Sidney Lumet
Człowiek z filmografią bogatą w każdym tego słowa znaczeniu. Reżyser jednego z moich ulubionych filmów w historii. Oto kilka słów ode mnie o twórczości Sidneya Lumeta.
„There’s no such thing as a small part. There are just small actors.” – Sidney Lumet
Obecnie Sidney Lumet znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #193
Top
1. Czerwona linia
2. Lombardzista
3. Pieskie popołudniu
4. Stracone lata
5. Książę miasta
6. Serpico
7. Nim diabeł się nie dowie, że nie żyjesz
8. Sieć
9. Dwunastu gniewnych ludzi
10. Wzgórze
11. Werdykt
12. Jak ptaki bez gniazd
13. Taśma prawdy
14. Morderstwo w Orient Expresie
Ważne daty
1920 – rodzice przenoszą się z Warszawy do Nowego Jorku, gdzie głównie będzie grać w teatrze, będzie też uczył m.in. Tobe’a Hoopera
1924 – urodziny Sidneya w Filadelfii, USA
1939 – debiut aktorski (…One Third of a Nation…), chociaż wcześniej już się pojawił przed kamerą, ale nie był to występ uznany w napisach końcowych
1942 – Sidney idzie do wojska, skończy w 1946 roku
1950 – początek pracy w telewizji, zaczyna od asystenta reżysera i innych
1952 – telewizyjny debiut reżyserski (Don Kichot z Borisem Karloffem i Grace Kelly)
1955 – debiut na Broadwayu
1957 – debiut kinowy (12 gniewnych ludzi), który miał pomóc udowodnić, że reżyserzy telewizyjni mogą zacząć pracować przy kinówkach
1967 – urodziny córki Jenny, która później spotka Bobby’ego Cannavale’a i w 1992 roku urodzi Sidneyowi wnuka Jake’a Cannavale, który zostanie aktorem i zagra m.in. w The Offer; Jenny obecnie rozwija jeden z seriali ze świata Star Treka
1980 – czwarte małżeństwo (do jego śmierci)
1992 – śmierć ojca (grał u Sidneya w Lombardziście)
1995 – Sidney wydaje książkę „Making Movies” (tylko 218 stron?), o której Roger Ebart powie: „has more common sense in it about how movies are actually made than any other I have read”
2001 – Sidney kręci serial na ulicy NYC, gdy ma miejsce zamach na WTC, ale kręci dalej
2007 – ostatni film wyreżyserowany przez Sidneya
2011 – śmierć (chłoniak, NYC), spoczynek na cmentarzu w Glendale.
Lombardzista ("Pawnbroker", 1964)
„Clerks” lat 60.
Sol Nazerman ma swoje lata i swoje już przeżył – domyślamy się, że przeżył obóz koncentracyjny (co potem znajdzie potwierdzenie w historii), a teraz zmaga się z niełatwą pracą w nowojorskim lombardzie, gdzie codziennie ktoś błaga go o kilka dolarów. A on im odmawia: bez emocji, na zimno, często nawet nie patrząc w ich stronę. Zna ich, wracają do niego mimo wszystko z nowymi śmieciami pod zastawienie, rzuca jednym okiem na nie i koncentruje się tylko na czynności wypisania pokwitowania oraz wręczenie pojedynczych dolarów za trofea z konkursów, rodzinne pamiątki, tanią biżuterię. Ma pod opieką nowego pracownika imieniem Jesus, którego będzie przyuczać do zawodu, oraz pozna prawdziwą naturę swojego szefa, czarnoskórego Rodrígueza. Rodzina z kolei planuje wycieczkę do Europy, co nasili wspomnienia z pobytu tam.
„Lombardzista” jest przede wszystkim kinem dialogu – ostrego, gwałtownego, mocnego, skoncentrowanego najczęściej na postaci Sola. Każda rozmowa jest tutaj walką – nie tylko na tym poziomie, że ktoś chce coś uzyskać i używa dialogu, aby przekonać drugą stronę, ale wyzwaniem jest też w ogóle utrzymanie dialogu a nawet jego rozpoczęcie. Ktoś chce mówić, gdy do pokoju wchodzi nagle grupa ludzi i trzeba zacząć krzyczeć. Ktoś chce mówić, ale druga strona odchodzi lub ignoruje rozmówcę. I najgorsze – gdy ktoś słuchać nie chce, ale jest do tego zmuszony. W ten sposób uwaga widza oraz wysokie napięcie zostaje utrzymane, ponieważ cały czas na ekranie oglądamy walkę. Reżyser pokazuje ją jak walkę – walkę na spojrzenia, osaczenie, zyskiwanie dominacji poprzez ignorowanie albo skracanie dystansu. Liczy się ruch, gra światłem i cieniem, wszelkie bariery pomiędzy bohaterami – takie jak kraty czy stoły.
Dialog wynika przede wszystkim z samego serca tej opowieści, tzn. jego protagonisty, który znajduje się naturalnie w takim miejscu, że staje się uczestnikiem takich pojedynków. Początek ma miejsce w jego głowie i psychice, którą z początku odbieramy jako całkowite i świadome wyłączenie się przed światem. Brak emocji, refleksji. To człowiek wewnętrznie martwy, którzy przeżył własną śmierć i teraz tylko egzystuje – z czasem jednak uczymy się, że tak naprawdę jest wypełniony poczuciem wyższości. Czuje się lepiej od gnid, które przychodzą do niego, próbują sprzedać łzawą historię („Panie, ten zegarek dostałem od prababci na jej łożu śmierci, daj chociaż pięć dolarów”), na co on niewzruszony nie daje się nabrać w żaden sposób – również taki, że nie angażuje się w nic. Jest Żydem, nosi w sobie dziedzictwo, ale przede wszystkim: przeżył największą tragedię w historii ludzkości. I cały czas ją w sobie nosi, ale nie pozwala jej wyjść na zewnątrz. Niczym Batman trzyma wszystkie traumy wewnątrz, chociaż ma przed oczami to, co przeżył i zobaczył w obozie koncentracyjnym – ale nikt wokół o tym nie wie, nawet gdy patrzy mu prosto w oczy. Oczywiście, nie z zamiarem dostrzeżenia go, tak samo jak Sol nie ma wyższych intencji nie dopuszczając innych do swoich wewnętrznych cierpień. Marynuje je i trzyma pod powiekami, są jego skarbem. Współczujemy mu na początku opowieści, by potem aktywnie i celowo rewidować to stanowisko. To kolejny mocny punkt tej produkcji: ona jest żywa, aktywna, wymaga od widzów zaangażowania podczas oglądania. Niczego tutaj nie dostajemy w formie gotowej, każda informacja jakoś ewoluuje w trakcie, a niektóre elementy są po prostu zagadkami – jak chociażby poszczególni klienci lombardu albo decyzje podjęte przez bohaterów. Co twórcy chcieli nimi wyrazić? Oglądanie „Lombardzisty” jest aktywnością tak dla nas, jak i dla postaci w filmie. Przechodzimy przez to samo.
Największy zwrot akcji w filmie kręci się wokół Sola uświadamiającego sobie, że wcale nie ma powodu, aby patrzeć na świat i ludzi wokół z uczuciem wyższości. Wręcz nie ma do tego prawa. Jedna tragedia się zamknęła, ale zło żyje i trwa dalej, walki nie można po prostu zakończyć lub przerwać, ani tym bardziej zacząć wychodzić z założenia: „ja miałem gorzej od nich”. Świat „Lombardzisty” to złe, nieprzejednane miejsce, wypełnione po nocy oświetlonymi budynkami, pustymi w środku. Historia toczy się wciąż dalej, tylko obok nas, ktoś gdzieś tam przeżywa właśnie swoje własne tragedie, jedna za drugą, tuż pod naszym nosem. Ten film nie rozlicza holokaustu, nie opowiada o nim, ale boleśnie uświadamia, że zło żyje dalej. W innej formie. Nie ma sensu myśleć inaczej, porównywać go, umniejszać jednej tragedii z powodu innej. Jako całość jest to tytuł tak wyblakły i posępny, że zostaje nam tylko osobista nadzieja, że w finale bohater to zrozumiał. Pewności jednak nie możemy mieć.
Czerwona linia ("Fail Safe", 1964)
Człowiek sobie żyje, ogląda 6723 film w swoim życiu i nagle trafia na taki, który z miejsca wlatuje do jego Top 30. Magia!
Przekroczenie tytułowej linii wyznaczającej neutralność oznacza zazwyczaj pomyłkę – grupę ptaków albo samolot, który zabłądził i po otrzymaniu stosownego komunikatu zawraca, gdy się dowie, co zrobił. Alarm jest podnoszony tylko wtedy, gdy samolot nadal leci, a jego cel, zamiary, intencje oraz pochodzenie jest nieznane – bo wtedy tylko jedno przychodzi do głowy, gdy trwa Zimna Wojna, a ludzie doświadczeni w konfliktach zbrojnych, pamiętający atak na Pearl Harbor, odczytują teraźniejszość i starają się z każdej strony zareagować prawidłowo: chodzi w końcu o ludzkie życie, w każdym znaczeniu tego słowa – pojedynczych jednostek, statystyk, ludzkości jako takiej oraz odbierania wrogowi statusu człowieka. Tamci są w końcu komunistami, a komunizm to największy wróg ludzkości. Wracając do tematu: w tajemniczy sposób dochodzi do pomyłki i Amerykański bombowiec dostaje rozkaz, żeby lecieć na Moskwę – a według wszelkich prób i obliczeń, co najmniej jednej bombie o mocy 20 megaton uda się dolecieć do celu. Zaczyna się walka na odległość – bo co można zrobić, by powstrzymać taki samolot? Co można zrobić, by zapobiec wojnie i zagładzie ludzkości? Odpowiedź: to, co trzeba.
Zasadniczo jest to kameralne kino dialogu, większość scen oznacza oglądanie grupy ludzi zamkniętych w pomieszczeniu i prowadzących rozmowę. Najlepsza scena w całym filmie to dwóch gości przy stole, prezydent i tłumacz, gadający przez telefon z premierem Związku Radzieckiego. Ich pierwsza rozmowa, statyczny kadr, cztery minuty na jednym ujęciu – jedna pomyłka w tłumaczeniu, jedno niewłaściwe słowo, jakie to musiało być wyzwanie! Tłumacz starający się zachować spokój, Henry Fonda w roli prezydenta manifestujący ten spokój, ale po prostu WIEMY, że to tylko zewnętrzna skała. I ta cisza po wszystkim. Nawet nie drżące ręce sięgające po szklankę z wodą, ale właśnie CISZA. Brak słów, twarze, ludzka ekspresja i ukradkowe spojrzenia, tłumacza i prezydenta, którzy w tej chwili są po prostu ludźmi równymi sobie.
Pod względem wizualnym dostrzegam tutaj przede wszystkim implementację szczytowych osiągnięć kina niemego, na poziomie Jeana Epsteina (Wierne serce), gdzie wygórowane ekspresje emocji znalazły sposób do wyrażenia w warunkach realistycznej opowieści na poważny temat. Czarno-białe zdjęcia, gigantyczne twarze, gwałtowny montaż, sekwencje snu, okazjonalne manipulacje perspektywą (telefon większy od prezydenta we wspomnianej scenie) oraz cudowne wykorzystanie gigantycznego ekranu wojennego, często połączonego z jazdą kamery i ludźmi przemieszczającymi się pomiędzy kamerą a wspomnianym ekranem. Pieszczota dla kinofilskich oczu.
Wiele jest tutaj działań, ale ich skutek nie jest widoczny dla postaci, więc i dla nas – to często tylko brak ikonki na gigantycznym ekranie, pokazującym uproszczony widok satelitarny, symbolizującej zestrzelenie samolotu. I śmierć ludzi. Powiem wam: to może być ten film, w którym CZUŁEM każdą jedną śmierć. Może właśnie dlatego, że tak dużo musiałem sobie wyobrazić – bo zaczyna się od samobójczej misji, aby podążać za wspomnianym bombowcem i go zestrzelić, chociaż niemieli paliwa, by zawrócić. Ani nawet dosięgnąć celu, ich śmierć była całkowicie zbędna, a jednak wykonali rozkaz… W imię pokoju na świecie. Tak zaczyna się film i potem będzie jeszcze… Bardziej. Bo pokój trzeba osiągnąć, inaczej nic nie będzie.
Film zaskakuje i uderza na każdym kroku, traktując swój fikcyjny scenariusz z całą powagą, na jaką twórcy byli w stanie sobie pozwolić – a wymagali od siebie jak najwięcej, tak samo bohaterowie. To pierwszy film, w którym czuć, że żołnierze naprawdę od dnia pierwszego musieli być świadomi, że kiedyś będzie potrzeba wykonać rozkaz. A rządzący będą musieli go wydać. Każda śmierć, każde poświęcenie, to bije z ekranu – wszystko w imię czegoś więcej, co wykracza poza życie pokoleń. Najbardziej jednak w tym wszystkim szokuje… Miłość. I dobroć. To opowieść o naprawdę dobrych ludziach, z każdej strony. Gotowych na zrozumienie, na postawienie się w czyjeś sytuacji, zaakceptowanie czyjegoś spojrzenia na daną sytuację. Największe ryzyko, jakie podejmują, to w końcu otwarcie się na drugą stronę: powiedzenie prawdy, zdradzenie własnych tajemnic, zaufanie tamtym, traktowanie ich jako ludzi takich samych, jak oni. W Czerwonej linii ludzie są największym skarbem i bronią ludzkości w imię obrony ich samych – inaczej nie mogło być, w końcu w imię ludzkości podejmowane jest w tym filmie każde poświęcenie oraz poniesiona jest każda śmierć. Nie w imię jakiegoś kraju lub jego obywateli, ale całej ludzkości.
Minusy? Wady? Czy ja wiem – całość jest adaptacją książki i podejrzewam, że rolę niektórych postaci umniejszono na potrzeby płynności samej historii. Zawarto tutaj wiele punktów widzenia, ale w większości one w sumie głównie… Są. I coś czuję, że postać Waltera Matthau na przykład mogłaby zostać wycięta z filmu. Oczywiście dobrze, że zawarto te różne spojrzenia, jednak nie mają one odbicia na sam przebieg filmu. To powiedziawszy – nie widzę niczego innego „nie tak” z tym filmem. Arcydzieło.
Myślałem przez pierwsze minuty, że temat zimnej wojny mógł mi się już przejeść – czytałem w końcu nie tak dawno Ostatni brzeg, ale szybko pozbyłem się tych obaw, ten film jest aż tak rewelacyjny. Wiem, że przeszłość była gorsza, ale jednak nie mogą wyjść z podziwu, że kiedyś dało radę zrobić taki film, jak Czerwona linia. Nagród może nie zdobył, chociaż montaż, zdjęcia, reżyseria, scenariusz adoptowany i aktorstwo zasługują na wyróżnienia, więc można by doszukiwać się tutaj jakiegoś „przemilczenia”, ale z drugiej strony praktycznie od zawsze słyszałem o tym filmie – pomimo braku formalnych wyróżnień przetrwał on w świadomości widzów. Gdy tylko zostałem kinomanem, to miałem niemal od razu na liście do obejrzenia ten film – a że nie jest nigdzie dostępny legalnie? Cóż, poziom legalnej kultury wynosi 48%, to naturalne. Ważne, że w świadomości kinomanów ten film istnieje cały czas, jest oglądany i odkrywany. Pewnie w 1964 roku nie było łatwo zrobić ten obraz, ale się udało, z topową obsadą po obu stronach kamery – można było pokazać straszny wymiar wojny, straszyć możliwymi konsekwencjami, przyjebać w łeb finałem, pokazać Związek Radziecki jako ludzi takich samych, jak my… I tylko na samym końcu dodali napis, że „Rząd zapewnia, że wydarzenia ukazane w filmie nie są prawdopodobne” i wystarczy. Trochę mi to rozsadza mózg, jak nad tym myślę.
Serpico (1973)
Bez zaskoczeń, ale czuć każdy moment życia tego człowieka.
Na podstawie prawdziwych wydarzeń – o losach policjanta, który… No właśnie, cóż można powiedzieć? Zaczynamy od widoku osoby rannej – krwawi z tyłu samochodu i na sygnale jest wieziony w spartańskich warunkach do szpitala. Dzwonią na posterunek, więc zakładamy, że chodzi o kogoś ważnego: mówią tylko jego nazwisko i każdy wie, o kogo chodzi. Serpico. I zakładają, że policjant go zastrzelił. Jak do tego mogło dojść? Czemu policjant mógłby tego chcieć? Jeśli zadajemy sobie takie pytanie, to raczej zaczynamy ten seans z wizją policji jako osób szlachetnych, mających misję – czemu ktoś taki miałby strzelać do Serpico, który, jak za chwilę się dopiero dowiemy, jest również mundurowym? Tak ta historia się skończy, jednak jak do niej doszło? Wtedy cofamy się na początek. Nasz protagonista kończy uczelnię i idzie do pracy, gdzie wykazuje większą pracowitość oraz zaangażowanie od współpracowników. Szybko pokaże, że jest po prostu inny, gdy zacznie ubierać się jak reszta społeczeństwa w czasach, gdy policjant był gładko ogolony i elegancko ubrany: każdy wiedział, kim jest ten człowiek, nawet gdy był „incognito”. Serpico nosił się jak menel albo hipster. Gorzej, że nie miał zamiaru dołączyć do tych glin, które brały w łapę albo nadużywały siły. Nie, on był „dobrym gliną”.
Może to schematyczne, ale chociaż od początku wiemy, jaką historię oglądamy – i wierzymy we wszystko, co widzimy. Obraz policji i miasta w tym filmie musiał być mocną inspiracją do serialu Hill Street Blues osiem lat później, co jest solidną pochwałą w obie strony. Oglądając poranki u Serpico zatęskniłem za Petem mówiącym „Hey, hey! Let’s be careful out there.” To produkcja w duchu niepokojów społecznych, zaangażowana jak thriller i dramat obyczajowy, gdzie jednostka kładzie swoje życie na linii i poza tym nie ma nic, wręcz jest samotna i opuszczona, co jest podkreślone przez dwie relacje miłosne, które w tym filmie Serpico przeżyje i rozwali, również ze swojej winy. Czuć tutaj biurokrację, papierologię, konflikty oraz szereg relacji na zasadzie: „Ja poklepię twoje plecy, ty moje”. Tutaj na coś przymkniemy oko, w zamian ktoś wyświadczy nam przysługę. I lepiej po prostu zaakceptuj ten układ, który my mieliśmy, zanim tu się w ogóle pojawiłeś.
Nerwowy to obraz, ale realistycznie, chociaż praca policjanta zawsze będzie pokazana w tych bardziej ekscytujących momentach – pogoń za bandytą, może jakiś skakanie przez przeszkody, strzelanina, lecenie po schodach. Jest na co patrzeć. Historia ma naturalne tempo i widzimy rozwój, nawet jeśli w wersji filmowo przyspieszonej. Serpico nie przychodzi na gotowe, a jego nowi znajomi mają z nim różnorodne relacje (nawet oskarżą go o bycie gejem!). Chociażby ten pomysł z wyglądem menela nie przyjdzie sam z siebie, tylko w trakcie akcji: po prostu podejdzie do podejrzanego w cywilu i znienacka zacznie krzyczeć, że jest aresztowany. Logiczne, że taki pomysł będzie mieć później.
Dzięki aktorom (i nie tylko im) czujemy tych ludzi, przez co przechodzą, że oglądamy czyjeś prawdziwe życie uwiecznione i reprezentowane przez ten film. I pozytywnie myślimy po seansie, bo takie historie i tacy ludzie zasługują na swoje obrazy. I film oraz jego twórcy najwyraźniej myślą tak samo.
Pieskie popołudnie ("Dog Day Afternoon", 1975)
Książę miasta ("Prince of the City", 1981)
Stracone lata ("Running on Empty", 1988)
Poruszające. River Phoenix to skarb.
Lumet kontynuuje pochylanie się nad losem ludzi odrzuconych – tutaj dosłownie, bo są poszukiwani przez władze za coś, co zrobili dawno temu i od tamtego czasu nadal są tymi samymi wygnańcami. Nie ma dla nich ratunku. Mają dzieci i z perspektywy jednego z nich poznajemy tę historię: niezręcznego, wrażliwego nastolatka, który gra na pianinie i zaczyna wierzyć, że mógłby dostać się w ten sposób na studia. Potrzebuje jednak papierów, a te przecież od lat są gubione podczas licznych przeprowadzek albo w pożarach. Zresztą rodzina nie mogłaby mu tam towarzyszyć, byłby sam. Nawet jeśli by chciał, to czy jest na to gotów? To poruszająca historia pokoleń, ludzi, idei i zmian.
Wszystko jest tutaj naprawdę dobrze zrobione – i chyba tylko aspekt scenariuszowy wymaga uzasadnienia, ponieważ sporo on ryzykuje. Są tam elementy znakomite, chociażby wydarzenia tworzące przemyślenia bohaterów, jak wszyscy są tutaj niezależni i aktywni, wpływają na finał w swoim zakresie, jakie te postaci mają własne przemyślenia, a jak ze sobą rozmawiają! Osoby bez szczególnego doświadczenia w gadaniu tutaj rozmawiają naturalnie, niezręcznie ale i filmowo, że chce się tego słuchać i słuchać dalej. Tylko przy okazji jest tutaj sporo elementów, które wymagają wiele ufności od widza. I każdy będzie mieć pewnie inny taki moment. Mnie osobiście najbardziej zdziwiła scena, jak chłopak włamał się w nocy przez okno do domu dziewczyny, bo ona z nim nie gada. Efekt jest tak zły jak na to brzmi i nie mam sposobu, aby takie coś obronić, nawet jeśli dziewczyna nie ma z tym problemu, a ostatecznie prowadzi do ujawnienia tajemnicy przez chłopaka – no nie kupuję tej sceny za skarby świata. Innym może przeszkadzać talent bohatera do pianina, chociaż wydaje się, że wcześniej grał tylko po cichu, na wyłączonym instrumencie elektrycznym. Albo jak taka rodzina daje sobie radę na wygnaniu przez tyle lat? Temu po prostu trzeba uwierzyć na słowo, że w tak dużym kraju czteroosobowa rodzina może prowadzić względnie normalne życie – czasy oczywiście się mocno zmieniły, co działa na niekorzyść jak i korzyść filmu. Czujemy wobec tego większy dysonans, ale też łatwiej nam uwierzyć, że to były „inne czasy” i tyle.
W każdym razie – scenariusz mocno opiera się na takich elementach, w które widz po prostu musi uwierzyć na słowo, żeby film w ogóle zadziałał. I robi to w szczytnym celu, opowiada w końcu o pokoleniu hipisów chcących zmienić świat, a teraz ponoszą tego konsekwencje do końca życia i cierpią z powodu przenoszenia tych konsekwencji na własne dzieci. O takich ludziach też trzeba opowiadać i mówić, a film robi to dzięki tym elementom naprawdę dobrze. Mamy pewność, że oglądamy prawdziwych ludzi, którzy lata temu coś zrobili i żyją z tym, zmienili się, ale nadal są wierni pewnym aspektom tamtego życia – i to może im wywalić w twarz. W końcu jak dziecko słyszy, że ma kwestionować władze, to będzie kwestionować słowa swoich rodziców. I rodzice muszą sobie z tym poradzić – co jest piękne. I to jest przecież tylko tło dla głównej historii człowieka, który ewoluuje jako człowiek, filozof, czyjś potomek. Jednocześnie buntuje się jak i buntuje przeciw buntowi, bo kocha rodzinę i nie chce jej opuszczać. Jednocześnie pragnie wolności, ryzyka, samodzielności… I po prostu nie wie. Nie zna właściwej odpowiedzi. To było piękne. A finał z samochodem i rowerem to… Jedno z najlepszych zakończeń w historii. Zobaczcie koniecznie.
Kolejny film Lumeta, który odznacza się castingiem aktora, którego brakuje wśród żywych. Dziwne uczucie: oglądać film i nagle się człowiekowi robi smutno, bo przypomina sobie o śmierci Rivera Phoenixa. Znaczy wiadomo: „Stand By Me”, młody Indiana Jones, „Moje własne Idaho”. Widziałem i szanuję, ale nie był dla mnie żadnym symbolem czy jakąś stratą. A przynajmniej większą stratą niż każda inna. Zmarł w wieku 23 lat, po przedawkowaniu narkotyków. Wiadomo, ale dopiero teraz jest mi go naprawdę szkoda. Żałuję nawet, że nie dostał roli w Stowarzyszeniu umarłych poetów. I wydaje się, że kariera Leonarda Di Caprio mogła się inaczej potoczyć, gdyby nie śmierć pana Rivera. Trudno. Idę słuchać „Transcending” czy coś…
Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz ("Before the Devil Knows You're Dead", 2007)
Niczym biblijna przypowieść osadzona współcześnie. Przerażający film, przerażająca historia.
Zwykli ludzie, zwykły sklep jubilerski, zwykły napad mający przebiec bezproblemowo. To wszystko, tylko wszystko idzie inaczej i niesie ze sobą konsekwencje. Zamaskowany napastnik jest zastrzelony przez babcię za ladą, babcia zostaje postrzelona przez napastnika – a chodziło tylko o to, by dwóch braci się trochę wzbogaciło na rabowaniu ubezpieczonego sklepiku przy centrum handlowym. Zaczynamy od napadu, ale stopniowo poruszamy się w historii coraz głębiej, cofamy się o kilka godzin albo dni, by poznać wydarzenia prowadzące do napadu, potem jego konsekwencje oraz wydarzenia, które miały wtedy miejsce równocześnie.
Każdy w tej historii ma skomplikowane relacje ze wszystkimi wokół, każdy nosi jakiś grzech, każdy jest grzesznikiem. Nieprzypadkowo w tle córka jednego z braci bierze udział w przedstawieniu Króla Leara, by później iść na Króla Lwa. Scenariusz dodatkowo jest na tyle mądry, że komplikując kolejne losy, daje swoim postaciom coś, co wiedzą tylko oni -np. co ktoś zrobił – dzięki czemu sytuacja jest jeszcze bardziej niejasna, a rezultat nieprzewidywalny. Każdy tutaj walczy o coś innego, chociaż jego intencje prowadzą go w inną stronę. Z wierzchu chcą zysku, ale pod spodem chcą rodziny, drugiej szansy, miłości, ratunku, wypełnienia dziury z dzieciństwa. Historia szybko zamienia się w proste, ostateczne wybory, gdzie włącza się instynkt przetrwania za wszelką cenę. To historia, która zostaje z widzem, która najbardziej uderza, gdy człowiek ochłonie i zrozumie, kto tutaj tak naprawdę wygrał. I jak do tego doszło.
To jedyny film Lumeta nakręcony kamerą cyfrową, co rzuca się jednak w oczy, jakość obrazu, jej barwy i wysycenie światłem dają znać, że to film z konkretnego okresu w czasie. Podobnie jak Philip Seymour Hoffman nie tylko sam w sobie, nie tylko dający piekielny popis aktorski, ale też w jednej scenie leży pod wpływem narkotyków (siedem lat później przedawkuje narkotyki i umrze w wieku 46 lat). Może to mały detal, ale realizacja dźwięku wystrzałów jest kapitalna – naprawdę człowiek się podrywa w fotelu, jak to słyszy. I wrażenie to nie słabnie z czasem, za każdym razem stawałem wewnątrz na baczność, gdy na ekranie miał miejsce wystrzał. Tak to właśnie powinno wyglądać w takich historiach. Montaż również zasługuje na wyróżnienie, chociaż to bardziej zasługa scenariusza, bo mam tu na myśli momenty przejść między kolejnymi segmentami (oraz ukazywanie jeszcze raz znajomych scen, by widz miał klarowność tego, co się dzieje). Np. ktoś podnosi telefon, ale gdy zacznie prowadzić rozmowę, to będzie rozmowa sprzed kilku dni. Tak właśnie powinno się pisać scenariusze!
Film sam w sobie to zbiór mocnych, dramatycznych scen, dopakowanych agresywnym, głośnym aktorstwem ujmującym człowieczeństwo najbardziej waleczne, w ciągłej walce z innymi, z losem, z samymi sobą. Ethan Hawk, Michael Shannon, Albert Finney, Marisa Tomei, ale przede wszystikm Philip Seymour Hoffman. Proszę Pana, jak Pana brakuje…
Related
1964 1973 1975 5 gwiazdek Drama Psychological Drama sidney lumet War
Najnowsze komentarze