bo studia trwają trzy i pół roku. Wtedy też covid dopiero zaczął zresztą istnieć, ja zacząłem pracę na oddziale covidowym (do pomocy) i to była kolejna dziura w życiu, która trwała pół roku. Raz że w związku z pracą, dwa ze studiami. Praca była najcięższa, jaka tylko mogła być i nadal, dwa lata później, nic mnie nie rusza, bo „nie jest tak źle, jak na covidzie”. A i tak chwilami wolałem tam być na oddziale, bo gdy wychodziłem na przerwę, rozbierałem się z kombinezonu i w ogóle, to wracałem do rzeczywistości, w której jestem studentem i muszę się jebać z wykładowcami. W większości było prosto – napisać pracę albo egzamin zdać przez Internet. Jeden egzamin był przez komunikator Internetowy i musieliśmy odpowiedzi zapisać fizycznie na kartce, a następnie tej kartce zrobić zdjęcie i wysłać na maila prowadzącej. Zaliczenie było już wcześniej, zresztą grupowo uzgadnialiśmy prawidłowe odpowiedzi, ale zdjęcie było wymagane jako podstawka dla prowadzącej. Inna prowadząca w kółko odrzucała jakąś moją pracę z gównianego przedmiotu, bo „nie rozumiem tematu”. W końcu nawet mi powiedziała, że jak nie rozumiem, to mam zapytać koleżanki. To w końcu wziąłem pracę koleżanki, zmieniłem tylko formę żeńską na męską i dostałem zaliczenie. Wszystko to w stresie, bo „proszę oddać pracę do poniedziałku, inaczej będzie pan skreślony…”. Aha, pisałem też pracę licencjacką. Studium przypadku pacjentki z nadczynnością tarczycy. Tutaj akurat nie miałem większych atrakcji – może poza tym, że promotor temperował tu i tam mój luźny język, bo to jednak praca naukowa, by na końcu stwierdzić, że przydałoby się więcej atrakcyjnego języka. Odpisałem mu, że nie chcę niczego już niszczyć, bo co było atrakcyjnego, to musiałem usuwać na Pana sugestię. I po tym mi zaliczył.
 
Najważniejsze jednak, że zawaliłem ten siódmy semestr. Z powodu anestezjologii, taki przedmiot. W związku z tym, że pracowałem na oddziale zakaźnym, to w ogóle nie jeździłem do szkoły – bo nic tam nie było, zresztą i tak był zakaz uczestniczenia na sali w wykładach, jeśli ktoś miał kontakt z chorym na covida. Z anestezjologii jednak profesor wymyślił sobie egzamin na miejscu – dzwonię do dziekanatu i pytam, czy ja mam jechać, czy będę w ogóle dopuszczony. Słyszę odpowiedź negatywną, że będzie egzamin online, więc… czekam na ogłoszenie terminu. Okazało się, że profesor miał inne zdanie niż dziekanat i zanim się tego domyśliłem, to było już po wszystkim – piszę do niego maila, a ten tylko odpisał, że termin minął i nie zalicza mi przedmiotu. Normalnie ulga, że weź. Miałem mieć spokój ze szkołą na kolejne miesiące, prawie rok. Zawiodłem oczywiście wiele osób i wszyscy mają mnie za idiotę, ale chuj, mogłem się już tylko mordować na oddziale zakaźnym – w końcu nie wiedzieliśmy, jak długo będziemy tam pracować, z miesiąca na miesiąc przedłużali naszą działalność (mój szpital nie miał takowego i zbudowaliśmy go na miejscu innego, personel ukradliśmy z innych oddziałów itd.) Ja obiecałem, że wytrzymam do końca, co okazało się trwać pół roku. I od razu poszedłem nadrobić praktyki z anestezjologii – oddziałowa podpisała mi je dużo wcześniej na potrzeby szkoły, ale obiecałem, że przyjdę, to byłem. Tak spędziłem pierwszy tydzień wolnego po swoim osobistym Wietnamie, jakim jest dla mnie oddział covidowy. I uważałem to za odpoczynek.
 
Wracając do tematu szkoły – nie mogłem poprawiać z powodów wymyślonych przez szkołę, musiałem powtarzać cały rok dla jednego przedmiotu i dopiero po jego zaliczeniu mogłem podchodzić do egzaminu dyplomowego. Resztę przedmiotów już mi wspaniałomyślnie przepisali. Trzy tysiące złotych i czekam do grudnia na cztery wykłady z anestezjologii. Żeby było śmieszniej ten sam profesor, który mnie oblał i ogólnie dał wycisk studentom, w tym roku stwierdził, że wszystkim zalicza z marszu, za obecność. Poza tym był mądrym człowiekiem, który wiele wiedział i umiał o tym opowiadać. Z okresu pandemii nadal mam jego wykłady gdzieś na dysku zapisane, gdy były online, gotowe i tylko opublikowane do odsłuchu.
 
Dobra, siódmy semestr zaliczony. Teraz jeszcze tylko dziennik praktyk zawodowych, z którym były inne jaja – otóż w trakcie studiów wymyślili sobie nowy dzienniczek praktyk i do tego nowego trzeba było zbierać od nowa przepisy. Przynajmniej ja nie miałem takich prowadzących, którzy uciekli daleko od mojej szkoły z powodu jej niskiego poziomu. Już pomijam, że na początku wykładowcy sami nie wiedzieli, jak mają je wypełniać, więc po latach i tak wracaliśmy do nich, bo tu i tam brakowało podpisu, a tam pieczątek miało być 64, a on dał tylko 63, bo teraz wracałem do nich jeszcze raz. I musiałem mieć oba dzienniczki uzupełnione, ponieważ ktoś tak sobie wymyślił. Do tego doszła jeszcze jedna atrakcja – już nawet nie pamiętam nawet, jaki to był druk, ale doszedł druk, na którym nie miałem podpisów od wykładowców. I się dowiedziałem o tym bardzo późno, wręcz w dniu losowania oddziału na egzamin – ten składa się z dwóch części, pisemnej (np. 160 pytań ze wszystkich przedmiotów z tych trzech lat) oraz praktycznej, czyli jesteś na oddziale, masz swojego pacjenta i się nim opiekujesz cały dzień, a potem piszesz, co z nim robiłeś. Musiałem objechać trzy miasta jednego dnia, żeby zdobyć podpisy – i to zrobiłem. Dziekanat był uprzedzony, ale i tak zachowywali się, jakby nie wiedzieli, że złożę podpisy na ostatnią chwilę. Stanęło na tym, że będę miał taki oddział, jaki został: pediatrię.
 
Wrócę jeszcze do zbierania podpisów – część miałem, np. na jednym przedmiocie prowadzący podbił mi papier na to, że odbyłem u niego praktyki (covid). Nie miałem tego papiera wcześniej i poprosił, bym poszedł do dziekanatu, to mi wydrukują. Poprosiłem, dali mi zły i „jak to nie ten, to sobie w domu wydrukuj właściwy, 120 km stąd”. Poważnie. Prowadzący poszedł, on dostał właściwy i mi podpisał – jak na ironię to było coś, co najbardziej podchodzi pod „przygotowanie do zawodu” w historii tej uczelni, ponieważ przygotowuje pielęgniarkę do bycia ignorowaną, podczas gdy lekarz nie ma żadnych trudności w identycznej sytuacji. Problem w tym, że dał mi papier bez postawienia pieczątki oddziału, gdzie te praktyki miały miejsce – objeżdżając trzy miasta musiałem jeszcze ustalić, gdzie ten człowiek pracuje i uzyskać pieczątkę. Problem w tym, że jego tam nie było, a sekretarka na oddziale nie chciała tego zrobić bez lekarza. Najbardziej mnie zabolało, że to była młoda osoba, która powinna jeszcze być świadoma absurdalności większości przepisów i wiedzieć, które trzeba ignorować. Nawet pieczątki ogólnej szpitala nie udało mi się tam uzyskać. W kilku różnych miejscach próbowałem, ale nie, wszędzie mówili, że potrzebuję pieczątki konkretnego oddziału, a w nim samym nie chciano mi dać, bo mnie nie znali. Półtorej godziny później i po długim wyjaśnianiu w administracji w końcu dostałem pieczątkę ogólną szpitala. I byłem długo po terminie oddania tych podpisów i grozili mi, że w ogóle mnie nie dopuszczą do egzaminu końcowego. I tak, znowu będę rok czekał i znowu zapłacę kilka tysięcy. I znowu wszystkich zawiodę i będę idiotą.
 
Nic z tego nie przybliżało mnie do bycia pielęgniarką i nie miało związku z moimi pielęgniarskimi umiejętnościami.
 
W końcu sam egzamin – ja i dwie dziewczyny, przed siódmą rano w szpitalu. Wcześniej musiałem się zaszczepić trzeci raz na covida, by mieć aktualne badania przy sobie. Zapłacić za wymaz w kierunku MRSA, że go nie mam. Egzamin zaczął się od upewnienia się, że mam te badania przy sobie, co zajęło z pół godziny, dzięki czemu mogli zacząć nas ganiać w pośpiechu, że już po siódmej a jeszcze nic nie zaczęliśmy robić. Wylosowałem dziecko z gorączką, które nie ma już gorączki, bo leży dziewiątą dobę. Próbuję rozczytać leki i nie daję rady przeczytać, co lekarz napisał. Popełniam błąd za błędem – mam przygotować inhalację z trzyprocentowej soli. Nigdy takiej na oczy nie widziałem i pytam, czy mam ją przygotować – tutaj i w wielu innych miejscach wkrada się balast w postaci mojego doświadczenia w prawdziwym szpitalu. Egzamin to czysta fikcja, tam się robi inaczej, niż w rzeczywistości. A moje doświadczenie mówi mi o soli 0,45%, jaką robiliśmy na covidzie. Znam sól 0,9% oraz 10%, trzyprocentowej nie miałem nigdy w ręku. Okazuje się, że na pediatrii mają taką sól już gotową, ale moja prowadząca już ma mnie za debila, który nic nie umie i gada jakieś głupoty. Już wtedy wiedziałem, że nie zdałem, ale samo oblanie odbyło się kilka stresujących sytuacji później.
 
Dziś już nawet nie pamiętam, jaki był właściwy powód terminacji egzaminu. Chyba był taki, że prowadząca nie widziała, abym przygotował lek z odkażonymi rękoma – były odkażone, tylko ona tego nie widziała. Bardziej pamiętam samo przygotowanie leku – bo chciała, żebym przygotował lek z jakiegoś powodu na leżance, bo blaty były zajęte. Samo to wprawiło mnie w taką konsternację, że po prostu zamarłem bez ruchu, toż to debilizm, ale ona już krzyczała, no to robię. Rozcieńczam lek w wodzie, co spotyka się z trzykrotnym, agresywnym zadawaniem mi pytania, czy na pewno uważam, że dobrze robię. A robiłem dobrze, ten lek powinno się rozcieńczać w wodzie – i tak naprawdę do dziś nie wiem, o co chodziło. Komunikacja z całą pewnością nie odbywała się w języku polskim, moja prowadząca była po prostu w tamtym momencie opętana przez złe duchy. W każdym razie – gdzieś wtedy nie zdałem. Nie pamiętam, czy płakałem w szatni – tak na logikę zakładam, że tak. Na pewno poszedłem do matki mojego pacjenta i podziękowałem jej za współpracę. Zapytała, co się stało, ale nie wiedziałem co jej odpowiedzieć. Pewnie tylko wzruszyłem ramionami, powiedziałem: „Nie wyszło” i uciekłem, bo było mi trudno utrzymać łzy i nie chciałem się przy niej rozpłakać. Albo w ogóle na oddziale. Pamiętam na pewno, że płakałem po tym, jak zawaliłem poprawkę miesiąc później.
 
Do egzaminu pisemnego nie mogłem więc podchodzić. Wracam do siebie i czekam na ogłoszenie terminu poprawki egzaminu praktycznego. Tym razem oddział wewnętrzny. Znowu wykupuję hotel koło szpitala – jedyny, który nie jest oddalony cholera wie ile. Płacę 250 złotych za noc i o szóstej rano wychodzę, by być na oddziale. Tam jest postawiony pierwszy warunek bardzo szybko, ale raczej prowadzący nie są nawet świadomi, że go stawiają. W pierwszej sekundzie zdejmują całą samodzielność ze studentów – ważne jest, by robić to, co oni powiedzą i tylko to. I tak, by oni to widzieli. Odkażam ręce kilka razy, ale oni tego nie widzieli, więc odkażam jeszcze raz. Idziemy do pacjenta – ja mówię dzień dobry, pacjentka (starsza, miła kobieta) odpowiada i prowadząca już nas wyciąga, aby zwrócić uwagę, że w ogóle nie umiemy nawiązać kontaktu z pacjentem. Tak naprawdę chodzi o to, że sama pacjentka jest zestresowana tym, że ja mam na niej egzamin i bardzo chce mi w tym pomóc, ale nie wie, co powinna zrobić, gdy prowadząca patrzy, więc ta komunikacja jest utrudniona. Mi to zajmie godzinę, prowadząca pewnie do dziś jest nieświadoma, na jakim świecie żyje.
 
Ścielę łóżko, podaję tabletki, piszę proces opieki i pomagam jedynej koleżance pisać jej proces. I wydaje mi się, że nawet nieźle idzie, nawet z przepytywaniem dobrze mi idzie. Co prawda jest wiele kwiatków, ale szkoda to nawet tłumaczyć.
 
– *ona coś gada, ja nie rozumiem*
– Słucham?
– Nie mówi się „co”, tylko „słucham”.
*to właśnie powiedziałem…
– Słucham?
– Ile pan poda tlenu pacjentowi
– No z mojego doświadczenia…
– A jakie pan może mieć doświadczenie?
– Pół roku na covidzie.
– To się nie liczy
*bo nie
– Więc ile tlenu?
– Do dwóch litrów na minutę bez zlecenia lekarza mogę podać.
– Dobrze.
 
Rok później w innym szpitalu na kolejnym egzaminie dyplomowym dowiem się, że w ogóle nie mogę podawać tlenu bez zlecenia lekarza.
 
Przychodzi do podawania leków. Nie czytam karty zleceń, wypisali mi tylko lek na kartce, nawet bez drogi podania (dożylnie, domięśniowo itd). Przygotowuję lek i terminacja egzaminu, bo pobrałem lek bez rozcieńczenia. Jakbym go podawał domięśniowo, to nie musiałbym rozcieńczać. Gdybym podawał dożylnie, to bym już rozcieńczał, inaczej stanowiłbym zagrożenie dla pacjentki. Tak więc tak. Płacz w szatni, zawód, jestem debilem. A wieczorem maraton „Fantastycznych zwierząt” w kinie. Tyle. Nawet zachowałem się jak dorosły i nie zapytałem złośliwie dyrektorki szkoły, która była na egzaminie, czy nadal w jej szkole nie uczą farmakologii – bo nie uczą. Miałem niby pół roku zajęć na drugim semestrze, ale prowadzący nie przychodził i studenci byli bardzo zadowoleni, że mają więcej wolnego. A jak się pojawiła plotka, że ktoś poszedł do dziekanatu i to zgłosił, to była burza na Facebooku i ci ludzie pokazali, że nie ma w nich nic z humanitaryzmu. Oni skończyli tę szkołę i pracują w zawodzie.
 
Nadal pamiętam, jak podczas covidowej zimy przyszedłem do szkoły i byłem otulony szalikiem pod oczy. Dyrektorka myślała, że jestem debilem i używam szalika jako maski. A ja całkowicie świadomie nie wyprowadziłem jej z błędu czekając, aż może wpadnie na możliwość, że mam maseczkę pod szalikiem, że używam szalika jako szalika w jej zimnej szkole. Zadawała mi kąśliwe pytania i zwracała uwagi, na co ja uprzejmie odpowiadałem: „Tak, ma pani rację, szalik to nie maska”, „Tak, pracuję na covidzie i wiem, że to poważne”, „Tak, wiem, że jest obowiązek noszenia maseczki”. Dyrektorka nie wpadła na pomysł, że mogę nosić maseczkę i szalik jednocześnie – wybrała wersję, że jestem debilem. Do dziś mnie to bawi.
 
Potem na praktykach dawali mi tylko lekarstwa do ręki i mówi: „podaj to pacjentowi” bez faktycznej edukacji, co to za lek czy na co on jest. Często słyszałem, że te leki to szkoda się uczyć, na każdym oddziale są inne – z ust prowadzących te zajęcia. I jest w tym racja, oczywiście. Gdy rok później podejmę do egzaminu to usłyszę, że to było prawidłowe, bo to pielęgniarka bierze za mnie odpowiedzialność i ja nie mogę być na oddziale, samodzielnie niczego podawać. Tak wyglądało moje przygotowanie do egzaminu.
 
Tak czy siak – zmiana szkoły. Poprawka pracy licencjackiej na potrzeby nowego promotora, kilka nowych przedmiotów z których musiałem uzyskać zaliczenie (czyli napisać pracę), cztery tysiące opłaty i inne duperele, nowy dzienniczek, nowe zamieszanie z podpisami. I czekam na egzamin końcowy. Najpierw był pisemny – na miejscu, w sali komputerowej, z prowadzącą. 60 minut i 60 pytań z puli 160, od absurdalnych (jakim narzędziem wkłada się rurkę ustno-gardłową, którą nie wkłada się żadnym narzędziem tylko ręką) do administracyjnych (z którego roku pochodzi ustawa). Prowadząca była bardzo zadowolona, że otrzymaliśmy różne wyniki, bo dzięki temu są one bardziej wiarygodne – chociaż przecież wszyscy pomagali sobie nawzajem, więc nawet nie wiem, w jaki sposób wszyscy nie mieli tyle samo punktów.
 
Dobra, cztery dni później egzamin praktyczny. Nocleg za 70 złotych w wynajętym pokoju i wyjście o 6 rano, by być na oddziale chirurgicznym przed 7 rano. Losowanie pacjentów – ja dostałem chłopa do operacji z przepukliną. Przyjmuje leki na astmę – ale sam je przyjął. Sam też się ogolił i umył przed operacją, ja tylko sprawdzam, że dobrze się ogolił. Zakładam mu wkłucie, podaję płyny i dormicum… I to wszystko. Prowadzę rozmowę wyjaśniającą plan na najbliższe godziny, ale pacjent i tak jest spokojny, więc w sumie tylko gadamy. Wyjechał na blok o 8:20, w międzyczasie zmieniłem mu pościel na czystą – tylko po to, by pokazać, że umiem. I czekam na powrót pacjenta. Pozostali pacjenci na sali chętnie ze mną gadają i ich uspokajam przed operacją. Jak mój wraca po godzinie, to ma niskie tętno (45-47), więc podłączam go do kardiomonitora, ale tak naprawdę po prostu śpi – jak go obudziłem podczas zwilżania warg, to od razu mu tętno skoczyło do 70 i tyle. Poza tym spał aż do końca mojego egzaminu. Monitorowałem mu parametry co 15 minut i podałem kilka płynów na 10 i 12. To wszystko. W planie opieki napisałem cztery diagnozy – przygotowanie do operacji, pomoc ze stresem, ból oraz tętno. I to wszystko. Przyszła 13, prowadząca powiedziała mi, że zdałem, mam czwórkę. I w ten sposób z dwuletnim opóźnieniem zostałem pielęgniarkiem. Tak o.
 
Już wcześniej gadali, że wylosowanie pacjenta do operacji to najłatwiejsze, co może być – ale widziałem po moich koleżankach na roku, że to ich przeraża. Nigdy nie premedykowały pacjenta, a teraz na tydzień przed egzaminem dowiadują się, że może tak być. Sama premedykacja to pikuś, ale chodzi o świadomość, że na tym oddziale są różne zeszyty, gdzie różne rzeczy piszą w związku z pacjentem, który ma mieć operację. I trzeba wiedzieć, że w ogóle one istnieją. I gdzie są. I co w nich znaleźć. Np co anestezjolog w jednym zapisał, jakie będzie znieczulenie. To jest definicja niewywiązania się ze zobowiązania tej szkoły – już pal licho zawód, oni mieli przynajmniej przygotować ich do egzaminu i tego nie zrobili. Całkowity zwrot kosztów tutaj się należy i tyle.
 
Powyższa informacja była podana na końcu „pogadanki” oddziałowej, która mówiła jakieś 40 minut banalnych i bałaganiarskich uwag, które już nie raz słyszeliśmy, ale na tym polega edukacja – na słuchaniu dziesiąty raz tego samego z uprzejmości, a może tym razem powie coś wartego mówienia. Np. o tym, jak będzie wyglądać egzamin końcowy. Ta sama oddziałowa wcześniej wszystkich opieprzyła, bo na toalecie jeden student umył pacjenta pianką zamiast miską wody i mydłem – pytała nas, gdzie nasze człowieczeństwo, obrażała wszystkich równo, a gdy jedna studentka spróbowała (bo wszyscy po tylu latach wiemy, że nie ma sensu się w takich chwilach odzywać, prowadzący zajęcia tylko ma się wygadać i zmieni temat, bo i tak jest za głupi, by mu odpowiedzieć i tym samym wywołać jakąś zmianę) wyjaśnić, że przecież przez te wszystkie lata na większości oddziałów wymagali od nas mycia pacjentów pianką do mycia. Wiele miałem takich chwil podczas nauki, w których mieli dowód, że to oni są problemem, ale i tak go ignorowali – a to był po prostu ostatni z nich. Bo nawet wtedy ta osoba nie pomyślała nic w stylu: „Jezu, czego my tych ludzi uczymy, jak ich traktujemy, do czego ich przygotujemy, co my w ogóle robimy?”. Nie, zamiast tego fikołkowała wokół tematu, póki nie zmieniła tematu, a poprzedni kończąc niemo na „student winny, bez naszego udziału”. Ta sama oddziałowa wcześniej zwracała uwagę studentkom, by nie nosili zegarków czy biżuterii „w pracy”, ponieważ „możecie się rozejrzeć, żadna z moich dziewczyn ich nie nosi”. Nosiły. Zegarki, obrączki, bransoletki, kolczyki. U mnie w szpitalu ponoć już uzgodnili, że zegarki są dozwolone. Nie wiem, czy w skali kraju. Pewnie chodzi o to, że w pracy trzeba znać konkretną godzinę – czy to czas zgonu albo o której zaczęto toczyć krew czy o której pacjent pojechał na blok operacyjny.
 
Na koniec przy rozdaniu zaświadczeń ukończenia studiów pani dziekan czy coś takiego jeszcze umyła od wszystkiego ręce mówiąc, że pielęgniarstwo jest zawodem, w którym trzeba się cały czas dokształcać, więc… róbmy to. Technicznie rzecz biorąc ma rację.
 
I tyle. Przede mną jeszcze odebranie dyplomu, przyznanie prawa wykonywania zawodu, bycie okradanym z części zarobionych pieniędzy na rzecz Izby Pielęgniarek, która nie reprezentuje pielęgniarek, robienia specjalizacji i magistra… Tego ostatniego nie wiem, czy robić. Nie ma w tym żadnej korzyści poza większymi pieniędzmi, jeśli masz też specjalizację – wtedy są to konkretne pieniądze. Problem w tym, że to tworzy konflikty – już są wyolbrzymione przykłady o tym, że paniusia po siedmiu latach szkoły przychodzi pierwszy raz do pracy na oddział i nic nie umie, a zarabia dwa razy więcej od pielęgniarki z dekadami stażu, która musi wszystko za nią robić. Już słyszę, że pracodawcy wolą zatrudnić kogoś po licencjacie niż magistrze, bo robić będą to samo – na oddziale mają te same obowiązki – tylko ta druga kosztuje więcej. Sprawa zresztą jest w toku w skali kraju.
 
Nie uważam się za pielęgniarkę. Przyjdę do pracy i będę balastem, bo guzik wiem o opatrunkach, lekach czy systemie komputerowym, na którym będę pracować. Na dodatek wszedłem w ten biznes, bo żałowałem, że nie mogę bardziej pomagać ludziom, niż gdy byłem sanitariuszem. Teraz z gabinetu endoskopii odchodzi pielęgniarka i w szpitalu słyszę, że tam mnie będą chcieli wrzucić, co w ogóle mija się ze wszystkim. Odmawiam, ale to tak nie działa.
 
Podsumowując: po pierwsze – pielęgniarstwo nie istnieje, to tylko nazwa na coś, co akurat w danym miejscu ciebie uczą, ale gdzie indziej już uczą ciebie czegoś innego i nazywają debilem, jeśli robisz to tak, jak pielęgniarki z tego pierwszego miejsca. Po drugie: nie ma absolutnie żadnego powodu, aby w tym kraju była chociaż jedna pielęgniarka. Kosztuje to ponad trzydzieści tysięcy, po drodze są same znaki zakazu i wszystko opiera się tylko na tym, że ktoś po prostu chce pracować w takim zawodzie. I nie ma żadnego powodu, by taka chęć przetrwała jakąkolwiek ilość czasu, licząc od sekundy przekroczenia granic uczelni, a co dopiero właściwej pracy. Po trzecie: nadal jej lepiej, niż lata temu, czy też w innych szkołach – bo może nie uczą tam lepiej, ale za to można spotkać nawiedzonych wykładowców, którzy wprowadzają w traumę i człowiek jeszcze przed początkiem pracy zaczyna jako wrak emocjonalny. Znam to z opowieści – ja miałem lepiej od nich, ale to nie znaczy, że było dobrze. Nie było. Poziom nadal wynosi zero, bo oceniam stopień przygotowania do zawodu i nie bawię się w liczby ujemne. Co nie jest problemem – problemem jest, że nikomu to nie przeszkadza, łącznie z pracownikami opieki zdrowotnej. Wzruszają tylko ramionami i mówią: „Ja miałam gorzej” oraz „No oczywiście, że dopiero w pracy się wszystkiego nauczysz”, najlepiej połączone z „Niczego się w tej szkole nie nauczyłeś?!”. Życie ludzkie nie ma znaczenia.
 
A słyszeliście o szkołach, gdzie egzamin jest na fantomie? Już same zajęcia z fantomem są porażką, ale jeszcze sam końcowy egzamin? Dla mnie to dodatkowa trudność, bo jest nałożony ten dodatkowy poziom abstrakcji, wymagający ode mnie traktowania lalki jak żywego człowieka, rozmawiania z nim itd. To oznacza, że najwyraźniej ci ludzie kończą szkołę bez kontaktu z żywym człowiekiem. I pierwszy raz zobaczą człowieka, jego smród i różne wymiary, gdy przyjdą do pracy. Spierdolenie systemu edukacji wcale nawet nie wyhamowuje, ono przyspiesza. Nawet teraz ze mną studentki nie dały rady wytrzymać aromatów pacjenta, który się zesrał i tylko patrzyły, jak ja to myję – jeszcze ponaglały, bym to szybciej robił. Poczekajcie, aż będziecie zmieniać opatrunek na nodze, która powinna być amputowana miesiąc wcześniej, ale pacjentka nadal nie wyraża zgody. Albo jak rozmawiacie z kimś, kto palił papierosy, to dopiero smród…