Patton (1970)

Patton (1970)

19/03/2023 Opinie o filmach 0

Chwała zaczyna przemijać.

5/5

To nie jest film historyczny albo biograficzny – przynajmniej nie w tym sensie, że fakty zgadzają się z tym, co oglądamy na ekranie. Ponoć był to efekt konsultanta, który znał tytułową personę z prawdziwego życia, tylko ich relacje były burzliwe. Stąd zczerniony obraz Pattona, wybielony owego konsultanta, pominięto też lub zmieniono wiele wydarzeń. Nie jestem ekspertem, by jakoś to potwierdzić, chociaż manipulacje widzem są tutaj wyraźne: koronnym przykładem jest scena, w której obrębie składa hołd rannemu żołnierzowi, podchodzi do drugiego i go policzkuje za płacz. Pomijając wszystko inne – w ciągu minuty mówi się nam, że mamy czuć sympatię oraz odrazę do tego człowieka. Zdrowa przesada, w tym poza tym naprawdę dobrze skonstruowanym filmie – jednak to wszystko pasuje do samej fabuły. Treścią nie jest tu przedstawienie życia czy osoby, legendy lub historii. To opowieść o tym, że chwała przemija, jak dobitnie wskazują ostatnie słowa filmu.

Zaczynamy podczas etapu Afrykańskiego w Drugiej wojnie światowej. Film składa się z serii sekwencji wojennych nastawionych nie tyle na historię, ile ukazanie fenomenu Pattona – generała, którego tutaj boją się w szczególności Niemcy. Generał jest kłótliwy, stanowczy, ma wyolbrzymione ego, może nawet jest trochę szalony. Często podczas seansu trudno dać wiarę w to, co oglądamy – chociażby wyjście na ulicę i strzelanie z broni krótkiej do przelatujących myśliwców, od czego zaczyna się kontakt Pattona z wrogiem na początku filmu. W samym filmie mówią, że to było głupie, bo potrzebują dowódcy, a nie strat. Za jednym zamachem pokazano więc odwagę Pattona, jego odwagę, ale też szaleństwo. Film ma tendencję do parcia w obie strony: ukazywania protagonisty jako większego niż życie, ale też jako maniaka, wariata, szczęściarza. Budowanie pomnika oraz ośmieszanie go w jednym ruchu.

W trakcie tych sekwencji ma miejsce dialog na temat tak naprawdę ludzkości. Jak współcześnie pojmujemy takie kwestie jak honor, odwaga, męstwo, waleczność. To opowieść o schyłku epoki czy też nawet etapu cywilizacji, gdy generałowie byli czczeni, gdy wojna i rzeczy tam dokonywane były tematem do pieści i przypowieści, gdy zdobywcy dostawali pomniki. Druga wojna światowa się kończy, USA nie atakuje Rosji – zamiast tego zaczynamy dialog. Miejsce wojskowych zajmują politycy, dyplomaci. Patton ma romantyczne i brutalne strony osobowości: wspomina historię niczym wiersze poezji, wzrusza się na widok żołnierzy walczących do końca. Z drugiej strony jego miłość do wojny jest tylko tym: do wojny, przemocy, walki. Nie chodzi o to, kto ma racje czy o co walczy – ważne, by stanął do starcia osobiście. I dał z siebie wszystko. W jego świecie nie ma miejsca na nic innego: wymęczenie, rany psychiczne, traumy. Świst naboi to muzyka, utrata kończyny to duma, śmierć na polu walki to jedyny koniec, jaki dla siebie widzi. Łatwo zobaczyć w tym filmie romantyzację wojny, której na ekranie już się nie widuje – ale to zasługa protagonisty. On stoi na polu bitwy między ciałami tak, jak się stoi na cmentarzu: to nie jest widok straszny lub tragiczny, on stoi między bohaterami. Widok ciał dla nas jest okropny, ale Patton widzi tu krajobraz pełny piękna.

Całość trwa prawie trzy godziny, a reżyser i scenarzysta oparli swoją historię o wiele sekwencji, które mogłyby być zbędne – ale dają miejsce bohaterowi na bycie sobą, na poruszenie ważnych tematów. To często są leniwe spacery poprzez puste tereny, gdzie protagonista swoimi romantycznymi oczami widzi wydarzenia z odległej przeszłości. Wojna może wtedy poczekać, a my pochylimy się nad charakterem i osobowością tego człowieka, który mógł w ogóle nie istnieć: jest tylko wyobrażeniem i nosi godność prawdziwego człowieka. Film nie udaje, że może go zrozumieć. Albo że rozumie cokolwiek z tego, co się stało. Romantyzuje legendę i ją ośmiesza jednocześnie w celach wykraczających poza kino biograficzne lub historyczne, w zamyśleniu patrzą w przeszłość i teraźniejszość. Chwała zaczyna przemijać.

PS. To ponoć drugi i ostatni film, który wykorzystał metodę 150 stopni, ale sam nie wiem, Żuławski na pewno z czegoś podobnego korzystał. Łatwo zauważyć sceny, w których użyto takich obiektywów – wyróżniają się i przeciętny widz raczej negatywnie to odbierze, przynajmniej na początku, ale ogólnie: na plus.