John Cassavetes

John Cassavetes

21/03/2020 Blog 0

Od dawna jeżdżę co roku na festiwale filmowe. Wraca wtedy zawsze pytanie: czy pięć filmów dziennie (tyle tam się ogląda) to dużo? Od lat chcę o tym napisać felieton, ale teraz będę chciał do tego dodać jeden punkt: gdyby te pięć filmów miało być wyreżyserowane przez Cassavetesa, to bym powiedział: tak, to dużo. Za dużo.

Filmy Cassavetesa są intensywne i angażujące. W zasadzie czuję, że nawet dwa dziennie byłyby przesytem (a jego filmy pokazywali choćby na American Film Festival). Wrócę jednak do początku: Cassavetes był przede wszystkim aktorem, grał między innymi w Dziecku Rosemary i Parszywej dwunastce (nominacja do Oscara), ale też w teatrze czy telewizji. Był pionierem kina niezależnego – nawet współfinansował swoje filmy, głównie z aktorstwa, ale też często pomagali mu przyjaciele. Peter Folk trafił na żyłę złota, grając główną postać w Columbo i dzięki temu mógł pomagać swojemu przyjacielowi Cassavetesowi w tworzeniu kolejnych produkcji. Często jednak musiał robić to po taniości, kręcąc we własnym domu albo nosząc taśmy dosłownie pod pachą, od kina do kina, żeby któreś zdecydowało się zrealizować pokaz jego obrazu.

Pierwszy film stworzył dlatego, że potrzebował – i to miało się utrzymać. Z tego powodu (i wielu innych) czuję więź z tym człowiekiem. W jego filmach wyczuwam natychmiast coś osobistego – nie było w tym pracy robionej na zamówienie, żeby zaspokoić czyjąś potrzebę, czy to producenta, czy to rynku. Tworzył, bo chciał tworzyć. Najczęściej w jego produkcjach można wyczuć wyraz miłości do czegoś, wokół którego to uczucia konstruował resztę scenariusza. Swoim filmem mógł wyznawać miłość do aktorstwa, do tworzenia, a nawet do samej miłości. Trudno wyczuć jednak, w jakim stopniu mogła wypełnić go frustracja z powodu braku sukcesu, tzn. braku widzów. Dostawał nagrody i koszty się zwracały, krytycy też byli po jego stronie, ale Cassavetes mimo wszystko przechodził niezauważony. Niektóre jego filmy wydają się pogodzone z tym, że nikt ich nie obejrzy i nie zapamięta. W innych wyczuwałem niemal wrogość do odbiorcy, odwrócenie się do niego plecami. Nie trzeba tego pochwalać, ale można to zrozumieć.

Fakt, że był przede wszystkim aktorem, miało odzwierciedlenie w jego stylu reżyserskim. Co prawda rzadko reżyserował sam siebie, jednak miał na uwadze potrzeb swojej ekipy. Wiedział, że jego aktorzy chcą mieć miejsce wokół siebie i je wykorzystywać. Potrafił kręcić z ukrycia, realizować w niemal intymnych warunkach (on z kamerą plus wykonawcy – i nikt więcej w pokoju). Temat i aktorzy stoją na pierwszym miejscu w kinie Cassavetesa. Pisał też scenariusze, konstruując swoje historie w prawdziwie artystyczny sposób: wokół bohaterów mogły dziać się niecodzienne rzeczy, które ich aktywowały w niespodziewany sposób, ale jednocześnie my nie byliśmy tego świadomi. Niejednokrotnie bohaterowie Cassavetesa byli trudni w zrozumieniu, ale to jest część doświadczenia: zaangażować się na tyle, aby ich zrozumieć. Co często przychodzi nam niechętnie, w końcu ten reżyser nie chciał, abyśmy czuli się zbyt komfortowo na sali w towarzystwie jego produkcji. Często zbliżał się do widza, byle tylko nie dać mu możliwości odwrócenia się od tego, co on ogląda. Cassavetes był momentami tak bezpośredni, że nie było innego wyjścia, jak stawić czoła temu, o czym opowiadał.

Istotny czynnikiem jest to, że jego produkcje są po prostu długie. Pierwsze wersje często trwały około trzech godzin, skracał je do około 140 minut, by kina je przyjęły. To nadal jednak blisko dwie i pół godziny, które na pierwszy rzut oka wydaje się sztucznym limitem reżysera, który uparł się, że jego film musi być długi niezależnie od tego, czy dany film tego potrzebuje. Często można mieć wrażenie, że kamerą błąka się bez celu, a aktorzy improwizują i grają na czasie – nigdy jednak nie ma w tym frustracji albo artystycznego nadęcia. Cassavetes stworzył kino, które miało powstać tak naprawdę po jego śmierci. Jarmusch miał nieco więcej szczęścia ze swoimi niezależnymi tworami, dzięki czemu mógł być uznawany za ojca dla wszystkich dziwaków, którzy kręcili w garażu przez całe lata 90. Cassavetes niestety pozostał geniuszem, którego wartość w pełni poznaliśmy po jego śmierci, ale on sam chyba dobrze się bawił i bez glorii, na którą zasłużył. Tworzył dla siebie – dla innych też, ale przede wszystkim dla siebie. I może dzięki temu miał tyle zacięcia w sobie, aby zrealizować ponad dziesięć filmów.

John Cassavetes

Obecnie John Cassevetes znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #33

Top

1. Kobieta pod presją
2. Premiera
3. Zabójstwo chińskiego maklera
4. Mężowie
5. Strumień miłości
6. Twarze
7. Cienie
8. Dziecko czeka

Ważne daty:

1929 – w NYC rodzi się John Cassavetes. Jego rodzice byli imigrantami z Grecji.

1951 – rok po skończeniu szkoły John debiutuje w filmie Fourteen Hours, obok niego gra… Grace Kelly, również debiutantka. „Obok” to raczej za duże słowo, ponieważ Cassavetes pojawił się bardziej jako statysta.

1953 – John spotyka Gena Rowlands, swoją przyszłą żonę i współpracowniczkę, którą obsadzi w niemal wszystkich swoich filmach.

1956 – przełomowa rola Cassavetesa w filmie telewizyjnym Crime in the Streets. Później zagra w adaptacji na dużym ekranie, zaczną się też kolejne role.

1957 – pierwsza wersja pierwszego filmu Cassavetesa: Cienie. Mniej więcej wtedy też kręci kilka odcinków przełomowego serialu Decoy.

1959 – rodzi się jeden z trojga dzieci Johna, Nick. Wszyscy będą połączeni z filmem, ale o Nicku pewni słyszeliście najwięcej (reżyserował Pamiętnik z Ryanem Goslingiem).

1984 – John słyszy, że ma sześć miesięcy życia. I zaczyna tworzyć, dzięki tempu powstaje Love Stream. Kiedy pół roku później nadal będzie żyć, będzie tworzyć dalej.

1989 – John umiera na marskość wątroby (wskutek alkoholizmu). Spoczywa na cmentarzu w Los Angeles. Ostatni film, który planował z Seanem Pennem, realizuje jego syn Nick Cassavetes, w 1997 roku (Jak jej nie kochać).

Mężowie ("Husband", 1970)

5/5

Podobało mi się. To jest pierwsza rzecz, którą chcę powiedzieć, chociaż lepiej pasowałoby: „Cenię sobie ten tytuł”, ale też nie do końca… Chwalę ten tytuł za jego zdolność do celebrowania wolności, również tej artystycznej, oraz prawdy. Mężowie mają trzech bohaterów: wszyscy znają się całe życie i są najlepszymi kolegami, ale właśnie umarł im czwarty, na atak serca. To wywołuje u nich kryzys wieku średniego, wiele przemyśleń oraz potrzebę… życia. Na początek upijają się i podróżują bez celu, uprawiają sport, grają w kosza i pływają, gadają o wszystkim i o niczym („Masz 27 lat i wtedy uświadamiasz sobie z bólem, że już nigdy nie będziesz profesjonalnym sportowcem”). Mijają 24 godziny bez snu, a oni nadal nie chcą wracać do domu.

Jest w tym filmie pewna cudowna wolność. Struktura scenariusza ponoć była autorstwa Cassevetesa, w pisaniu dialogów pomagali aktorzy i często wydają się improwizowane, część scen była kręcona z ukrycia, część powstała na odosobnieniu (tylko dwóch aktorów w pokoju, plus reżyser z kamerą w rogu siedzący cicho). Sporo tutaj kamery działającej z odległości, dzięki temu czuć ową wolność. I może ona działać na nerwy albo wywoływać inne emocje, przyznaję – ale ja sam czułem się wtedy, jak uczestnik takiej podróży, jakbym został zaproszony i powinienem wyciągnąć whisky albo zacząć grać w pokera w przeglądarce w trakcie seansu, żeby się lepiej wczuć.

Widać też, że to osobista produkcja. Po seansie doczytałem, że inspiracją była śmierć starszego brata Cassevetesa, który zmarł w wieku 30 lat. Sam widzę tutaj jeszcze inną opowieść – o rozstaniu z kimś bliskim, kto jest autodestrukcyjny. Z kimś, z kim, gdy jest dobrze, jest naprawdę dobrze, a gdy jest źle, jest naprawdę źle. Z osobą, która mówi sama o sobie: „Wiem, że jestem dupkiem”. To bardzo prawdziwy film i czułem się cały czas, jakbym tam był – obok gry w kosza, obok kłótni, obok bitwy. Wszystko trwa i trwa, ciężko jest wytrzymać, ale z drugiej strony ciężko jest przerwać. Każdy jest tutaj sobą, wszystko rozgrywa się w o wiele większym kontekście, a pojedyncze epizody nie mogą przecież zaważyć nad przyjaźnią trwającą całe życie.

Na końcu jest scena, w której zostało już tylko dwóch bohaterów. Wrócili do domu i tak stoją na chodniku, gadają o zakupach. Gus pyta Harry’ego: „Co on zrobi bez nas?”, mając na myśli Archiego, którego pewnie już nigdy w życiu nie spotkają, co Harry ignoruje. Dalej gadają o zakupach. Gus ponawia pytanie, Harry patrzy się w oczy Gusa i milczy, jakby mówił: „Nie będziemy o tym mówić”. Rozstają się, ale Harry od razu staje w miejscu i woła za odchodzącym Gusem: „Co on zrobi bez nas?”, ale Gus nawet się nie odwraca. Wraca do swojego domu. Ogląda swoją córkę, małą dziewczynkę. Wita się z nią. Nie ma żadnego THE END ani napisów końcowych, jest tylko zakończenie nagrania. Może to banalne – sposób, w jaki ukazano, że wybiera rodzinę ponad autodestrukcyjnego kumpla z dzieciństwa – ale ja to kupuję. Jest w tym prawda.

Kobieta pod presją ("A Woman Under the Influence", 1974)

5/5

Dwie godziny trzydzieści minut i nawet nie wiemy, czym był „wpływ” obecny w angielskim tytule, u nas przerobiony na „presję”. Nie chcę za bardzo opisywać, co dostaniecie, po przystąpieniu do oglądania – to zakrawa na narzucanie własnego spojrzenia na te obrazy, a lepiej jest to zrobić samodzielnie. Kobieta pod presją opisałbym jako Pozostawionych, tylko bez zniknięcia 2% ludzi. Ludzie nie dają rady, nie wytrzymują życia, tylko nie możemy tego zrozumieć w tym znaczeniu, że możemy poznać konkretne wydarzenie, które doprowadziło do chwili obecnej. Nie wiemy, czy ona miała jakiś początek – czy może było to stopniowe albo nagłe.

Dzięki temu podróż jest niespodziewana i przez półtorej godziny nie jesteśmy do końca pewni, co się dzieje – ale najbardziej szanuję ten film za prawdę. To skryty, prywatny obraz, w którym jesteśmy wystawieni na rzeczy ukryte, bolesne i jak najbardziej prawdziwe, ale wszystko tutaj wydaje się znajdować po tej samej stronie, prezentować w tych samych barwach. W oku kamery wszyscy tutaj są na wierzchu, przed nami, są sobą. Skupiamy się pozornie na tym, co jest najbardziej głośne, ale tuż obok są inni ludzie, możemy na nich spojrzeć – i wtedy zdałem sobie sprawę, że oni nie są wcale lepsi albo bardziej prawi. Są częścią tego, co oglądamy – są może przyczyną, może winą – i to widać po nich, wystarczy tylko na nich spojrzeć. Nie ukrywają tego, a raczej – nie ukrywają tego przed kamerą. Może chcą przed nami i nimi samymi, ale kamera patrzy na wszystko, jakby to był płaski obraz, jakby wszystko znajdowało się na tej samej wysokości. Nic nie może się ukryć i nikt nie jest faworytem. Życie pokazane w prawdziwy sposób, chociaż wyraźnie drastyczny i nieprzyjemny – reżyser celowo zamyka nas na ponad dwie godziny w pokoju z tym wszystkim. Robi to jednak w stopniowy, progresywny sposób. Są w końcu filmy, które robią podobne rzeczy, tylko swój cel osiągają niemal od razu. Chiński dokument Póki szaleństwo nas nie rozdzieli zamyka nas na cztery godziny w tamtejszym psychiatryku, ale nie ma specjalnej różnicy między tym, czy spędzamy tam kwadrans, czy faktycznie wysiedzimy do końca. Wnioski są w końcu takie same – psychiatryk to okropne miejsce. Kobieta pod presją trwa 150 minut i na koniec nadal nie wiemy, co powinniśmy z tego wyciągnąć.

Podoba mnie się jedno słowo, którego użył Roger Ebert w recenzji Kobiety… – że ten film jest „skomplikowany”. I jest. Niestety dzisiaj to słowo, szczególnie po polsku, nie brzmi we właściwy sposób, by mogło oddać wartość filmu, którą w nim widzę. Nie oglądaliście i nie znacie stylu Cassavetesa, wtedy słowo „skomplikowany” pewnie przywiedzie wam na myśl pretensjonalność von Triera. Po obejrzeniu jednak, „skomplikowany” jawi się jako idealny opis – ponieważ ten film jest skomplikowany. W dobry sposób.

Cenię go za to. I za pokazanie, że kamera może zobaczyć prawdę.

Zabójstwo chińskiego bukmachera ("The Killing of a Chinese Bookie", 1976)

5/5

Cosmo prowadzi klub nocny. Zaciąga dług u gangsterów, żeby go utrzymać, a spłacenie go może odbyć się w tylko jeden sposób…

Ciężki film. Dość powiedzieć, że sam główny aktor nie rozumiał swojego bohatera – dopiero Cassavetes mu wytłumaczył (z łzami w oczach), co symbolizują gangsterzy z filmu. Wtedy dopiero jest jasnym, co się dzieje w tym filmie. Gangsterzy są metaforą ludzi utrudniających życie artyście, a sam Cosmo to odpowiednik Cassavetesa jako artysty. Reżysera, którego filmy nie były za bardzo chwalone, doceniane, rozumiane albo oglądane. Z realizacją każdego miał problemy, finansowe albo dystrybucyjne, a jemu zależało tylko na tworzeniu. Był na granicy tworzenia dla siebie (właśnie Zabójstwo… takie może być, oddalone od widza), a parę lat po premierze przemontował ten film. Skrócił, dodał parę ujęć, zmienił kolejność i usunął sceny występów. Występy te są dziwne i obce, ponoć wersja bez nich jest „bardziej oglądalna”, ale osobiście – uwielbiam te występy. Coś w nich po prostu jest. To moje ulubione sceny z całego filmu, ale mają one również inny cel – mamy zobaczyć to, o co Cosmo walczy. On jest z nich dumny, pracuje nad nimi i obawia się, że widownia tak naprawdę tego nie widzi, ponieważ przychodzą dla erotyki. Inna rzecz – mamy patrzeć i zastanawiać się, czy faktycznie taka walka jest tego wszystkiego warta? Coś w niej jest, ale czy zdecydowalibyśmy się kogoś zabić, aby móc dalej coś takiego tworzyć?

Takie pytanie może być dla nas odległe, podobnie jak dylematy bohatera. Na dodatek Cassavetes znajduje prawdę w każdym aspekcie życia swojego bohatera – skupia się na nim, gdy ten nie może odnaleźć szczęścia w życiu, ponieważ zestresowany myśli o spłaceniu długu. Skupia się na nim, kiedy zaczyna spłacać swój dług. W środku misji dzwoni do klubu, aby upewnić się, jak przebiega przedstawienie. Sama misja jest zrealizowana z bliska. Widzimy, ile to faktycznie wymaga od człowieka. W tym wszystkim jet metafora poświęcenia dla sztuki.

Zaraz potem widziałem w serialu Kidding, jak jedna z postaci idzie na operację – i jest to pokazane w niezwykle pobieżny sposób. Leży na sali, potem leży na bloku operacyjnym i zasypia… I to jest w porządku, bo cel serialu był inny. Niemniej, w ogóle tam nie czujemy tego leżenia w szpitalu. Cassavetes upewniłby się, żebyśmy to zrozumieli. Tak, to wymaga czasu i jest nudne w oglądaniu, ale jednak… Możemy to poczuć. I będziemy mieć wrażenie, że czujemy coś ważnego. Może nie dla nas, ale że powinno być dla nas ważne.

Premiera ("Opening Night", 1977)

5/5

Cassavetes kocha aktorstwo. I kocha swoich aktorów. Skupia się na tym, aby im tę miłość okazać.

Teatr tym się różni od filmu, że jednak rola aktora jest tam większa. Może improwizować, może odejść od tekstu, może tworzyć. Gdy już wyjdziesz na scenę, jesteś jej panem. Aktor jest na scenie goły i w świetle reflektorów, wszyscy go widzą i mogą go zobaczyć takim, jakim jest. Cassavetes bierze z teatru to, co najważniejsze: przestrzeń dla aktora, jego silną rękę, ale z drugiej strony korzysta z tego, na co pozwala kino: ze zbliżeń, innych ujęć, dzięki czemu występ możemy oglądać w pełnym trójwymiarze, Nie musi się obracać w naszą stronę, z każdej strony ma swoją widownię. Oglądając ten film, można spojrzeć na aktorów tak, jak robi to Cassavetes. I pewnie nie tylko on. Piękny seans.

Strumień miłości ("Love Stream", 1984)

5/5

Jakoś pod koniec lat 80. wokalista Red Hot Chili Peppers był w pokoju swojej koleżanki i pochwalił jakąś część jej garderoby. Ta w odpowiedzi rzekła, że powinien ją sobie wziąć. W ramach wyjaśnienia dodała, że przedmioty powinny krążyć, przechodzić od ludzi do ludzi, inaczej tracą swoją energię. To zainspirowało wspomnianego wokalistę do napisania piosenki, która w 1991 roku zadebiutuje pod tytułem Give it Away.

Strumień miłości chyba właśnie o tym opowiada. To historia rodzeństwa, które zmierza się z własnymi problemami – ona się rozwodzi, on nie umie kochać – pod spodem której toczy się debata o miłości. Jeśli wszystkie filmy Cassavetesa są wyrazami miłości, ten wyraża jego miłość do samej miłości, do jej niezwykłej siły – tak pozytywnej (twórczej), jak i tej negatywnej: niszczycielskiej. Widzimy na ekranie ludzi, którzy nie tyle nie umieją kochać, ile nie potrafią przestać kochać. To się z nich wylewa, przenosi się, zmienia cel, ale trwać jak najbardziej trwa. Przynosząc tylko ból, który też trwa i trwa. Pytanie tylko, czy oni tworzą ten strumień, czy też on do nich prowadzi – wymagają go, ciągłej dostawy miłości, bez której nie mogą żyć? Gdzie więc jest problem tak naprawdę?Trudny film, ale też zawiera sporo znakomitych scen – szczególnie ucieczka dziecka z domu, jego powrót do mamy oraz ta z udziałem orkiestry. Z całą pewnością warto zobaczyć, jak już człowiek wie, w co się pakuje.

Love is a stream. It’s continuous. It doesn’t stop.
– No, it does stop.
– Oh no, it does not stop.

Zobaczcie koniecznie ten wywiad!