Oscar (1967)
Tyle razy to oglądam i nadal boli mnie szczęka od uśmiechu. Dom niesamowity.
5/5
Louis De Funes… Chyba jedną z pierwszych rzeczy, jaką jako kinoman się nauczyłem, był fakt, że ten zabawny człowiek, które oglądałem całe życie, nie żyje. I to od dawna, zmarł dekadę przed moim przyjściem na świat. Człowiek obejrzał tyle jego produkcji – większość kilka razy!- ale musi być przecież więcej, co teraz nakręcił?… I się okazuje, że więcej nie będzie. Wszystko już widziałem. A ja oglądając kolejne wysrywy francuskiej kinematografii wyrosłem na człowieka głoszącego, że ich kino powinno się bombardować profilaktycznie co pięć minut. Na moją obronę: chyba serio łatwo zapomnieć, że Francja też od czasu do czasu zrobi dobry film. To często będzie komedia. Jeunet, De Funes, „Święty Mikołaj to śmieć”… Lista może nie jest długa, ale no. Oby przeżyli bombardowanie.
Wracając: „Oscar” jest adaptacją sztuki teatralnej, gdzie De Funes też grał. Pamiętam, jak w jakimś dokumencie było podkreślone, że kładł się w jednej scenie na kanapie, aby dać odpocząć sercu. Już wtedy zapracowywał się na śmierć. W momencie premiery miał ponad 50 lat, a z taką ilością biegania na ekranie nie ustępuje mu jedynie Tom Cruise. Do tego ta energia w dialogach, szybkie mówienie, okrzyki, denerwowanie się, szamotanie z innymi aktorami… Oglądając go można dostać zadyszki, a co dopiero samemu próbując dotrzymać mu kroku. Ponad to jest to po prostu świetny występ aktorski: De Funes jednocześnie gra kogoś, kto bawi do łez i potrafi być zastraszający, groźny, budzić postrach w innych postaciach. Wszystko to co chwila dając dowód swojego wielkiego wyczucia komediowego oraz mówiąc po Francusku. Ten człowiek będzie legendą na wieczność.
Humor bierze się właśnie z krzyczenia, kolejnych postaci tracących nerwy, doprowadzonych do granicy szaleństwa kolejnymi zwrotami akcji. Fabuła jest tak zakręcona, że oglądając to za dzieciaka po prostu nie ogarniałem, co się dzieje. Wszystko następuje po sobie tak szybko, a w pewnym momencie autorzy tracą kontrolę nad tym, co widz może kupić, a czemu nie da rady dać wiary, co jeszcze bardziej utrudnia oglądanie. Jedno zdanie w finale tego filmu jest zapewne KRÓLEM zbiegów okoliczności i innych synonimów na absurdy z dupy. Jednak: tak, z tego właśnie bierze się humor. Lata temu śmiałem się, bo nie ogarniałem i bawiło mnie, że nie nadążam. Teraz oglądam, ogarniam, nadążam, mam mózg dwa razy większy i śmieję się tak samo mocno, bawię się tak samo dobrze.
Jestem świadomy, że wtedy w modzie była jakaś forma futuryzmu i meble oraz inne elementy scenografii, które były udziwnione z każdego, możliwego powodu, jeśli tylko nie było nim funkcjonalność. Dom w tym filmie jest jakby parodią tego nurtu i chyba nie ma nic wspólnego z samym filmem. A jednak oglądanie tego układu pomieszczeń, ich ilości, tych wszystkich kolorów oraz ogólnej przestrzeni od zawsze sprawiało mi przyjemność. To tak jakby miniaturowa kamienica będąca prywatną posiadłością. To trzeba zobaczyć.
Z wad, poza wspomnianymi absurdami, muszę wspomnień o urwanym zakończeniu. Nic się nie wyjaśnia, wszyscy wybiegają z domu, wsiadają w samochody i odjeżdżają, sygnalizując trzeci (albo raczej czwarty lub piąty) akt pełen klasycznej gonitwy w stylu finału „No i co, doktorku?”… Tylko jej nie ma. Tak po prostu. Może to rodowód sceniczny nie pozwalał na nic innego, jak opuszczenie sceny na wysokiej nucie… Ale filmowa adaptacja mogła coś dodać od siebie. Tym bardziej, że czas był: całość kończy się obecnie przed 90 minutą. Chętnie zobaczyłbym kolejne 10 minut, jak rozwalają Pola Elizejskie czy coś.
Najnowsze komentarze