Quentin Tarantino

Quentin Tarantino

18/08/2019 Opinie o filmach 0

If I’ve made it a little easier for artists to work in violence, great! I’ve accomplished something.” – Quentin Tarantino

Wściekłe psy (1992)

5/5

Obraz trudny do obronienia. Konia z rzędu temu kto udowodni, że to dobry film – z miałką fabułą, brakiem akcji, gadaniną rozciągającą metraż do przesady. I kilkoma innymi nokautującymi minusami, ale jednak trudno napisać, by była to opowieść o niczym. Wściekłe psy są o mężczyznach. Skupiono się na sposobie, w jaki oni rozmawiają, słuchają opowieści, opowiadają je, traktują siebie nawzajem w codziennych i ekstremalnych sytuacjach. Jedna postać dostanie w brzuch i będzie bać się śmierci, zacznie piszczeć ze strachu; druga będzie go trzymać za rękę i tulić do piersi, pocieszając w najbardziej haniebny sposób, ale nie opuści go za żadną cenę. I chociaż to opowieść o przestępcach, na końcu liczy się tylko silna wiara głównego bohatera w sprawiedliwość, której broni własną piersią. Bo nie musi być tam nikogo więcej.

Lubię pewne momenty tej opowieści. Szczegóły techniczne, ruchy kamery, drobiazgi w dialogach. Scena otwierająca dotycząca starych piosenek ani trochę się nie zestarzała, chociaż dotyczyła tego, co działo się w tamtym momencie w muzyce, a dziś oglądam ją i nawet nie pamiętam, bym kiedykolwiek ją słyszał. Nie musiałem. Gdy Mr Blonde wychodził po benzynę do samochodu, kamera za nim podążała całą drogę, trzymając widza w nieokreślonym napięciu – pauza idealna. Sztuczka, którą niewielu twórców kiedykolwiek opanowało. Absolutnie rozbraja mnie scena, w której w końcu wyjaśnia się, w jaki sposób Mr Orange zarobił kulkę. Co za ironia! Ten surowy, poważny styl filmu sprawia, że każde takie szaleństwo jest po prostu niedorzeczne. I dlatego bawi tak mocno.

Wspominam o nich, ponieważ to w nich kryje się urok tej produkcji. To taki prezent od siebie dla siebie w wykonaniu pana Tarantino. Ziszczone marzenie o zrobieniu znajomej produkcji po swojemu, dla czystej zabawy. Składniki są ograne, fabuła banalna, ponoć cała produkcja jest silną kalką pewnego azjatyckiego filmu o gliniarzu działającym pod przykrywką (którego nie oglądałem, więc…), ale szczegóły wyróżniają tę produkcję tak bardzo, że właściwie trudno tu nawet skupić się na jej słabych stronach, a co dopiero je zauważyć. W tym szaleństwie jest metoda – wszystko co było, wywalono przez okno, sceny takie jak napad czy ucieczka są albo ukryte, albo pokazane w dużym skrócie. Reżyser skupił się na scenach, które zwykle nie towarzyszą temu gatunkowi, i zbudował jedynie z nich całą opowieść. Wszystkie minusy zamienił na plusy. I dlatego tak łatwo jest polubić tę produkcję.

Quentin Tarantino

Obecnie Quentin Tarantino znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #18

Top

1. Pulp Fiction
2. Grindhouse: Death Proof
3. Wściekłe psy
4. Bękarty wojny
5. Kill Bill
6. The Man from Hollywood (segment „Czterech pokoi”)
7. Nienawistna ósemka
8. Pewnego razu… w Hollywood
9. Kill Bill 2
10. Django
11. Jackie Brown

Ważne daty

1963 – urodziny Quentina (USA)

1979 – Quentin kłamie co do wieku i zaczyna pracę w kinie pornograficznym

1985 – początek pracy w wypożyczalni, gdzie napisze pierwsze scenariusze; niekompletny debiut reżyserski

1992 – debiut reżyserski

1995 – początek przyjaźni z Robertem Rodriguezem

2018 – małżeństwo

2020 – pierwszy syn

Bękarty wojny („Inglourious Basterds”, 2009)

5/5

Jedna z dojrzalszych produkcji Quentina Tarantino – głównie dlatego, że poważnej, wysmakowanej formie i konstrukcji narracyjnej towarzyszy niemal dziecinna zabawa przy każdej okazji. W końcu co to za robienie filmu o drugiej wojnie światowej bez zabijania Hitlera? Warto też zwrócić uwagę, jak istotną rolę odgrywają tutaj bohaterowie filmowi… po swojej śmierci, właśnie dzięki pośrednictwu medium, jakim jest kino. Albo znany wszystkim fetysz reżysera względem kobiecych stóp – w Bękartach… jest wyraźnie pohamowany i ograniczony… Do jednej sceny, na dodatek istotnej fabularnie. Uroczy żart dla miłośników twórczości tego pana. Tego typu numerów jest w tej produkcji naprawdę sporo i największa zabawa podczas seansu polega właśnie na wyszukiwaniu ich. To, w jaki sposób wyrażana jest miłość do kina, jak przewrotnie wykorzystana jest jego potęga. To nawet bardziej kino o kinie właśnie niż drugiej wojnie światowej.

Towarzyszy temu Tarantino w swojej najlepszej formie, zarówno jako reżyser, jak i scenarzysta. Budowanie napięcia w Bękartach… stało się właściwie nowym złotym standardem tego, jak powinno się to robić. Wykreowane są tu długie, wielopoziomowe i złożone sceny, w których wszystko jest istotne – w jakim momencie zastosować konkretne zabiegi operatorskie, muzyczne, jak poprowadzić uwagę widza. Przywiązanie do detali jest tu czymś, co trzeba podziwiać – nigdy wcześniej ani później Tarantino nie był tak ambitny co w Bękartach wojny, wciąż przecież stawiając zabawę na pierwszym miejscu. Wykorzystał wyrafinowany styl, aby zrealizować majestatyczną rzeźnię podlaną czarnym humorem lepkim jak świeża krew.

Pogadajmy jednak o wadach.

Mam mianowicie wątpliwości, czy wszystkie wątki były potrzebne. Oglądając finał, miałem wrażenie, że pół filmu spokojnie dałoby radę wyciąć, zostawić tytułowych Bękartów i wyszedłby podobny efekt. Wątek snajpera, który został aktorem, wydaje się czymś, co miało pierwotnie mieć większe znaczenie, a w obecnym kształcie nawet nie warto się przyglądać i zastanawiać nad tym, czemu tak wiele energii poświęcono na rozwinięcie go. Wątek kinooperatorki to z kolei w większości powtórzenie tego, jaką funkcję pełnił inny wątek (Bękartów właśnie). Pulp Fiction to przykład narracji, gdzie nie ma jednej historii, wszystkie jakoś dzieją się obok siebie i nie mają większego związku ze sobą nawzajem. Całość tworzyły, jeśli już, to pod wspólnym szyldem jakiegoś tematu, ale nie na poziomie fabuły. Death Proof to dwie historie następująca jedna po drugiej. Żaden z tych tytułów nie popełnił błędu w tym, ale Bękarty wojny miały być w teorii rodzajem narracji, w której wszystkie wątki prowadzą do jednego punktu kulminacyjnego, niezależne historie spajają się w całość, i tego po prostu nie było. Tak naprawdę oglądając zakończenie najlepiej zapomnieć o prawie połowie rzeczy, które działy się wcześniej. Dobrze przynajmniej, że gdy miały miejsce, to były przyjemne w oglądaniu, ale patrząc na film jako całość – tu już zaczynają się problemy.

Nie ma to zastosowania do pierwszego seansu, wtedy po prostu się bawisz i odkrywasz kolejne niespodzianki. Teraz oglądałem drugi raz – wiedziałem, gdzie to wszystko zmierza, dlatego też miałem możliwość od razu zastanawiać się nad tym, jak to, co teraz oglądam, będzie wplatało się w Bękarty… jako całość.

Tak czy siak, film bez wątpienia zasługuje na te pięć gwiazdek z mojej strony. Bawiłem się znakomicie, jestem pod wrażeniem, mogę tę produkcję naprawdę podziwiać. Zazdroszczę Tarantino, że zrealizował taki film.

Nienawistna ósemka (2015)

5/5

Krótko po wojnie secesyjnej dochodzi do spotkania ośmiu obcych sobie ludzi. Przyszły szeryf okolicznego miasta, profesjonalny kat, generał walczący po stronie południa, czarnuch walczący po stronie północy, i inni. W perspektywie mają przed sobą kilka wspólnych dni – do czasu aż śnieżyca na zewnątrz się uspokoi. W międzyczasie zostaje im gościna gospodarstwa – mają tu kominek, jedzenie, kawę. Da radę wytrzymać. Gdyby nie jeden drobny problem…

W czasie oglądania przypomniały mi się czasy, gdy jako maluch czytałem klasyczne kryminały Agathy Christie. I zawsze byłem wielce niepocieszony, ilekroć do morderstwa dochodziło po 100 stronach, albo więcej. Fajnie, poznawanie bohaterów, lokacji, tak, tak, ale przejdźcie już do tego co najlepsze! Dopiero po jakimś czasie zacząłem doceniać budowanie tego klasycznego świata, znajdowałem przyjemność w czytaniu, jak Poirot jest Poirotem, i je śniadanie oraz czyta poranną korespondencję, rozrywając koperty specjalnym nożem. Trochę tak jest też z Hateful Eight. Tu trzeba doceniać poszczególne elementy w drodze do głównego dania. Uwerturę, enigmatyczny opening, kolejne małe scenki i wymiany zdań. Wszystko to ma jakiś cel, ale jeśli idea antraktu wykracza poza twoje granice, to ten film nie jest dla ciebie.

Cała reszta znajdzie tu sporo atrakcji, smaczków, pamiętnych scen. I nic z tego nie mogę zdradzić. Uwielbiam samo uczucie tego, że przez większość czasu nie mam pojęcia, dokąd ta opowieść zmierza! Ilość trupów do tej chwili mnie szokuje, obie sceny z Beastiality* w tle to były potężne chwile! Wracam do tego filmu myślami, i gotów jestem na drugi seans. Otwieranie drzwi kopniakiem, strzelaniny, napięcie. Uwielbiam dojrzały styl reżyserski Tarantino, po którym w każdej chwili widać, że tworzy dla dorosłego odbiorcy. Uwielbiam soundtrack Morricone (trzy razy już przesłuchałem w całości, a L’Ultima Diligenza di Red Rock to prawdziwa perła w historii muzyki), zdjęcia Richardsona z kolei pięknie wydobywają niedostrzegalną głębię i styl zarówno ze scenografii jak i choreografii oraz plenerów. Właśnie, cholera… ten mróz! Śnieg sypie nieustająco, postaci ledwo żyją, opatuleni w futra i leżąc przed kominkiem, upojeni gorącą kawą – to się zwyczajnie udziela widzowi. Takiego zimna od samego oglądania czegoś dawno nie uświadczyłem.

A teraz, minusy. Jeden: ten film mógł być zrobiony lepiej. I to czuć od początku do końca w każdym aspekcie. Może miało to coś wspólnego z wycieknięciem scenariusza, mogło to spowodować zmiany w ostatniej chwili, ale efekt końcowy z jednej strony ma ten cudowny styl dorosłej reżyserii Tarantino, a z drugiej coś tu ewidentnie nie gra. Brakuje wirtuozerii i kreatywności, której można by się spodziewać po takim artyście.

Dwa szybkie, bezspoilerowe przykłady: realizacja scen zbiorowych oraz bohaterowie poznający się nawzajem. Jak to zrobiono? Kurt Russel chodzi od jednego do drugiego i zadaje pytania. „Kim jesteś, co tu robisz, nie ufam ci, zamknij ryj” – lenistwo niegodne kogokolwiek poważnego w tym biznesie. Jednak najgorsze… że zrobiono to dwa razy. Raz, gdy kilku bohaterów poznajemy jeszcze w dyliżansie jadącym do gospodarstwa, i drugi, gdy tam dojadą i poznają resztę. Ten scenariusz musieli zmieniać w trakcie kręcenia, dam sobie włosy przyciąć.

A gdy bohaterowie już się poznali, zamknęli w tym lokalu, to można byłoby się spodziewać samych scen zbiorowych, gdzie każdy uczestniczy w każdym wydarzeniu i dokłada od siebie coś charakterystycznego? Guzik. Hateful Eight, a ja wątpię, by w jednym momencie było przed kamerą więcej niż czterech ludzi. Tim Roth przedstawia się, a potem gdzieś znika na jakąś godzinę, kręcąc się cały czas za kamerą (takie mam wrażenie). Są oczywiście jakieś plany ogólne, ale to krótkie postoje w ogólnym rozwoju. Akcja toczy się między dwiema którymiś postaciami, a reszta w tym czasie zamiera, bo nie ma nic do roboty.

Jakie to ma znaczenie? Otóż takie, że na koniec zostaje żal: to mogło być o wiele lepsze! Tyle dobrego tu zrobiono, a z perspektywy czasu mnóstwo detali ułożyło się w wartą nakręcenia opowieść. Muzyka, reżyseria, zdjęcia – miodny poziom. Scenariusz, dialogi, historię – to też chce się chwalić, jednakowoż… Dokładnie. Ogląda się z przyjemnością i z pewnością wrócę do tego tytułu jeszcze raz.

*jeśli nie wiecie: Beastiality zostało skomponowane przez Morricone do The Thing, gdzie nie zostało użyte. Tarantino wziął ten utwór i użył go w dwóch wyjątkowych scenach w swoim filmie. Jak zajebiste to jest?! O innym podkładzie nie mogło tu być mowy. Jest nawet zsynchronizowany z obrazem. Ideał.

Pewnego razu… w Hollywood (2019)

5/5

W Hollywood wszystko można. Nawet Polańskiemu dać do ręki mashine-guna większego od niego samego.

Najnowszy film Tarantino kończy się w taki sposób, że nie jestem pewny, co o nim myśleć. Podobnie było choćby na koniec Pulp Fiction. Trzeba to wszystko sobie przemyśleć, co w sumie artysta chciał nam powiedzieć, bo to nie jest takie oczywiste. Nagle się on kończy i wydaje się, że nic nie zostało osiągnięte, a jednak… Miałem potrzebę się nad tym zastanowić. Niemniej trudno już teraz jest pisać o tym filmie, nawet na potrzeby quasi-recenzji. Jest zresztą jeszcze jeden powód ku temu: to nie jest samodzielna produkcja. Jej odbiór uzależniony jest od tego, abyśmy znali fakty o zabójstwie Sharon Tate (np. dlaczego uwzględniony jest tytuł książki, którą Sharon czyta).

To wydarzenie historyczne narzuca kontekst całemu filmowi i determinuje jego wymowę. Nie mówiąc zresztą o tym, że mamy dostęp tylko do okrojonej wersji filmu, póki co. Wycięto choćby występ Tima Rotha, który jednak musiał być na tyle istotny, że pojawia się w napisach końcowych (z odpowiednią adnotacją). Pełna wersja istnieje obecnie tylko w sferze plotek. To jednak przyszłość, a do tego czasu mogę napisać, że Tarantino cały czas porusza się w obrębie fascynowania siebie i widzów tym, do czego kino jest zdolne. Bawił się już formalnie, bawił się technicznie, bawiło go już spełnienie marzeń oraz fantazjowanie. Zabił Hitlera na dużym ekranie (zresztą przy pomocy dużego ekranu), a teraz przeniósł się na teren wydarzeń dalece bardziej intymnych. Mówimy wciąż o tragedii, ale publika dzisiaj już niewiele pamięta o tamtej sprawie. Pozwoliła ona jednak Quentinowi Tarantino na snucie własnych fantazji, których efektem jest właśnie ten film.

Tytuł ten zawiera wielokropek w środku swojej nazwy. Zupełnie jakby autor wiedział, o czym jego film będzie, ale miejsce akcji już nie jest taki istotne, więc dodał je. Po namyśle. Pewnego razu… W Hollywood. Nawet polski dystrybutor to uszanował, więc coś musi być na rzeczy. Oznacza to, że samo Hollywood tylko podkreśla motywy poruszane w filmie, ale nie jest jednym z nich. Właściwie każdy wątek w tym filmie sprowadza się do pokazania siły kina na różnych przykładach – to opowieść, w której kino daje szczęście, daje przyjaźń, daje drugą szansę, daje okazję na wykazanie się i nagradza ją. To kino o miłości do kina za to, co można osiągnąć przy jego udziale. Wielokropek w tytule można też interpretować bardziej formalnie – jako niedopowiedzenie albo pominięcie czegoś. Wielokropek w takiej formie symbolizuje mnogość możliwości, jakie oferuje to konkretne miejsce – i tym samym, kino we własnej osobie również je oferuje.

Pewnego razu… opowiedziane jest w dosyć prosty sposób, podobnie został zrealizowany. Na tym polu nie ma wiele magii lub wyobraźni – narracyjnie można by określić ten tytuł jako „Pulp Fiction ułożone chronologicznie”, prościej się nie da (chociaż napisany został precyzyjnie i wszystko tutaj jest istotne, wraca potem w jakiś sposób: nawet takie detale jak rytuał karmienia psa przez Cliffa!). Realizacyjnie to samo – chociaż za kamerą wciąż stoi Robert Richardson, to pod względem pracy kamery zwraca uwagę tylko duża ilość spoglądania na bohaterów z góry (co ma bardziej metaforyczne znaczenie w kontekście całości, ponieważ taką kamerę określa się jako”oko Boga”). W głowie nie zostanie mi ani jedno ujęcie, które będę pamiętać, nawet jeden kadr nie sprawił, abym pomyślał: „Jakie to ładne!”. Nie ma też dialogów, które będę cytować. Właściwie mało jest tutaj takich typowo filmowych dialogów, ludzie raczej rozmawiają, a ich słowa pozbawione są charakterystyki, poezji lub podtekstu. Ten film reżyserią stoi, a Tarantino skupił się na stworzeniu atmosfery podczas każdego spotkania dwóch i więcej postaci. Oglądamy moment i widzimy, jak ten moment staje się ważny na naszych oczach. Tempo jest dosyć standardowe – raczej żwawe, z kilkoma mniejszymi pauzami na oddzielenie jednego segmentu od drugiego.

Przy tym wszystkim jest to film mi obojętny i raczej nie widzę w przyszłości kolejnego seansu. Może dlatego, że wspomniana miłość tak bardzo zawarta jest w historii, ale nie w sposobie opowiadania jej. Za to mam pewność, że chętnie zobaczę wersję rozszerzoną, gdy i jeśli ujrzy światło dzienne. Trzygodzinny seans minął mi bez problemu. Będę wspominać pojedyncze epizody – z Brucem Lee, Brucem Dern czy Timothy Olyphantem. Bawiłem się całkiem dobrze, zapewne najlepiej na sali, bo jako jedyny zaśmiałem się z Brada Pitta mówiącego po włosku albo Leonarda Di Caprio grającego u Antonio Margheriti. I jeszcze trochę pomyślę o tym filmie i fantazjach Tarantino. Dobre, przyjemne kino.

„I’ve come to a point where I like Pauline Kael’s reviews of Godard more than Godard’s films.” – Quentin Tarantino