Tydzień z życia Garreta [7-14 marca]

Tydzień z życia Garreta [7-14 marca]

15/03/2020 Blog 0
ghost world

Ten temat miał być początkowo serią postów na Facebooku, ale w końcu stwierdziłem - hej, to może być temat na bloga! Dawno takich nie pisałem, a są ludzie lubiący czytać, jak piszę o życiu. Ten tydzień każdego dnia wydawał się zaskakiwać mnie czymś nowym, więc to dobra okazja. Będzie o wyrywaniu zęba, o konfliktach ze szkołą, o pracy i o wirusie.

Sobota 7

Wstaję o 6 rano, bo muszę jechać dwie godziny na praktyki z ginekologii do sąsiedniego miasta w ramach moich studiów pielęgniarskich. W poprzednim semestrze miałem ten oddział „uczony” w swoim własnym mieście, teraz nam to zamienili. My jedziemy tam, a studenci stamtąd jadą do nas. Nie znalazłem odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego tak?”. Jadę, bo jadę. Same praktyki to odbębnianie godzin i słuchanie prowadzącej zajęcia, jak wygląda praca na takim oddziale – co już raz słuchaliśmy, a dwa, że nic nie możemy robić samodzielnie. Nie dlatego, że nam nie pozwolą – jest mało pacjentek, a zresztą to oddział położniczy, pielęgniarki tam mogą co najwyżej zastrzyk zrobić. Nie ma zastrzyków, nie ma dla nas roboty – ale jesteśmy mili i słuchamy i jesteśmy i czekamy na koniec zajęć. W czasie przerwy schodzę do sklepiku po batona, a w trakcie jedzenia czuję coś twardego – wypadł mi ząb. A raczej wypełnienie, w całości, samego zęba już nie mam od czasu leczenia kanałowego parę lat temu. W moim mieście nie ma opieki dentystycznej 24/7, więc muszę poczekać do poniedziałku. Nic mnie nie boli, co ciekawe, ale mam przed sobą nie tylko wizję pisania prac na studia (trzy muszę oddać do piątku), ale jeszcze wizytę u stomatologa, która – patrząc na rozmiar wypełnienia, które wypadło – skończy się ekstrakcją. Gorzej być nie może.

I wtedy dostaję telefon.

– Halo?
– Dzień dobry panie Garret. Dzwonię z dziekanatu, miał pan warunek i nie zaliczył pan poprawki egzaminu z interny.
– Bo profesor nie ustaliła terminu.
– Pan sam miał się zgłosić do pani profesor i ustalić termin. Do 10 lutego.
– Nikt mi tego nie mówił. Sama profesor powiedziała, że termin będzie ogłoszony.
– Ja panu mówię, miesiąc później.
– Poprzednie poprawki i ogólnie wszystkie terminy egzaminów sami profesorowie ogłaszają na stronie szkoły.
– Nie wiem, po co pan to mówi. To nie ma związku z tematem.
– Więc jak mam się skontaktować z panią profesor? Przecież nie dacie mi do niej numeru telefonu.
– Ma wykłady, wystarczy podejść.
– Jak mam podejść, jak mnie co tydzień wysyłacie do innego miasta na zajęcia praktyczne z pielęgniarstwa? Mnie nie ma w szkole.
– To pana problem. Ma pan czas do następnego weekendu albo pana skreślam z listy studentów.
– Dziękuję za telefon.

Wiem, że pani profesor pracuje w szpitalu wojewódzkim, więc w ten sposób próbuję.

– Oddział, słucham.
– Dzień dobry, z tej strony student. Mogę rozmawiać z panią profesor?
– Nie ma jej.
– A kiedy będzie?
– Nie wiem. Nie udzielamy takich informacji.
– Dobrze, będę próbował.

Normalnie po czymś takim rzuciłbym te studia w cholerę, ale… zostało mi tylko niecały rok. I faktycznie chcę pracować w zawodzie, więc nie rzucam niczego. Mówię prowadzącej zajęcia, że tydzień właśnie mi się zawalił i nie dam rady oddać jej pracy do piątku. Daje mi swój prywatny adres, wyślę jej pocztą. Myślę, żeby wziąć wolne z pracy. Nie mam w końcu wolnego od trzech miesięcy, cały czas szkoła i praca. Ząb mi zaraz wyrwą i muszę się uczyć na egzamin bez książki (planowałem wypożyczyć ją później, bo i myślałem, że poprawa będzie w czerwcu), a nawet nie wiem, czy uda się ten egzamin doprowadzić do skutku. Dopiero po dłuższej chwili się uspokajam – najwyżej wezmę drugi warunek. Tylko 350 złotych. Kupa kasy, ale przeżyję. Mogę chyba, prawda? Były dziewczyny, co i cztery warunki brały z patologii, pamiętam. Jakoś dam radę, ale nie mam ochoty na cokolwiek. To bolesne, gdy znowu sobie przypominam, że wszystko w moim życiu jest nie tak, jak powinno.

Wszechświat jednak trochę mnie kocha – po powrocie odkrywam, że w jednej z lokalnych restauracji w moim mieście wprowadzili coś nowego do menu. Nie miałem apetytu na nic i myślałem, że zjem tylko z obowiązku, a tutaj zaczęli podawać wołowinę po meksykańsku z ryżem. Zapytałem, czy jest tam cebula – odpowiedzieli na szczęście, że nie. Dzień był trochę lepszy, ale piosenką tej soboty nadal jest „There’s is a light that never goes out”.

Niedziela 8

A tak się cieszyłem, że dzień wolny… Ze stresu nie odpocznę. Próbuję pisać, ale marnie mi idzie. Nie mogę się skontaktować z nauczycielką. Ząb nadal nie boli, ale się stresuję. Decyduję się przełożyć blogowy temat o Cassavetesie na późniejszy termin. Gram, oglądam i martwię się na zapas o wszystkie sprawy. Dzień zmarnowany.

Poniedziałek 9

*telefon*
– Dzień dobry, jestem studentem, jest profesorka?
– Nie ma jej.
– A będzie na wieczornym dyżurze?
– Tak.
– Dziękuję.

Mimo wszystko zdecydowałem się przyjść do pracy. Idę do dentystki. Mam dwóch w szpitalu, jeden od rana, a druga od 12 przyjmuję. Czekam do południa, bo u niej byłem ostatnie kilka razy. Czuję się fizycznie dobrze i nic mnie nie boli, ale mam świadomość, że tego zęba „trzeba zrobić” i chcę usłyszeć, jakie mam opcje. Zapewne skończy się na wyrwaniu resztek, bo już od dawna słyszę, że z tego zęba niewiele można zrobić – wypełniali, ale nie było dużo zęba, żeby z nim to wypełnienie połączyć, dlatego nie dziwne, że wypadało mi ono raz na rok czy dwa.

O dwunastej zachodzę, a tam sekretarka dentystki mnie informuje, że doktorki nie ma. Wróci w następną środę. To schodzę do drugiego stomatologa.
– Dzień dobry. Wypadł mi ząb, rzuci pan na niego okiem?
– Ok, przyjdź tak przed drugą.
– Mogę zjeść obiad?
– Możesz.

Przychodzę dwie godziny później. Chłodna asystentka dentysty daje mi papier do wypełnienia i pyta, czy nie podróżowałem ostatnio. Na górze papieru groźnie pręży się nagłówek: ZGODA NA EKSTRAKCJĘ ZĘBA. Wypełniam dane, ale nic nie podpisuję. Później przyjdzie asystentka i niezadowolona tłumaczy, że to jest potrzebne, aby w ogóle mnie wprowadzić do systemu. Podpisuję niechętnie, ale mówię, że ja nie wiem, co będzie. „To nie ma znaczenia, muszę pana wprowadzić do systemu”

Doktor widzi zęba i już pyta:
– I co mam z tym zrobić?
– No… no wiem, jak to wygląda.
– To co? Wyrywamy?
– No chyba…

Wyciąga największą igłę – taką, jaką stosujemy tylko do nabierania leków (żeby szybciej) – zasysa znieczulenie i wbija mi w dziąsło w dwóch miejscach. Nic mnie nie boli. To będzie stały punkt tej atrakcji tygodnia – wyrwą mi ząb i nie będzie mnie boleć ani teraz, ani później. Problem w tym, że nic nie wiem o tym zabiegu i jak to będzie później wyglądać, co tak naprawdę wyrwanie zęba oznacza. I to mnie naprawdę szokuje, ponieważ sam więcej mówię pacjentom po badaniu kolonoskopii, niż chirurg stomatolog mówiący mi po zabiegu wyrwania zęba. Świat został odwrócony.

Przy wyrywaniu jestem przytomny – nawet oglądam na telefonie parę minut „Przystanku Alaska, czekając, aż znieczulenie zacznie działać i wróci doktor.

– Czyli będę miał puste dziąsło?
– No… no tak.

Nawet nie wiem, o co pytać. Mówię, że nic nie wiem.

– Będzie boleć przez chwilę i tyle?
– Nic nie będzie boleć.

I to miała być prawda. Samo wyrwanie odbywa się na chłopski rozum – obcęgami chwycić ząb i ciągnąć, drugą ręką mocno trzymając szczękę. Dopiero po paru minutach stomatolog mi mówi, że ja mam się mu opierać, a zamiast tego podążam za jego chwytem, bo raz czułem, jakby mi miała się żuchwa urwać z zawisów. Jest siła. Jak zacząłem stawiać opór, to wystarczyło kilka sekund i było po wszystkim. Zestresowany byłem, ale poza tym ok. Dopiero wtedy zobaczyłem ręce doktora – całe w mojej krwi – a z ust musiałem oddać uncję tej tkanki. Usunęli mi w końcu dwa korzenie. Dostałem tampon na dziąsło i usłyszałem, żeby wypierdalać.

– Ale jak to?
– Wypierdalaj.
– To już?
– Tak.
– To wszystko?
– Tak. Nie pij nic zimnego przez dwie godziny.
– …
– No wypierdalaj.

A ja nadal stoję jak zamurowany, to dali mi karteczkę z informacją i pokazali drzwi ostatni raz. Nie mogłem zobaczyć zębów, bo były już w koszu. Karteczki informowały już szczegółowiej – tampon usunąć po 30 minutach, przez dwie godziny nie pić zimnego i ciepłego (to samo odnośnie jedzenia), nie płukać czymkolwiek, przez pierwszą dobę nie myć okolicy wyrwanego zęba, jakby krwawienie nie ustało to się zgłosić do stomatologa…

Powiem tak – przez pierwszą godzinę chciałem nawet polecać takie wyrwanie, zamiast na siłę „robić” go, jeśli doktor mówi, że lepiej wyrwać. Szybsze i mam pewność, że nie będę wracać za rok czy dwa. Po tej godzinie znieczulenie zaczynało schodzić i zacząłem czuć „krzywdę”. Nie ból, ale szczypało mnie. Dało radę wytrzymać bez żadnego problemu, ale przez niewiedzę byłem w strasznym stresie. Tampon usunąłem po godzinie, ale krwawienie było dalej. Na szczęście wziąłem kilka gazików z pracy, wszystkie zużyłem. Krwawiłem w jakimś stopniu kilka godzin łącznie – czy to już powód, aby się martwić? Wnętrze ust wyglądało jak ręka po odcięciu nadgarstka. Tamtego dnia wypiłem już tylko kilka łyków wody. Nie pamiętam nawet, czy myłem zęby. Byłem tylko osłabiony i nie do życia tak naprawdę. Po powrocie z pracy oglądałem Dwie wieże, ale nawet to nie wystarczyło. Chciałem się jedynie położyć, byłem zmęczony. Skończyłem seans na 30 minut przed końcem (z czego 20 to napisy końcowe), ale źle spałem. Mam wrażenie, że cały czas przełykałem sączącą się krew.

Krwawienie ustało następnego dnia, opuchlizna stopniowo schodziła. Jednego dnia przepłukałem sobie paszczę płynem z pracy, innego łyknąłem coś przeciwbólowego… To drugie szczególnie jest czymś, wobec czego mam opór, ponieważ nie lubię smaku przeciwbólowych pigułek, a cały pomysł śmierdzi mi oszukiwaniem się. Nie pojmuję bólu jako czegoś, co mam przeczekać, kiedy rana się goi – jak jest ból, to jest źle, więc coś z tym trzeba robić, zamiast łykać prochy. Powinienem jednak wiedzieć lepiej, ale – mnie nie bolało, przypominam. Brałem te tabletki przeciwzapalnie i na obrzęk, ale sam ból mi nie doskwierał. Zmartwiony tylko byłem. Jak to czytacie – tydzień po zabiegu – nadal czuję tamtą okolicę i jem wyłącznie drugą stroną ust. A pełny zakres otwierania paszczy odzyskałem dopiero na drugi-trzeci dzień, wcześniej kroiłem jabuszko na małe kawałki i przeciskałem między zębami.

A no tak, ja tu chcę spać, a jeszcze sprawa studiów. O tej porze przynajmniej mogę już mówić i mam pewność, że ludzie mnie rozumieją.

*telefon*
– Dobry wieczór, pani profesor?
– Tak.
– Ja miałem u pani warunek i nie ustaliła pani terminu, więc mam niezaliczone.
– I pana skreślili z listy, prawda?
*dżizus, kurwa, ja pierdolę*
– No właśnie nie skreślili, mam czas do soboty.
– Soboty? Naprawdę? I nie może pan wcześniej?
– No właśnie nie, mam 120 kilometrów do szkoły.
– To w sobotę o 11 koło dziekanatu proszę czekać.
– W związku z tym, że mam tylko tydzień, aby się przygotować, nie wypożyczyłem żadnej książki, koleżanka mi dziś pożyczyła, to może pani jakoś zawęzić pytania do jednego rozdziału? Choroby układu sercowego?
– Pytania będą takie jak na egzaminie.
*ale to było rok temu, kobieto, ja nawet nie pamiętam, jak wyglądasz*

Ten telefon wykonałem o 20:45 i poszedłem spać. Nie mogłem zasnąć pomimo zmęczenia.

Nie piszę tutaj za bardzo o tym, co robię w domu w ciągu tego tygodnia – głównie się uczyłem i starałem się nie myśleć o zębie.

Wtorek 10

Słowem wstępu – jestem na szóstym semestrze, ale na piątym miałem neurologię i jej nie zaliczyłem, Była poprawka, do której się nie przyłożyłem, więc miał być następny termin poprawy. Ileś tam terminów mi przysługuje (co najmniej jeden jeszcze), więc na spokojnie. Profesor był w porządku i nie chciał słyszeć wyuczonych definicji – chciał, abyśmy rozumieli, czym jest stan padaczkowy (a nie atak padaczki!) albo co powoduje udar mózgu (tak, zaburzenie w dostawie krwi do mózgu, ale co dalej?). Wypożyczyłem książkę i zapytałem: mogę się wyuczyć tylko z jednego rozdziału? Może pan. Luz.

To było dwa tygodnie temu. A dziś znajoma (nie sekretariat czy ogólnie szkoła) dają mi znać, że nie będzie żadnej poprawki – mamy brać warunek i już. Do tej soboty. 350 złotych. Muszę tam jechać i osobiście złożyć oświadczenie na papierze.

A pod koniec dnia pracy trzy pielęgniarki mnie osaczają, bo „mają do mnie sprawę”. Ja już się szykuję na opierdol, a one mówią:
– Wszystkie najlepszego z okazji dnia mężczyzny.
I jeszcze dają mi czekoladę. Jako mężczyznę takie okazje spotkają mnie raz na wiele lat – w piątej klasie podstawówki Magda mnie przytuliła z okazji Mikołajek, bo przytulała wszystkich, parę lat temu bliska koleżanka dała mi kubek z Garfieldem bez żadnej okazji, a teraz to. Byłem wzruszony.

Środa 11

Ogłaszają zamknięcie szkół między 12 i 26 marca. W niedzielę miałem mieć wykłady, więc to mnie ominie, ale co z zajęciami praktycznymi w szpitalu, które miałem mieć w sobotę? Nikt nie ma pewności, co w sumie oznacza „zajęcia odwołane”, Tak, będzie trzeba odpracować, ale fajnie jednak mieć te dwa tygodnie wolnego. Nie miałem tak od Wigilii. Pytanie tylko, czy dziekanat nie zadzwoni, że nie mogę poprawiać w sobotę interny, że muszę brać warunek. Byłoby cudownie, to tylko 350 złotych. Tydzień pracuję na te pieniądze.

Znaczy niecałe dwa weekendy wolnego, bo w sobotę muszę jechać. Przynajmniej mam dwa powody, aby udać się do szkoły – zajęcia odwołane, ale administracja w końcu działa, tak pisze na stronie. Nauczycielka nie daje znać, że poprawa odwołana. I w sumie dobrze, że ona będzie – bez niej musiałbym jechać dwie godziny w jedną stronę tylko po to, aby wypełnić kwit na warunek, co zajmuje jakieś półtorej minuty. Ja to mam szczęście. Później miałem mieć go jeszcze więcej, kiedy to o 14 na izbę wchodzi kierowniczka salowych i zarządza ewakuację izby.
– Wszyscy wypierdalać, będziemy pastować podłogi.
Patrzymy po sobie z pielęgniarkami i w sumie… pacjenci z planu przyjęci, nowi nie przychodzą, pracować nam się nie chce… To idziemy do oddziałowej.
– Oddziałowa?
– Co?
– Chujów sto. Nie chce nam się pracować, idziemy do domu.
– O której?
– O trzeciej.
– A może o wpół do trzeciej?
– No ok.

I skończyliśmy pracę godzinę wcześniej. A salowe pastowały podłogę do osiemnastej. Ładnie im to wyszło.

Czwartek 12

Od tego dnia nie ma odwiedzin w szpitalu. Mężowie nie mogą być przy porodach. Dzieci na rehabilitacji (i ich rodzice) nie mogą wychodzić na spacery. Rezydenci rehabilitacji dla dorosłych pewnie też nie mogą – w końcu jakaś połowa z nich już chodzi. Szpital stał się smutnym miejscem.

Główny temat dnia to brak pieczywa w sklepach. Personel tworzy teorie, co ludzie budują z tego chleba. Do przyjęcia na oddział wewnętrzny przyszedł chłop, co od 25 lat nie był u lekarza, bo dobrze się czuł. Teraz musi się zatrzymywać podczas spaceru, bo go boli w klatce piersiowej – i jest zszokowany, że tak szybko go przyjmujemy. Na ortopedię przybywa pacjentka z rozwaloną nogą, była na nartach. Do tej pory zawsze podróżowali do Włoch, ale w tym roku przypadkiem zachciało im się jechać do Austrii, dzięki czemu uniknęli kwarantanny. Na drugi dzień urlopu uległa kontuzji, ale poza tym chwali sobie wyjazd – szczyty, z których zjeżdża się nawet i trzydzieści minut (nie to, co te polskie – zjedziesz w chwilę i czekasz kwadrans na wyciąg, w Austrii po zjechaniu od razu wjeżdżasz z powrotem). Po wypadku miała okazję przejechać się głową w dół na skuterze śnieżnym. Jest czego zazdrościć.

Tuż przed zamknięciem izby przyjmujemy jeszcze pacjentkę na dziecięcy. Jej matka informuje nas, że w mieście nie ma chleba.

Piątek 13

Siedzę na triage’u i czytam instrukcję postępowania dla ratownictwa wobec pacjentów z SARS-CoV-2. Dochodzi ósma rano. Poza mną jest tu tylko ratownik będący w gotowości do przyjmowania zgłoszeń oraz setek innych rzeczy, które robi się na triage’u – do czasu, aż pojawia się chłop. Słychać go z odległości. W końcu go widzimy: otyły, o lasce, w starszym wieku, zaniedbany. Nie wita się.

– Wczoraj pani zabrała mi dwa kije i tu zostawiła.
– Tu nie ma żadnych kii. Jakie kije?
– NUNCZAKO.
– …
„Ta, jasne”, ale wstaję i zabieram głos.
– To zapraszam! Poszukamy tych kii!

Otwieram graciarnię, gdzie są różne rzeczy, ale żadne z nas nie widzi tam kijów. Są tylko dwa, od łopat do odśnieżania. Obchodzę cały SOR i nikt nie wie o żadnych kijach. Po drodze dopytuję, że ten człowiek był pacjentem i podczas rozbierania się do badania jakaś pani przyszła i z kurtki zabrała mu te kije, po czym je zaniosła GDZIEŚ. Zakładam, że to salowa i myślę o szatni, ale pojawia się pani doktor z nocnego dyżuru, poznaje tego pana, idzie do gabinetu lekarskiego… i przynosi mu autentyczne nunczako. Chłop zadowolony, a ja śmieję się w duchu. Później się dowiem, że w Polsce nunczako jest nielegalne – i jako broń wymaga zezwolenia.

Przychodzą pierwsze przyjęcia na izbę. Lekarze niektórych odsyłają, bo ponoć od poniedziałku mają być wstrzymane przyjęcia i nie wiemy do końca, jak to będzie wyglądać – może wtedy też pozbędziemy się pacjentów, którzy nie muszą być pilnie w szpitalu? Później partner pacjentki przychodzi do mnie co godzinę i daje różne rzeczy, aby zanieść chorej – osobiście w końcu nie może tego robić, bo zakaz odwiedzin. Daje mi krzyżówkę, pół godziny później szczotka do włosów. Mają szczęście, że lubię pacjentów. Później przychodzi rodzina odebrać pacjenta z rehabilitacji – ale czy mogą tam wejść w tym celu? W sumie sam nie wiem. Matka do mnie dzwoni i mówi, że Warszawa to strefa zamknięta – pyta się mnie, czy mamy w szpitalu respiratory i poucza mnie, jak działa wirus. Tak, mamy respiratory. Chłop w windzie naciska przycisk łokciem – jedzie tylko po bagaż na dziecięcy – i wtedy jakoś poczułem, że ludzie traktują tę sytuację poważnie. Ratownicy witają się ze mną zetknięciem łokci, ale widać, że robią to żartem. A tymczasem uczę się interny.

Na ginekologię przychodzi pacjentka z siatami zakupów. Widać nawet mrożoną pizzę. Pielęgniarki łapią się za głowę i pytają, po co ona tyle tego bierze. „Teściowa mnie pakowała”; „A co ona myśli, że nie karmimy pacjentek?”. Potem dopytałem i okazało się, że pacjentka wcześniej leżała na rehabilitacji ze swoim dzieckiem, więc tak – tam matki muszą same się zaopatrzyć, bo nie są pacjentkami i fundusz nie płaci za obiad dla rodziców, którzy muszą być ze swoimi dziećmi.

Zapowiada się więc przyjemny następny tydzień pracy. Być będę, bo nigdy nie wiadomo, co się stanie, ale raczej będzie bardzo cicho i spokojnie. Z knajpy przywożą mi obiad. Cena podrosła, teraz niecałe 12 złotych. Mówią, że za 30 minut będzie kolejne rządowe ogłoszenie i nie wiedzą, czy będą w weekend otwarci. Później się okaże, że knajpy mogą działać tylko na dowóz.

Wracam do mieszkania i oglądam filmy Arthura Penna. O 18 znajoma daje mi znać o ogłoszeniu na stronie szkoły – dzisiaj zdecydowali, że jednak będzie zamknięta. Wszystko przez telefon. Dżizus kurwa, ja pierdolę. Dzwonię do szpitala – nie odbierają. Nie ma nawet automatycznej sekretarki, która mówi, jaki numer mam wybrać, aby połączyć się z oddziałami czy przychodnią. Jestem na lodzie. Nie wiem, czy jechać na próżno i stać tam pod szkołą o 11. Warunek zrobię ręcznie i im wyślę pocztą, ale sprawdzian i zaliczenie? Co w tej sytuacji?

O 20 odbieram telefon – nauczycielka do mnie dzwoni. Dopiero skończyła pracę. Informuje mnie – czy tam proponuje – żebyśmy test przeprowadzili jutro telefonicznie. Przy okazji mówi, że rozmawiała z panią z sekretariatu i mówi, że mnie faktycznie skreślili z listy studentów (*co kurwa*), ale da się to odkręcić. Jutro zdam, potem napiszę odwołanie od tego skreślenia i będę znowu studentem. Cytuję tutaj, bo powiedziała mi: „Nie pozwolimy panu zginąć”. Pyta nawet o moje zdrowie – to jej mówię, że wyrwali mi zęba i od tygodnia jestem cieniem samego siebie. Życzy zdrowia i przyjemnego wieczoru.

Zupełnie tak, jakby tam pracowali normalni ludzie, tylko szefa mają nawiedzonego. I chujowe rozporządzenia.

Co ciekawe, dodaje mi to wszystko energii. Jestem spokojniejszy. Zagrałem nawet. O 23 słuchałem Red Hotów i zacząłem ćwiczyć plecy. Pierwszy trening od tygodnia.

Sobota 14

Budzę się przed szóstą rano. Niecałe sześć godzin snu. Mogę z rana iść do sklepu i kupić świeże pieczywo. Nie mają rogalów, ale i tak się uśmiecham – bo chodzę po warstwie śniegu. Cienka i do południa zniknie, ale spadł śnieg. Pierwszy raz od 1 grudnia. Czuję spokój. Ząb nadal daje o sobie znać. W trakcie gotowania ćwiczę tricepsy. Jem śniadanie i oglądam youtube’a, nie muszę się śpieszyć. Mam dzbanek herbaty.

Tuż przed 11 dzwoni nauczycielka i pyta, czy możemy wcześniej robić ten test. Miało być o 15 i jeszcze nie otworzyłem nawet zeszytu tego dnia, aby powtórzyć – ale no co, próbuję. Rozmowa trwała prawie 44 minuty, zadawała mi normalnie pytania jednokrotnego wyboru i wszystkie odpowiedzi proponowane. Może się wydawać, że miałem to ułatwione – w końcu przez telefon, w mieszkaniu własnym – ale jednak to był jak normalny sprawdzian. Raz, że mam mechaniczną klawiaturę, więc i tak by usłyszała. Dwa – pytania są medyczne, więc nie można ich po prostu wstukać do przeglądarki i mieć odpowiedź. Miałem do dyspozycji zeszyt, ale nawet tam musiałem umieć szybko szukać, bo się profesorka niecierpliwiła. Zresztą i tak starałem się odpowiadać w pełny sposób – np. „Odpowiedź A, bo przy cukrzycy typu 1 w ogóle trzeba zrezygnować z węglowodanów”. Zaliczyłem na czwórkę, miała się skontaktować z dziekanatem, oni potem ze mną i pomogą mi napisać wniosek o odwołanie się od skreślenia. Będzie dobrze, a przynajmniej tak mówią.

*Ta, jasne*