Śmierć na Nilu („Death on the Nile”, 1978)

Śmierć na Nilu („Death on the Nile”, 1978)

19/03/2023 Opinie o filmach 0

Pierwszy z sześciu filmów, gdzie w postać Poirota wcielił się Peter Ustinov, zdecydowanie mój ulubiony odtwórca belgijskiego detektywa, grający jego pompatyczność z dumą, humorem ale i charyzmą – ale do aktorstwa jeszcze wrócę.

5/5

Oto jest rok 1937, Egipt i wycieczka na rzece Nil na pokładzie parowca, gdzie dojdzie do morderstwa, a kapitan poprosi o pomoc Herculesa Poirota, by zajął się sprawą szybko i dyskretnie, by wszystko się wyjaśniło, zanim dobiją do cywilizacji, gdzie sprawę przejmie lokalna policja. Na pokładzie – część przypadkiem, część niekoniecznie – zbiera się grupa ludzi: artyści, arystokraci, prawnicy, zwykli ludzie. Wiele osób jednak będzie mieć jakiś związek z Linnet Ridgeway: jednej kobiecie odbiła ukochanego, innej krzywdę wyrządziła jej rodzina, ktoś inny chce się wzbogacić na jej spadku. Sama zagadka szybko okaże się niemożliwa do rozwiązania – każdy będzie mieć motyw i sposobność, by ją zabić. Do tego masa wydarzeń, które nie mają wytłumaczenia… Finałowe trzydzieści minut, gdy detektyw zbiera wszystkich i wyjaśnia naprawdę trzyma w napięciu. Słuchamy monologu i zawieszamy się na każdym słowie, a ile tam pojedynków aktorskich! Ile razy Ustinov musi stawić czoła wyzwaniom i obronić swoją postać oraz jej teorię – bo to tylko teoria, na którą nie ma fizycznych dowodów poza tym, że tylko w ten sposób wszystko mogło się rozgrać zachowując sens. Teraz to oglądając całość robi na mnie jeszcze większe wrażenie – teraz widzę jaja, jakie trzeba mieć, by publicznie wygłosić swoją teorię i oskarżyć drugiego człowieka o zabójstwo. Już nie ma we mnie tego obrazu detektywa, który obdarza wszystkich wokół cudem swojej inteligencji, teraz w moich oczach znajduje się człowiek, który musi zasłużyć na ich uwagę, którego inni muszą chcieć wysłuchać, którzy będą szanować jego zdanie. A Ustinov z całą pewnością spełnia wszystkie te warunki. Czasy się zmieniły, a film dalej zachwyca – jest więc ponadczasowy. Dziś w końcu można by myśleć, że co ich obchodzi osoba mordercy? Twórcy zrobili jednak wszystko, by nas wciągnąć, byśmy się przejęli tym wydarzeniem, byśmy chcieli poznać rozwiązanie i by sprawiedliwości stało się zadość.

Na początku filmu jest jednak mała scena, która prawdziwie wynosi całą tą postać na wyżyny: gdy stara się zapobiec morderstwu. Słyszy, jak jedna osoba wyznaje, że chciałaby kogoś zabić, marzy o tym. Poirot reaguje z uczuciem. Próbuje przekonać, że to nie da tego, czego się spodziewa. Do morderstwa przecież jeszcze nie doszło, nikt nie jest przestępcą, uczucie i troska jest więc jak najbardziej na miejscu – a jednak człowiek jest tym zdziwiony, gdy to ogląda. Ogólnie to film pełen emocji, miłości, burzliwych i poruszających momentów – szczególnie w finale. To nie tylko kryminał, ale i dramat, tragedia… Z odrobiną flegmatycznego humoru w wielu odmianach oraz smakach. Sceny zaskakują, aktorzy bawią, a reżyser bezbłędnie prezentuje nam statek: w trakcie filmu naprawdę go poznajemy i wiemy, co jak z czym się łączy. Znamy tę przestrzeń, a wydarzenia przez to stają się bardziej realne. To w końcu morderstwo tu obok innych kabin. Sama intryga z kolei jest niezapomniana, sposób rozwiązania przepięknie logiczny i możemy jak najbardziej brać w nim udział – ale zapewne tylko po to, by z pustką w głowie przejść do finału, gdy to nie mamy pomysłu, kto mógł zabić. To więcej niż film, to również doświadczenie.

PS. I jeszcze uwaga całkowicie na boku… W sumie nawet dwie. Pierwsza jest taka, że remake kosztował 10 razy więcej, a nic na ekranie tego nie usprawiedliwiało. Obsada pewnie jest jakimś argumentem, tylko kto będzie pamiętać tych ludzi za 40 lat? Wersja z 1978 roku ma aktorów, których nadal się pamięta – już pomijam, że dano im coś do grania. Statek w nowej wersji wyglądał, jakby miał trzy metry szerokości. Tymczasem w 1978 roku naprawdę wchodzili po piramidach, wsiadali na konia, naprawdę było czuć ten parostatek dzięki pracy kamery, gdy zrzucano kamulec, to naprawdę tam się wdrapali z kamerą. Naprawdę zrealizowali te wszystkie dodatkowe sceny, gdzie przedstawiono hipotetyczny przebieg wydarzeń (kto zastrzelił, kto zabrał broń, kto z której strony mógł coś zobaczyć…). Mnóstwo rzeczy, na których można było oszczędzić, a jednak je zrobiono, a film i tak kosztował grosze. Współczesność tak dużo może się z tego filmu nauczyć…

A ta druga rzecz, to wszelkie rzeczy, w których dziś mówiono by widzom, że mają się doczytywać nie wiadomo czego. Postaci palą papierosy na ekranie. Jeden typ czyta „Kapitał” Marxa. Stara pisarka mówi, że udało jej się coś, czego faceci nie dają rady. Ktoś krzywo patrzy na ludzi urodzonych w bogactwie. Tego jest tu mnóstwo, widziałem ten film wielokrotnie od co najmniej dwunastego roku życia i nigdy nie czułem, by ten film mnie inspirował do czegokolwiek z wymienionych rzeczy. Kiedyś filmy umiały po prostu nadać osobowość swoim bohaterom i tyle, bez wciskania na siłę symboliki albo rozciągania detali ponad miarę, bo też po prostu poruszały temat, który chciały poruszyć, bez tchórzliwego wyręczania się detalami mającymi wypełnić cały film.