Tadeusz Chmielewski

Tadeusz Chmielewski

22/03/2020 Opinie o filmach 0
Ewa chce spac 1958 chmielewski

Chmielewski zaistniał w moim życiu dawno temu, dzięki reklamom odświeżonej wersji "Jak rozpętałem..." w telewizji. Nie, że pokazywali, ale reklamowali wydanie na nośniku do kupienia. Fanem przygód Franka Dolasa akurat nie zostałem do tej pory, ale za to zobaczyłem "Ewa chce spać" i w tym się zakochałem. Potem zobaczyłem "Wśród nocnej ciszy" i znowu byłem zachwycony. Zorientowałem się, że odpowiada za nie ten sam reżyser. I wtedy postanowiłem go poznać bliżej - w ten sposób odkryłem świat jego pozornie lekkich komedii, gdzie po latach wyraźnie widać dużo więcej. Oto przegląd jego twórczości.

Chmielewski nie potrafi być rzemieślnikiem re­produkującym jakiekolwiek wzor­ce, nawet swoje własne. Nie był nigdy dobrym odtwórcą, zawsze tylko twórcą, zaś jego twórczość nosi znamiona niepowtarzalno­ści.” – Bogumił Drozdowski
Miało go ciągnąć do filmu od dawna, a w jednej grupie miał Kazia Kutza oraz Janusza Morgenszterna. Razem prawie zrobili film o powstaniu na dziesięciolecie jego wybuchu, ale nigdy do tego nie doszło, więc pan Tadeusz jako jedyny poszedł w komedię, zainspirowany filmami Rene Claire’a oraz Jacquesa Tati. Śmiech jest od dramatu trudniejszy, ale łatwiejszy – można o niektórych rzeczach mówić na około. Trudniejsza, bo to w końcu polska komedia miała być. Więc w tym samym roku, kiedy światowe kino miało poznać geniusz poważnych filmów Wajdy, Hasa, Różewicza i innych wielkich reżyserów, Chmielewski stworzył autorski obraz o nocnym Wrocławiu. Kręcili tam, ale w samym filmie miasto nie było nazwane, to mogła być dowolna lokacja. I człowiek po seansie żałuje, że prawdziwy Wrocław nie jest równie piękny. Tak to się zaczęło.
To było zbyt duże ryzyko. Postanowiłem udawać wariata i nakręcić bajkę” – Tadeusz Chmielewski (o swoim debiucie)
Chmielewski miał wtedy współpracować z SB. i to rzuca pewien cień na jego obrazy, które jednak mogły podobać się obu stronom barykady. Wtedy w polskim kinie można było nienawidzić Niemców, ale z Rosjanami trzeba było się dogadywać i podkreślać, ile im Polska zawdzięcza. Jasno to pokazuje taki „Gdzie jest generał?”, gdzie polski, fajtłapowaty żołnierz jest zakochany w ruskiej niewieście, a oddział niemiecki pokonuje w walce na alkohol. Niemiecki generał woli kapitulować, niż pić dalej. Polacy zresztą walczą w tym filmie między sobą. Z drugiej strony… Kurczę, dużo jest z tej drugiej strony. Przede wszystkim to, że oglądając większość jego mniej znanych filmów – jak „Walet pikowy” – czułem się jak na seansie przedwojennej, polskiej komedii. To był ten sam język, to była ta sama frajda i niewinność. Jakby reżyser zabierał nas na te półtorej godziny do świata, gdzie ostatnie 20 lat w ogóle się nie wydarzyło, jakby wciąż był 1939 rok i oglądamy „Sportowca mimo woli” na premierze. W sensie podczas tej pierwotnej premiery, która miała nastąpić we wrześniu czy tam październiku.
 
Po drugie… Chmielewski dał nam śmiech z policji. A to były czasy, kiedy żarty o policjantach reprezentowały stan faktyczny – wtedy faktycznie jeden umiał czytać, a drugi pisać. Jeśli chociaż jeden z nich umiał, to było dobrze. Zanim „Ewa chce spać” miała premierę, milicjanci mieli nawet nie wiedzieć, że z nich można się śmiać. Nie kpić, nie wyśmiewać, ale… śmiać. Tak swojsko. Potem mogliśmy oglądać, jak policja przez przypadek zwija niewłaściwego obywatela i też się z tego śmialiśmy. Jak o tym myślę, to nie wiem, jak to mogło być możliwe. To było w „Walecie pikowym”, a w „Pieczonych gołąbkach” dwóch obywateli kłóciło się, który z nich bardziej zasługuje na mieszkanie z przydziału. I bohater, który mieszka koło torów kolejowych, przegrywa tę debatę. Zaraz potem będzie scena, jak przed wycieczką zza granicy trzeba się uśmiechać i być pewnym siebie, ukrywając jednocześnie co naprawdę ma miejsce. A kiedy na wsi przestają popełniać przestępstwa, to władze są zaniepokojone, bo statystyki będą źle wyglądać – no jak to, zero złapanych przestępców? To było w „Wiosna, panie sierżancie”, gdzie lokalny szeryf pił bimber z księdzem, żeby po smaku ustalić, kto go pędzi. Jest też państwowy egzamin, gdzie bohater niczego nieświadomy wcześniej przymknął całą komisję za jakieś wykroczenie. A finał, gdzie są dokonane pewne wybory… Po prostu zobaczcie to sami. Pod spodem tych komedii było naprawdę sporo.
 
Tworzył na przestrzeni czterech dekad jako reżyser, był też producentem i scenarzystą. Skończył w okresie zmian ustrojowych i odszedł na emeryturę, kiedy polskie kino było jeszcze u szczytu. Miał w tym swój udział, tworząc jednocześnie najbardziej luźne doświadczenie („Ewa chce spać”), jak i to najbardziej gorzkie („Wśród nocnej ciszy”), oba unikalne też z innych powodów na tle reszty rodzimej kinematografii. A pomiędzy dużo lekkiego kina, które pewnie kiedyś ulegnie zapomnieniu. Ten czas jeszcze jednak nie nadszedł. Większość filmów pana Chmielewskiego jest dostępna za darmo, legalnie. Poza tymi dwoma filmami jest jeszcze sporo do odkrycia i oglądania z przyjemnością.
Najbardziej zapadła mi w pamięć rozmowa z ministrem Stefańskim, który zażądał scenopisu „Wiernej rzeki”. Gdy poszedłem na spotkanie z nim, okazało się, że przebrnął tylko przez kilkanaście pierwszych stron, bo nigdy wcześniej nie miał w ręce czegoś takiego jak scenopis. Chciał jednak koniecznie czymś się wykazać, więc zaczął mi na przykład wytykać, że w scenie po bitwie „Kozak i powstaniec leżą na ziemi w śmiertelnym uścisku”. „Panie Tadeuszu – mówił minister – Polak i Rosjanin w śmiertelnym uścisku? No przecież tak nie może być. Co sobie widzowie pomyślą?”. I przez półtorej godziny maglował mnie o takie duperele. W końcu jednak dał się jakoś przekonać, że film należy skończyć. Nie zapomnę tylko jego uwagi na sam koniec: „Panie Tadeuszu, niech pan pamięta, że przy reżyserowaniu trzeba myśleć”.” – Tadeusz Chmielewski
Tadeusz Chmielewski

Obecnie Tadeusz Chmielewski znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu 121

Top

1. Ewa chce spać
2. Wśród nocnej ciszy
3. Nie lubię poniedziałków
4. Walet pikowy
5. Wiosna, panie sierżancie
6. Gdzie jest generał…
7. Wierna rzeka
8. Pieczone gołąbki
9. Jak rozpętałem II wojnę światową
10. Dwaj panowie „N”

Ważne daty

1927 – urodziny (Tomaszów Mazowiecki)
 
1932 – urodziny żony, która będzie asystentem reżysera przy wielu jego filmach
 
1947 – początek współpracy z UB, pseu. „Śmiały” do 1954 roku
 
1954 – ukończenie Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej
 
1958 – debiut reżyserski
 
1961 – wznowienie współpracy z SB, pseu. „Stefania”
 
1987 – ostatni wyreżyserowany film, potem zajmie się scenariuszami oraz produkcją
 
2003 – wychodzi polska gra cRPG o Franku Dolasie. To nie jest żart.
 
2016 – śmierć (Warszawa, spoczywa na Powązkach)

Ewa chce spać (1958)

5/5

Wrocław to miasto pełne przestępców i durniów w mundurach policyjnych, a studenci potrafią mieć przygody przez całą noc bez wychylenia jednego kieliszka. Można? Można. Ten obraz to komedia kompletna – rozgrywa się w ciągu jednej nocy, tytułowa bohaterka jedynie szuka noclegu (rano zaczyna pracę w nowym mieście), ale zamiast tego z pełną naiwnością wplątuje się w kolejne przygody, które z czasem tylko rosną i mają wpływ na kolejne, podnosząc w końcu na nogi całe miasto. Intryga jest skomplikowana i czytelna, pełna pomyłek i gagów, uroczych i naiwnych jak główna bohaterka. Takie filmy uwielbiam i chciałbym, aby życie częściej wyglądało, jak w tym obrazie. Byłem we Wrocławiu, tam po północy tylko piją i gadają o filmach. Nie, żebym narzekał, ale noc powinna być bardziej magiczna – jak w filmie Ewa chce spać. Życie jest lepsze dzięki filmom takim jak ten.

Piotr Śmiałowski: Gdy czytałem zapis obrad komisji scenariuszowej oceniającej projekt Ewa chce spać, zdziwiło mnie, że film pomimo głosów krytycznych ważnych osobistości polskiego kina jednak skierowano do produkcji. Starski był na przykład oburzony, że policja jest tak negatywnie ukazana, scenariusz go nie śmieszył. Ford miał podobne uwagi, z tym że – jak przyznał z rozbrajającą szczerością – nie miał cierpliwości, by przeczytać tekst do końca.
TCH: Pamiętam obrady tej komisji – jako autor brałem w nich udział. Głos Forda szczególnie mnie zabolał. Później słyszałem również, że chodził do różnych reżyserów i drwił, że kaktus mu na dłoni wyrośnie jeśli to będzie dobry film. Trochę mu się za to zrewanżowałem. W ostatniej scenie Ewy… ucharakteryzowałem Henia Klubę tak, by przypominał Forda i poprosiłem go, żeby zagrał wszechwładnego reżysera, który rozparty w fotelu wydaje swojej ekipie rozkazy. Do dziś nie umiem jednoznacznie stwierdzić, dlaczego Ewa… przy sprzeciwie Starskiego, Forda przeszła sito komisji scenariuszowej. Może dlatego, że innym – zwłaszcza dyrektorowi Karpowskiemu – chyba po prostu bardzo podobał się ten scenariusz i jakoś przegadali sceptyków. Ale na tym nie skończyły się, niestety, moje problemy. Pazury pokazał bowiem także Zarzycki i to w najmniej oczekiwanym momencie. Zdjęcia do Ewy… kręciliśmy we Wrocławiu – jedynie kilka „dziennych” scen nakręciliśmy w Piotrkowie Trybunalskim –  i co dwa, trzy dni wysyłaliśmy materiały do Łodzi, do wywołania. Zarzycki, lekceważąc zwyczaj, że to reżyser ma prawo jako pierwszy zobaczyć efekty, sam przeglądał kolejne partie; mnie nic nie pokazywał. Po dwóch tygodniach zacząłem się niepokoić. Nagle telefon od Zarzyckiego: reżyser i operator natychmiast do Łodzi. Początkowo myślałem, że coś się stało z nakręconymi materiałami. W łódzkiej sali projekcyjnej zastałem Zarzyckiego, kierownika produkcji zespołu i montażystę. Zarzycki wstaje i zaczyna mówić: „Z tego co pan kręci, nie da się zrobić filmu. To jest nonsensowna zbieranina ujęć. Proponuję panu wyjście honorowe. Przerwie pan zdjęcia z powodu choroby. My zaczniemy szukać kogoś na zastępstwo. Może nawet nikogo nie znajdziemy. Rozumie pan jednak, że wydajemy państwowe pieniądze i nie mogę tego tak zostawić”. Co mogłem odpowiedzieć? Postanowiłem wziąć go sposobem. Najpierw poprosiłem o możliwość obejrzenia tych materiałów, które jak się okazało wcale nie były takie złe. Potem powołałem się na Bohdziwicza, na którego pomoc zawsze mogłem liczyć i decyzję o swojej ewentualnej „chorobie” uzależniłem od oceny tych materiałów dokonanej właśnie przez Bohdziewicza. A żeby nie marnować państwowych pieniędzy podczas oczekiwania, poprosiłem o możliwość kontynuowania zdjęć. Zarzycki był zaskoczony, ale zgodził się dać mi jeszcze kilka dni. Pamiętam dokładnie drogę powrotną do Wrocławia. Wysiadłem w lesie z samochodu i płakałem jak dziecko.
: To zaskakujące, że Zarzyckiego stać było na taką awanturę. Przecież podobne, a nawet większe kłopoty miał ze swoim Robinsonem Warszawskim czy z Zagubionymi uczuciami, które zaraz po premierze zdjęto z ekranów.
TCH: Dziś wydaje mi się, że chciał być może przejąć mój projekt. Przestraszył się chyba jednak, że wyrzucenie reżysera to za duży numer. Potem nie wrócił już bowiem do naszej rozmowy, nie wstrzymał zdjęć, nie zamierzał nawet pokazać gotowych materiałów Bohdziewiczowi. Profesor, dopiero gdy przypadkiem dowiedział się o moich problemach, wymógł na Zarzyckim możliwość obejrzenia nakręconych fragmentów. Bardzo mu się zresztą podobały. A Zarzycki, gdy gotowa Ewa chce spać dostała najwyższą ocenę, zainkasował nagrodę pieniężną, która należała mu się za kierownictwo artystyczne…

Walet pikowy (1960)

4/5
Film wewnątrz filmu, żart dla samego żartu – komedia kryminalna o całym kraju poszukującym kryminalisty. Oglądamy salę kinową oglądającą film o narodzie zgodnie nazywającym się detektywami, każdy jeden bez wyjątku, bo każdy chce złapać przestępcę i zgarnąć nagrodę 3 milionów złotych. Na dzisiejsze to jakieś pół Europy pewnie za to można by kupić. Oglądamy więc sceny komediowe jedna za drugą, spójność fabularna jest zachowana i liczne postaci zyskują sympatię widza, ale ogląda się przede wszystkim lekko, bez potrzeby osiągania celu lub dojścia do jakiejś zmiany. Dopiero w finale jest jakaś konkluzja osiągnięta – dlaczego bohater szuka przestępcy, jakie są motywacje przestępcy; nawet się okaże, że on wcale nim nie jest i najwyraźniej szukali niewłaściwego człowieka. Jakie to ma więc znaczenie? Film nie ma odpowiedzi i po prostu się kończy, z pewnymi dwuznacznymi smaczkami w końcówce. Twórcy wyraźnie się drażnią, nie mając poważania do niczego aż do końca. Mają szacunek chyba tylko dla widza, dając mu konkretny, świeży i zabawny drugi oddech tak potrzebny Polskiemu obywatelowi.
 
Chmielewski chwyta się różnych stylistyk, zaczynając na wdzięcznej reprezentacji kroniki filmowej, a kończąc jako kontynuator dorobku polskiej komedii lat 30. Można wręcz pomyśleć podczas seansu, że w międzyczasie nic się nie wydarzyło, nic się nie zmieniło od czasu Piętro wyżej (1936), a może nawet od Sportowca mimo woli (1939). Nawet jeśli robi to tylko z tego powodu, to jest to prawdziwie nobliwe. I potrzebne. Ta komedia wydaje się osiągać z lekkością prawdziwie wyjątkowe rzeczy. I podczas oglądania nawet się o nich nie myśli, bo człowiek jest zajęty dobrą zabawą. Dobrą, godną chociaż głupkowatą, zabawą.
 
Chociaż zapewne największym osiągnięciem tego filmu jest sprawienie, że widzimy chłopa zgarnianego z zaskoczenia przez milicję, bez żadnych wyjaśnień lub racji jakiejkolwiek – a my reagujemy na to śmiechem. Jakby się nad tym zastanowić, jest to rzecz prawdziwie niesamowita. Może to kwestia czasu, może teraz kontekst sceny i całego filmu nie jest tak wyrazisty – ale jednak pomyślałem o tym, widząc tę scenę. Nie jestem więc pewnie jedynym. Panie Chmielewski, czapka z głowy.

Dwaj panowie "N" (1961)

3/5

Starszy archiwista ma hobby – zbiera ludzi, którzy urodzili się 29 lutego. Ich życiorysy, dane osobowe – za ich zgodą, oczywiście. Właśnie udaje się na urlop, gdy dzięki swojemu hobby dokonuje zadziwiającego go odkrycia. Przesuwa wyjazd o jeden dzień, żeby zbadać sprawę… I tak się to zaczyna. Intryga z pewnością jest mocną stroną tego filmu, sam film jednak nie tli się entuzjazmem. I w sumie trudno tak naprawdę ująć mi w słowach, co jest nie tak z tym filmem. Historia ma naprawdę dobre momenty, ale seans jest przy tym suchy i mało dynamiczny. Ponad półtorej godziny trwa całość, kiedy lepiej bym się czuł, poświęcając na to trzydzieści minut mniej. Może też chodzi o to, że jest to jeden z pierwszych nie-komedii w karierze Chmielewskiego? Co prawda później nakręcił choćby Wśród nocnej ciszy (może to nawet jego najlepszy film), ale w 1961 roku może jeszcze brakowało mu doświadczenia, pozwalającej na zrealizowanie sprawnego kryminału. A może współpraca z władzą nie szła najlepiej? W końcu Dwaj panowie… mają woń tytułu zrobionego na zamówienie. Niemcy są źli, polska policja ratuje sytuację i wszyscy chętnie odpowiadają na wszystkie pytania, chociaż dziś jest to co najmniej dziwne. Podchodzi taki człowiek i zadaje pytania o innych ludzi, nawet w oglądaniu jest to niezręczne, ale same postaci nie mają z tym problemu zazwyczaj.

Pieczone gołąbki (1966)

4/5
Polak szuka mieszkania i miłości. Bardzo sympatyczne. Z piosenkami.
 
Już pierwszy gag zdobywa widza – pociąg przejeżdża obok miejsca zamieszkania, a bohater przez sen podrywa się i faluje rękoma. Sposób w jaki to robi, bez jednoczesnego wybudzenia się, to jest po prostu urocze. Zero złej energii, a jednak szkoda człowieka. Zaraz przejedzie drugi pociąg, ale teraz podczas podrywania się ze snu przyjdzie kolega i założy mu koszulę, kiedy ten będzie falować. Chmielewski umie budować na żarcie kolejny żart, jednocześnie dając przestrzeń każdej jego instancji. Następnie bohater wybiega z domu, zanim przejedzie go kolejny pociąg i nawet po drodze widząc go można nastawić zegarek. Musi zdążyć, aby dostać mieszkanie w lepszych warunkach – co nie będzie takie łatwe.
 
Właśnie ten konflikt o mieszkanie, wycieczka obcokrajowców i uśmiechanie się do nich z jednoczesnym przekazywaniem złych wieści, ogólna fajtłapowatość bohaterów… Plus piosenki ponownie przywodzące na myśl okres międzywojenny. Kurczę, w jednym „teledysku” nawet Kargul tańczy. To trzeba zobaczyć, nawet jeśli po jakimś czasie ten seans robi się obojętny. Ot, dosyć standardowe rozwiązani fabularne, które wystarczą, nic więcej. W sumie szkoda, że to chyba jedyny film Chmielewskiego, który nie jest dostępny gdzieś legalnie. Na szczęście ktoś wrzucił na YouTube’a.

Wśród nocnej ciszy (1978)

5/5

Polski film kryminalny, którego akcja rozgrywa się w czasie świąt. Seryjny morderca zabija kolejne ofiary, policja jest bezradna, ludzie żyją w napięciu i liczą, że do Bożego Narodzenia będzie już po sprawie, ale nic tego nie zapowiada. Tak naprawdę jednak jest to opowieść o trudnej relacji syna z ojcem, który jest policjantem i prowadzi śledztwo. Tata rządzi twardą ręką, odmawia wszystkiego dla swojego potomka, więzi go emocjonalnie – dla najmłodszego życie powoli zaczyna oznaczać ucieczkę z domu. Pomimo tego, że na ulicy jest niebezpiecznie i można zginąć. Co jest lepsze? Śnieg i myśl o zbliżającym się święcie jest okropnie ponura, ale nie tak, jak całe zakończenie. To może być najbardziej ponure doświadczenie, jakie kino polskie ma do zaoferowania. Nawet nie wiem, do czego to mógłbym porównać. Do Milczenia owiec? Warto obejrzeć, chociaż nie ukrywam, do wigilii lepiej będzie pasować Kevin.

Wierna rzeka (1983/87)

4/5
Na początku była książka. Potem liczne adaptacje i w końcu okres, kiedy post-okupanci nie chcieli, aby przypominać polskiej widowni o przeszłych relacjach między nimi oraz Związkiem Radzieckim. Dekady trwały próby zrobienia nowej adaptacji „Wiernej rzeki” Żeromskiego. Chmielewski zrobił to w sumie z lekkością, a jego pomysł wywodził się niemal wprost z kina farsy: tutaj kobieta nie wiedziała, że opiekuje się (i później zakochuje) w kimś zamożnym. Reszta adaptacji była już wierna „Wiernej…” bez szczególnych zmian. Ponoć, ja tam nie czytałem. Potem było tylko trudniej, bo wybuchł stan wojenny i każdy kolejny polityk uważał za słuszne zatrzymywać produkcję filmu. Reżyser grał głupa i kręcił dalej, udając, że nic nie wie. Często to wystarczyło, ale parę razy faktycznie zatrzymali zdjęcia. Pan Chmielewski był na skraju załamania nerwowego. A gdy gotowy film powstał, to trafił na półkę i jak wiele innych, premiery doczekał dopiero w 1987 roku. Cztery lata później.
 
Wszystko to po to, aby stworzyć… Cóż, solidną rzecz. Już otwierające ujęcie zachwyca: nieruchomy kard na rzekę po napisach rusza się nieznacznie w bok, a my uświadamiamy sobie, co też się wydarzyło zaledwie kawałek od naszego dotychczasowego pola widzenia. Tak się właśnie opowiada obrazem! Następnie twórcy skupiają się na obrazie cierpienia: opuszczeniu, ranach, wyziębieniu, beznadziei. Bohater ledwo przeżył, ale co to za życie? Jest wyganiany albo naraża ludzi na ryzyko. To historia o tragedii i ją naprawdę czujemy. Może do czasu operacji, kiedy bohater zemdleje z bólu od zaciskania zbyt mocno zębów. Tak naprawdę to pewnie od czegoś innego, ale pokazali tylko to zaciskanie zębów. „The Knick” by to pokazało lepiej. Druga połowa filmu to już romans i tragiczna miłość, w którą nie mogłem się zaangażować.
 
Sam film w sumie bez opracowań i innych takich nie daje też zbyt dużo sam w sobie, jeśli chodzi o kontekst fabularny ówczesnych wydarzeń oraz ten współczesny. Rozumiem, że pewnie inaczej się nie dało, ale jednak seans sam w sobie nie da nikomu poznać po sobie, że jego realizacja była tak ryzykownym i trudnym wydarzeniem. To musimy sobie doczytać. Mnie ta adaptacja chwyciła obrazem cierpienia oraz zdystansowała od siebie swoim romansem. Niemniej: dobrze, że rzeki są wieczne. Przynajmniej niektóre.