Alain Resnais
„I never had any special appetite for filmmaking, but you have to make a living and it is miraculous to earn a living working in film.” – Alain Resnais
Obecnie Alain Resnais znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #205
Top
1. Hiroszima, moja miłość
2. Noc i mgła
3. Zeszłego roku w Marienbadzie
4. Melodramat
5. Wujaszek z Ameryki
6. Prywatne lęki w miejscach publicznych
7. Jeszcze nic nie widzieliście
8. Stavisky…
Ważne daty
1922 – urodziny Alaina we Francji
1936 – debiut krótkometrażowy
1949 – urodziny drugiej żony
1959 – debiut pełnometrażowy
1998 – drugie małżeństwo (do jego śmierci)
2014 – ostatni film, śmierć (Francja)
Stavisky… (1974)
Biografia ukraińskiego żyda polskiego pochodzenia, którego oszustwo wywołało skandal we Francji na początku XX wieku. Nie poznałem Stavisky’ego, tyle mogę napisać. Po przeczytaniu notatki o nim na Wiki dochodzę do wniosku, że był to film skierowany wyłącznie do tych, co znają oryginalną historię – choćby po tym, jak ujęto śmierć protagonisty: dobijają mu się do drzwi, on leży w łóżku i patrzy na drzwi, następnie jesteśmy na zewnątrz i słyszymy strzały. Chodzi o to, że oficjalnie Stavisky popełnił samobójstwo, ale nieoficjalnie istnieje teoria o tym, że został uciszony. Nic z tego nie sposób wywnioskować z samego filmu, trzeba znać tę historię przed obejrzeniem. To film zapadający w niepamięć. Oglądałem i zastanawiałem się, co ja w ogóle oglądam – po 30 minutach przeczytałem opis. Tam nazwano tę część seansu „zawieraniem przyjaźni” bohatera z innymi. Trudno się nie zgodzić.
Wujaszek z Ameryki ("Mon oncle d'Amérique", 1980)
Kino użyte do wykładania psychologii. Średni wykład, średni film.
Termin tytułowy odnosi się do hasła, które powtarzano jednemu z bohaterów – jako przypowieść o kimś, kto miał ambicje, ale przegrał, więc lekcja z tego jest następująca: nie próbuj. Bohater usłyszał to w dzieciństwie, a potem ciągnęło się to za nim w dorosłe życie. Film „Wujaszek z Ameryki” opowiada o takich sygnałach oraz bodżcach, które nas kształtują i tworzą, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy. Alain Resnais miał zamiar spopularyzować odkrycia psychologii.
Jeden z tych tytułów, które są ambitne w swoich założeniach czy ambicjach: troje bohaterów uosabiających konkretne zachowania i postawy psychologiczne współczesnego świata, których losy się przeplatają. Wychodzi z tego fajny wpis na Wikipedię, ale jako film? Oto dostajemy opening „Suicide Squad”, czyli czytanie karty postaci bez grama inwencji – tylko jeszcze szybszy, bardziej chaotyczny, męczący, obojętny… I jeszcze mniej kreatywny. Narrator gada jak najszybciej tylko może, gdy na ekranie lecą still-shoty. Gorzej być nie może. Wyraźnie celem było najpierw zrobić wykład, a dopiero potem opowiedzieć film. Ten zresztą – jak zakładam – był w jakimś stopniu improwizowany, bo trudno mówić o fabule jakoś podporządkowanej przekazowi, więc i to wychodzi w sposób naciągany. Pod koniec wychodzenie ludzi do pracy porównane jest do szczurów uczestniczących w eksperymencie, w którym muszą opuścić klatkę gdy usłyszą sygnał, inaczej zaznają bólu. Aspekty psychologiczne też nie są zbyt ambitne – to jakiejś mgliste pomysły, które zostały wykorzystane do filmu, bo akurat pokrywają się z przekonaniami twórcy. Cały film w końcu zaczyna się od usilnego przekonania widza, że człowiek jest zwierzęciem.
Film sam w sobie ma momenty – gdy narracja jest zrozumiała, to dobrze się śledzi losy tych ludzi: gdy muszą wybierać, co się liczy w ich życiu, a reżyser nie zmusza nas do interpretowania tego w jeden, właściwy sposób. Intrygujący jest też pomysł z połączeniem każdej postaci z jakimś aktorem z przeszłości, chociaż cel tego nie jest jasny. Domyślam się, że po prostu bohaterowie zobaczyli kiedyś takie reakcje na ekranie i teraz w ten sposób reagują w prawdziwym życiu, albo też widzą samych siebie w taki sposób w krytycznych sytuacjach… Ale te momenty są też w zwykłych scenach. Możliwe też, że to my jesteśmy wtedy uczestnikami eksperymentu i mamy reagować poprzez skojarzenia z tamtymi aktorami. Pomysł więc fajny, tylko wykonanie pozbawione konsekwencji czy precyzji.
Melodramat ("Melo", 1986)
Teatr garści aktorów, których chce się słuchać. Przez 35 minut, gdy całość trwa dwie godziny.
Troje ludzi przy stole późną nocą w pustej jakby altance za domem. Rozmawiają w mało filmowy sposób, ale jednak słuchamy ich z uwagą. Widać jak na dłoni teatralny rodowód całości, ale w ten dobry sposób. Udało się tutaj osiągnąć poziom intymności, w który wierzymy. Rozmawiają budując zaufanie, ponieważ w końcu jedna ze stron decyduje się opowiedzieć coś bardzo osobistego. A ja czułem się, jakby ta postać ufała mi do tego stopnia, by się ze mną podzielić tą opowieścią. Fascynujące uczucie – wydaje się, jakbym mógł tych ludzi słuchać w nieskończoność… Tylko potem ich słucham w nieskończoność. Jestem pełny i syty, ale czas trwania filmu pokazuje, że nawet nie jestem w połowie.
Może to jałowość samego materiału? Gadanie o miłości i uczuciach, traktowanie ich jako czegoś stałego, tylko w oparciu o postaci bardzo rozchwiane, emocjonalne. W ich przypadku uczucie może się narodzić tylko dlatego, że zapach był odpowiedni, więc słuchanie, jak gadają o swojej wersji miłości nie jest czymś, czego chce się dłużej słuchać. Wtedy zacznie być irytujące. W ostatniej scenie to już w ogóle debatują nie nad tym, co sami czują, ale co czuje osoba nieobecna w scenie. Powodzenia.
Dobre pierwsze wrażenie, potem też ma momenty – jak choćby uczucie do języka muzyki i miłość, którą taki język potrafi wyrazić – ale chciałem tylko, by się skończył.
Jeszcze nic nie widzieliście (2013)
Pomysł był nawet interesujący, tylko realizacja pozbawiona kreatywności i filmowości. To zdanie chyba podsumowuje całą francuską nową falę i jej twórców… W każdym razie: oglądamy grupę aktorów, która przybywa do domu zmarłego, aby spełnić jego ostatnią wolę, czyli obejrzeć przedstawienie, w którym wszyscy brali udział w przeszłości. Oglądają i przypominają sobie granie, mówią na głos kwestie razem z osobami na ekranie, wcielają się w locie w rolę razem z kolegami siedzącymi obok. Całość staje się też przyczynkiem do jakichś nudnych dyskusji w przeszłości, ale jest to po prostu męczące w oglądaniu. Pod względem wykonania najczęściej mówimy o kamerze patrzącej na aktora, który gada – nic więcej. Podczas seansu myślałem tylko o tym, jaki potencjał w tym jest, jak ciekawie można by to wszystko opowiedzieć – gdyby tylko za kamerą stali choćby twórcy Sherlocka. Przypomnijcie sobie dla przykładu odcinek The Lying Detective i rzeczy, które tam miały miejsce w kadrze! Niemniej, w tamtym momencie reżyser Jeszcze…, czyli Alan Resnais, miał 90 lat, umarł rok później, więc nie chcę od niego za dużo wymagać. Gratuluję pomysłu – i na tym zakończę.
Najnowsze komentarze