Franklin J. Schaffner
“I’m not one who says anything entertaining isn’t art. I think the most successful art has elements that entertain.” – Franklin J. Schaffner

Obecnie Franklin J. Schaffner nie znajduje się w moim rankingu reżyserów (za mało widziałem)
Top
1. Papillon
2. Patton
3. Planeta Małp
4. Ten najlepszy
Ważne daty
1920 – urodziny w Tokio
1948 – pierwsze małżeństwo, będą razem do jego śmierci
1949 – debiut w telewizji
1961 – służył jako doradca telewizyjny (?) dla JFK
1963 – debiut pełnometrażowy
1981 – za „Sfinksa” dostał półtora miliona
1989 – ostatni film i śmierć (Kalifornia, rak płuc)
Planeta Małp ("Planet of the Apes", 1968)
Powroty do filmów potrafią być zaskakujące. Czy wy pamiętacie początek tego filmu? Blisko pół godziny potrwa, zanim faktycznie trafimy na „Planetę Małp” – wcześniej to historia ludzi, którzy biorą udział w eksperymencie. Trzech facetów i jedna kobieta – ta ostatnia przypadkiem umiera ze starości we śnie. Lecieli przez kosmos półtora roku, ale w realiach świata, który opuścili, minęło dwa tysiące lat. Nie mają do czego wracać, a gdy się rozbijają w zbiorniku wodnym, to mają racje na trzy dni… I tyle. Jeśli coś się wydarzy, to są uratowani. Jeśli nie, to tyle. Nic więcej. I oglądamy poważne kino o ludziach umiejących stawić czoła takiej sytuacji z uniesioną głową. Aż tu nagle okazuje się, że planeta jednak jest zamieszkała.
To cholernie inteligentnie skonstruowany film – alegorie są jasne, ale i tak wszystko się ciśnie samo na usta podczas oglądania, kiedy widzi się, z jaką arogancją człowiek jest traktowany, z jakim poczuciem wyższości, jak problem jest w nich, a nie w człowieku. Siła przekazu jest ogromna i każdy po seansie dojdzie do wniosku, że między nami i zwierzętami nie ma dużych różnic – są one oczywiście kluczowe i istotne, ale niekoniecznie… wieczne. Metafory idą dalej, chociażby w scenie sądu, gdzie prawo obowiązuje tylko małpy, więc jedynie one mogą domagać się sprawiedliwości. Naprawdę więc szkoda, że film jako taki nie ma wiele do powiedzenia ponad najniższy poziom obserwacji, o ludziach i ich autodestrukcji czy innych banałach, bez zadawania pytań lub prób poznania jakiegokolwiek większego konfliktu, albo czemu ludzie w ogóle uczestniczą w wojnach. To za dużo wysiłku, twórcy zadowalają się komunałami, że „człowiek taki jest” bez męczenia się pytaniami w stylu: „jaki człowiek” i jakie były jego pobudki. Mentalnie ten film stoi gdzieś w okolicy poziomu 8-latka, ale cóż – niewiele filmów i tak wyrasta ponad ten poziom. Na obronę filmu zdecydowanie można powiedzieć o jego antywojennym przesłaniu, które pojawia się jako gigantyczny szok, który zabetonował swoje miejsce w pop-kulturze i kulturze wyższej – opowieść prowadząca do tego szoku musiała podkreślać destrukcyjną stronę historii ludzkości. Mogła to zrobić dużo lepiej. Na ile warta jest moja pamięć z filmu widzianego dziesięć lat temu w kinie – „Ewolucja Planety Małp” była mądrzejszą odsłoną.
Niemniej: to znakomita historia, która jest wiarygodna. Komunikacja między tubylcami oraz bohaterami szczególnie (chociaż dziś trudniej przymknąć oko, że angielski jest uniwersalny i w ogóle nie ewoluował), napięcie oraz punkt kulminacyjny. Świat został zbudowany w logiczny sposób, a przewrotne zakończenie pozwala zacząć składać sobie wszystko w głowie przez długi czas po samym seansie. Jedno z najmocniejszych ostrzeżeń przed zagładą nuklearną, jaki znam.
Patton (1970)
Chwała zaczyna przemijać.
To nie jest film historyczny albo biograficzny – przynajmniej nie w tym sensie, że fakty zgadzają się z tym, co oglądamy na ekranie. Ponoć był to efekt konsultanta, który znał tytułową personę z prawdziwego życia, tylko ich relacje były burzliwe. Stąd zczerniony obraz Pattona, wybielony owego konsultanta, pominięto też lub zmieniono wiele wydarzeń. Nie jestem ekspertem, by jakoś to potwierdzić, chociaż manipulacje widzem są tutaj wyraźne: koronnym przykładem jest scena, w której obrębie składa hołd rannemu żołnierzowi, podchodzi do drugiego i go policzkuje za płacz. Pomijając wszystko inne – w ciągu minuty mówi się nam, że mamy czuć sympatię oraz odrazę do tego człowieka. Zdrowa przesada, w tym poza tym naprawdę dobrze skonstruowanym filmie – jednak to wszystko pasuje do samej fabuły. Treścią nie jest tu przedstawienie życia czy osoby, legendy lub historii. To opowieść o tym, że chwała przemija, jak dobitnie wskazują ostatnie słowa filmu.
Zaczynamy podczas etapu Afrykańskiego w Drugiej wojnie światowej. Film składa się z serii sekwencji wojennych nastawionych nie tyle na historię, ile ukazanie fenomenu Pattona – generała, którego tutaj boją się w szczególności Niemcy. Generał jest kłótliwy, stanowczy, ma wyolbrzymione ego, może nawet jest trochę szalony. Często podczas seansu trudno dać wiarę w to, co oglądamy – chociażby wyjście na ulicę i strzelanie z broni krótkiej do przelatujących myśliwców, od czego zaczyna się kontakt Pattona z wrogiem na początku filmu. W samym filmie mówią, że to było głupie, bo potrzebują dowódcy, a nie strat. Za jednym zamachem pokazano więc odwagę Pattona, jego odwagę, ale też szaleństwo. Film ma tendencję do parcia w obie strony: ukazywania protagonisty jako większego niż życie, ale też jako maniaka, wariata, szczęściarza. Budowanie pomnika oraz ośmieszanie go w jednym ruchu.
W trakcie tych sekwencji ma miejsce dialog na temat tak naprawdę ludzkości. Jak współcześnie pojmujemy takie kwestie jak honor, odwaga, męstwo, waleczność. To opowieść o schyłku epoki czy też nawet etapu cywilizacji, gdy generałowie byli czczeni, gdy wojna i rzeczy tam dokonywane były tematem do pieści i przypowieści, gdy zdobywcy dostawali pomniki. Druga wojna światowa się kończy, USA nie atakuje Rosji – zamiast tego zaczynamy dialog. Miejsce wojskowych zajmują politycy, dyplomaci. Patton ma romantyczne i brutalne strony osobowości: wspomina historię niczym wiersze poezji, wzrusza się na widok żołnierzy walczących do końca. Z drugiej strony jego miłość do wojny jest tylko tym: do wojny, przemocy, walki. Nie chodzi o to, kto ma racje czy o co walczy – ważne, by stanął do starcia osobiście. I dał z siebie wszystko. W jego świecie nie ma miejsca na nic innego: wymęczenie, rany psychiczne, traumy. Świst naboi to muzyka, utrata kończyny to duma, śmierć na polu walki to jedyny koniec, jaki dla siebie widzi. Łatwo zobaczyć w tym filmie romantyzację wojny, której na ekranie już się nie widuje – ale to zasługa protagonisty. On stoi na polu bitwy między ciałami tak, jak się stoi na cmentarzu: to nie jest widok straszny lub tragiczny, on stoi między bohaterami. Widok ciał dla nas jest okropny, ale Patton widzi tu krajobraz pełny piękna.
Całość trwa prawie trzy godziny, a reżyser i scenarzysta oparli swoją historię o wiele sekwencji, które mogłyby być zbędne – ale dają miejsce bohaterowi na bycie sobą, na poruszenie ważnych tematów. To często są leniwe spacery poprzez puste tereny, gdzie protagonista swoimi romantycznymi oczami widzi wydarzenia z odległej przeszłości. Wojna może wtedy poczekać, a my pochylimy się nad charakterem i osobowością tego człowieka, który mógł w ogóle nie istnieć: jest tylko wyobrażeniem i nosi godność prawdziwego człowieka. Film nie udaje, że może go zrozumieć. Albo że rozumie cokolwiek z tego, co się stało. Romantyzuje legendę i ją ośmiesza jednocześnie w celach wykraczających poza kino biograficzne lub historyczne, w zamyśleniu patrzą w przeszłość i teraźniejszość. Chwała zaczyna przemijać.
PS. To ponoć drugi i ostatni film, który wykorzystał metodę 150 stopni, ale sam nie wiem, Żuławski na pewno z czegoś podobnego korzystał. Łatwo zauważyć sceny, w których użyto takich obiektywów – wyróżniają się i przeciętny widz raczej negatywnie to odbierze, przynajmniej na początku, ale ogólnie: na plus.
Najnowsze komentarze