Sidney Lumet

Sidney Lumet

12/07/2023 Opinie o filmach 0

Człowiek z filmografią bogatą w każdym tego słowa znaczeniu. Reżyser jednego z moich ulubionych filmów w historii. Oto kilka słów ode mnie o twórczości Sidneya Lumeta.

There’s no such thing as a small part. There are just small actors.” – Sidney Lumet

Jakoś się tak złożyło, że po obejrzeniu kilka filmów Lumeta ułożyły sięone w moich oczach w pewien spójny ciąg obrazów – momentami pisząc o jednym tytule czułem, że się powtarzam i piszę coś, co pisałem o innym (piszę to w kontekście pozytywnym). Drugim zbiegiem okoliczności jest pewnie też to, że zobaczyłem teraz pozycje głównie z drugiego szeregu: mniej dostępne, mniej popularne, wciąż polecane przez niewielkie grono ludzi, którzy je widzieli. Dawno temu zabierałem się za jego filmy i wtedy zobaczyłem „pierwszy” rząd, te najbardziej chwalone pozycje: Wzgórze, Sieć, Dwunastu gniewnych ludzi, Werdykt. I jestem oczywiście otwarty na ich powtórzenie, ale wtedy nie byłem do nich przekonany, nie zostałem ich wielkim fanem – teraz oglądam drugi rząd i jestem zachwycony każdym odkryciem. Pan Lumet nakręcił naprawdę sporo tytułów (około 30) i ma filmografię, którą chcę zgłębiać dalej. Zobaczyłem tylko jeden nieudany tytuł, czyli ekranizację „Morderstwa w Orient Expressie”, gdzie problem wydaje się polegać na tym, że reżyser narzucił swój styl historii, która nie powinna być tak opowiadana. Wciąż po latach zadziwia mnie, że w otwierającej scenie widz dowiaduje się o istotności czegoś, co w oryginalnej książce jest jedną z ostatnich wiadomości. Pan Lumet jednak nie bawi się w retrospekcje, woli chronologiczność, stąd taki efekt.
 
Samo „Morderstwo…” jednak jak najbardziej w teorii pasuje do Lumeta: niewielkie przestrzenie, nacisk na waleczny dialog, niejednoznaczność moralna połączona z doszukiwaniem się człowieczeństwa w negatywnej jednostce oraz uświadamianie skomplikowania w świecie. Wyłączając wynik końcowy, jak najbardziej chciałbym, żeby to Lumet w tamtym momencie odpowiadał za opowiedzenie historii morderstwa w Orient Expressie.
 
Zadziwia mnie, że przez ekipy stojące za tymi wszystkimi pozycjami przewija się tylu ludzi (osobiście tylko Ala Pacino, Paula Newmana czy Henry’ego Fondę widziałem dwa razy, ale są też inni), a jednak wszystkie cechują się tym samym. Pięknym jest, że jeśli chcemy uczcić pamięć któregoś aktora, to niemal na ślepo możemy wybierać rolę, którą zagrał u Lumeta – River Phoenix, John Cazale, Philip Seymour Hoffman. Niepokojącym jest, że chociaż tyle scenariuszy w jego filmach zasługuje na oklaski, to scenarzyści za nim stojący są praktycznie nieznani, jeśli w ogóle mieli potem jakąś karierę. Tekst do „Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz”? „Straconych lat”? Ci ludzie powinni być oblegani, kiedy napiszą kolejny tekst, a tymczasem jest całkowicie inaczej. Lumet na pozór wydaje się jednym z rzemieślników-wyrobników: traktujących reżyserowanie jak pracę, skupiających się na wykonaniu swojej roboty dobrze, zamiast tworzeniu sztuki – ja dopiero po maratonie zobaczyłem, że ten człowiek ma własny styl. Mało powiedziane, on narzuca moralność swoim produkcjom i bierze za nie odpowiedzialność jak największy artysta. Chyba najbardziej banalny jest w swoim debiucie, gdzie prosi o rozważenie, że oskarżony przestępca niekoniecznie musi być winny. Parę lat później będzie już sugerować, że komuniści są ludźmi, podważy złoty status policji oraz innych służb mundurowych, umożliwi spojrzenie przychylnym okiem na uciekinierów unikających odpowiedzialności przed prawem za poważny czyn. Bierze ludzi, którzy napadli na bank, są w trakcie popełniania zbrodni, trzymają zakładników i wymachują bronią, a reżyser prosi nas, byśmy ich zrozumieli – tego nie da się opisać słowami, to trzeba zobaczyć osobiście.
 
Dialog w jego filmach zawsze jest agresywny i obie strony przekrzykują się, muszą zdobyć uwagę drugiej strony, zasłużyć na wysłuchanie – brakuje tutaj nudy, stagnacji, monotonni, zwykłości uzyskania informacji i przekazania ich widzowi. Nie zobaczyłem teraz ani jednego filmu, który mógłby się ciągnąć lub coś w tym stylu – nie, one wręcz trwają do samego końca („Książę miasta”, najdłuższa znana mi produkcja Lumeta, prawie trzy godziny czasu trwania, a ja pięć minut przed końcem wciąż oglądam istotną i niezbędną scenę, która wzbogaca seans). Stawiał na realizm, poczucie realizmu oraz inspirację prawdziwymi ludźmi, wydarzeniami, artykułami, historiami. Oglądając „Serpico” oraz „Książę miasta”, a następnie czytając o prawdziwych wydarzeniach, które wpłynęły na ich powstanie, człowiek odbywa lekcję z małego wycinka historii kraju, a jednocześnie te dwa filmy są całkowicie samodzielne, inne i mogą być tak traktowane, mimo że też uzupełniają się, to każdy mówi swoją własną, równie istotną rzecz. Jeden walczy o dobro policjanta, a drugi drugi o dobro policji. Tym bardziej zachwyca moralność jego obrazów, jak odważnie na tym polu komentował prawdziwych ludzi i ich czyny.
 
To był wielki twórca. I prawdziwy artysta. Nie było nikogo takiego, jak on.
Sidney Lumet

Obecnie Sidney Lumet znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #193

Top

1. Czerwona linia
2. Lombardzista
3. Pieskie popołudniu
4. Stracone lata
5. Książę miasta
6. Serpico
7. Nim diabeł się nie dowie, że nie żyjesz
8. Sieć
9. Dwunastu gniewnych ludzi
10. Wzgórze
11. Werdykt
12. Jak ptaki bez gniazd
13. Taśma prawdy
14. Morderstwo w Orient Expresie

Ważne daty

1920 – rodzice przenoszą się z Warszawy do Nowego Jorku, gdzie głównie będzie grać w teatrze, będzie też uczył m.in. Tobe’a Hoopera

1924 – urodziny Sidneya w Filadelfii, USA

1939 – debiut aktorski (…One Third of a Nation…), chociaż wcześniej już się pojawił przed kamerą, ale nie był to występ uznany w napisach końcowych

1942 – Sidney idzie do wojska, skończy w 1946 roku

1950 – początek pracy w telewizji, zaczyna od asystenta reżysera i innych

1952 – telewizyjny debiut reżyserski (Don Kichot z Borisem Karloffem i Grace Kelly)

1955 – debiut na Broadwayu

1957 – debiut kinowy (12 gniewnych ludzi), który miał pomóc udowodnić, że reżyserzy telewizyjni mogą zacząć pracować przy kinówkach

1967 – urodziny córki Jenny, która później spotka Bobby’ego Cannavale’a i w 1992 roku urodzi Sidneyowi wnuka Jake’a Cannavale, który zostanie aktorem i zagra m.in. w The Offer; Jenny obecnie rozwija jeden z seriali ze świata Star Treka

1980 – czwarte małżeństwo (do jego śmierci)

1992 – śmierć ojca (grał u Sidneya w Lombardziście)

1995 – Sidney wydaje książkę „Making Movies” (tylko 218 stron?), o której Roger Ebart powie: „has more common sense in it about how movies are actually made than any other I have read”

2001 – Sidney kręci serial na ulicy NYC, gdy ma miejsce zamach na WTC, ale kręci dalej

2007 – ostatni film wyreżyserowany przez Sidneya

2011 – śmierć (chłoniak, NYC), spoczynek na cmentarzu w Glendale.

Lombardzista ("Pawnbroker", 1964)

5/5

„Clerks” lat 60.

Sol Nazerman ma swoje lata i swoje już przeżył – domyślamy się, że przeżył obóz koncentracyjny (co potem znajdzie potwierdzenie w historii), a teraz zmaga się z niełatwą pracą w nowojorskim lombardzie, gdzie codziennie ktoś błaga go o kilka dolarów. A on im odmawia: bez emocji, na zimno, często nawet nie patrząc w ich stronę. Zna ich, wracają do niego mimo wszystko z nowymi śmieciami pod zastawienie, rzuca jednym okiem na nie i koncentruje się tylko na czynności wypisania pokwitowania oraz wręczenie pojedynczych dolarów za trofea z konkursów, rodzinne pamiątki, tanią biżuterię. Ma pod opieką nowego pracownika imieniem Jesus, którego będzie przyuczać do zawodu, oraz pozna prawdziwą naturę swojego szefa, czarnoskórego Rodrígueza. Rodzina z kolei planuje wycieczkę do Europy, co nasili wspomnienia z pobytu tam.

„Lombardzista” jest przede wszystkim kinem dialogu – ostrego, gwałtownego, mocnego, skoncentrowanego najczęściej na postaci Sola. Każda rozmowa jest tutaj walką – nie tylko na tym poziomie, że ktoś chce coś uzyskać i używa dialogu, aby przekonać drugą stronę, ale wyzwaniem jest też w ogóle utrzymanie dialogu a nawet jego rozpoczęcie. Ktoś chce mówić, gdy do pokoju wchodzi nagle grupa ludzi i trzeba zacząć krzyczeć. Ktoś chce mówić, ale druga strona odchodzi lub ignoruje rozmówcę. I najgorsze – gdy ktoś słuchać nie chce, ale jest do tego zmuszony. W ten sposób uwaga widza oraz wysokie napięcie zostaje utrzymane, ponieważ cały czas na ekranie oglądamy walkę. Reżyser pokazuje ją jak walkę – walkę na spojrzenia, osaczenie, zyskiwanie dominacji poprzez ignorowanie albo skracanie dystansu. Liczy się ruch, gra światłem i cieniem, wszelkie bariery pomiędzy bohaterami – takie jak kraty czy stoły.

Dialog wynika przede wszystkim z samego serca tej opowieści, tzn. jego protagonisty, który znajduje się naturalnie w takim miejscu, że staje się uczestnikiem takich pojedynków. Początek ma miejsce w jego głowie i psychice, którą z początku odbieramy jako całkowite i świadome wyłączenie się przed światem. Brak emocji, refleksji. To człowiek wewnętrznie martwy, którzy przeżył własną śmierć i teraz tylko egzystuje – z czasem jednak uczymy się, że tak naprawdę jest wypełniony poczuciem wyższości. Czuje się lepiej od gnid, które przychodzą do niego, próbują sprzedać łzawą historię („Panie, ten zegarek dostałem od prababci na jej łożu śmierci, daj chociaż pięć dolarów”), na co on niewzruszony nie daje się nabrać w żaden sposób – również taki, że nie angażuje się w nic. Jest Żydem, nosi w sobie dziedzictwo, ale przede wszystkim: przeżył największą tragedię w historii ludzkości. I cały czas ją w sobie nosi, ale nie pozwala jej wyjść na zewnątrz. Niczym Batman trzyma wszystkie traumy wewnątrz, chociaż ma przed oczami to, co przeżył i zobaczył w obozie koncentracyjnym – ale nikt wokół o tym nie wie, nawet gdy patrzy mu prosto w oczy. Oczywiście, nie z zamiarem dostrzeżenia go, tak samo jak Sol nie ma wyższych intencji nie dopuszczając innych do swoich wewnętrznych cierpień. Marynuje je i trzyma pod powiekami, są jego skarbem. Współczujemy mu na początku opowieści, by potem aktywnie i celowo rewidować to stanowisko. To kolejny mocny punkt tej produkcji: ona jest żywa, aktywna, wymaga od widzów zaangażowania podczas oglądania. Niczego tutaj nie dostajemy w formie gotowej, każda informacja jakoś ewoluuje w trakcie, a niektóre elementy są po prostu zagadkami – jak chociażby poszczególni klienci lombardu albo decyzje podjęte przez bohaterów. Co twórcy chcieli nimi wyrazić? Oglądanie „Lombardzisty” jest aktywnością tak dla nas, jak i dla postaci w filmie. Przechodzimy przez to samo.

Największy zwrot akcji w filmie kręci się wokół Sola uświadamiającego sobie, że wcale nie ma powodu, aby patrzeć na świat i ludzi wokół z uczuciem wyższości. Wręcz nie ma do tego prawa. Jedna tragedia się zamknęła, ale zło żyje i trwa dalej, walki nie można po prostu zakończyć lub przerwać, ani tym bardziej zacząć wychodzić z założenia: „ja miałem gorzej od nich”. Świat „Lombardzisty” to złe, nieprzejednane miejsce, wypełnione po nocy oświetlonymi budynkami, pustymi w środku. Historia toczy się wciąż dalej, tylko obok nas, ktoś gdzieś tam przeżywa właśnie swoje własne tragedie, jedna za drugą, tuż pod naszym nosem. Ten film nie rozlicza holokaustu, nie opowiada o nim, ale boleśnie uświadamia, że zło żyje dalej. W innej formie. Nie ma sensu myśleć inaczej, porównywać go, umniejszać jednej tragedii z powodu innej. Jako całość jest to tytuł tak wyblakły i posępny, że zostaje nam tylko osobista nadzieja, że w finale bohater to zrozumiał. Pewności jednak nie możemy mieć.

Czerwona linia ("Fail Safe", 1964)

5/5

Człowiek sobie żyje, ogląda 6723 film w swoim życiu i nagle trafia na taki, który z miejsca wlatuje do jego Top 30. Magia!

Przekroczenie tytułowej linii wyznaczającej neutralność oznacza zazwyczaj pomyłkę – grupę ptaków albo samolot, który zabłądził i po otrzymaniu stosownego komunikatu zawraca, gdy się dowie, co zrobił. Alarm jest podnoszony tylko wtedy, gdy samolot nadal leci, a jego cel, zamiary, intencje oraz pochodzenie jest nieznane – bo wtedy tylko jedno przychodzi do głowy, gdy trwa Zimna Wojna, a ludzie doświadczeni w konfliktach zbrojnych, pamiętający atak na Pearl Harbor, odczytują teraźniejszość i starają się z każdej strony zareagować prawidłowo: chodzi w końcu o ludzkie życie, w każdym znaczeniu tego słowa – pojedynczych jednostek, statystyk, ludzkości jako takiej oraz odbierania wrogowi statusu człowieka. Tamci są w końcu komunistami, a komunizm to największy wróg ludzkości. Wracając do tematu: w tajemniczy sposób dochodzi do pomyłki i Amerykański bombowiec dostaje rozkaz, żeby lecieć na Moskwę – a według wszelkich prób i obliczeń, co najmniej jednej bombie o mocy 20 megaton uda się dolecieć do celu. Zaczyna się walka na odległość – bo co można zrobić, by powstrzymać taki samolot? Co można zrobić, by zapobiec wojnie i zagładzie ludzkości? Odpowiedź: to, co trzeba.

Zasadniczo jest to kameralne kino dialogu, większość scen oznacza oglądanie grupy ludzi zamkniętych w pomieszczeniu i prowadzących rozmowę. Najlepsza scena w całym filmie to dwóch gości przy stole, prezydent i tłumacz, gadający przez telefon z premierem Związku Radzieckiego. Ich pierwsza rozmowa, statyczny kadr, cztery minuty na jednym ujęciu – jedna pomyłka w tłumaczeniu, jedno niewłaściwe słowo, jakie to musiało być wyzwanie! Tłumacz starający się zachować spokój, Henry Fonda w roli prezydenta manifestujący ten spokój, ale po prostu WIEMY, że to tylko zewnętrzna skała. I ta cisza po wszystkim. Nawet nie drżące ręce sięgające po szklankę z wodą, ale właśnie CISZA. Brak słów, twarze, ludzka ekspresja i ukradkowe spojrzenia, tłumacza i prezydenta, którzy w tej chwili są po prostu ludźmi równymi sobie.

Pod względem wizualnym dostrzegam tutaj przede wszystkim implementację szczytowych osiągnięć kina niemego, na poziomie Jeana Epsteina (Wierne serce), gdzie wygórowane ekspresje emocji znalazły sposób do wyrażenia w warunkach realistycznej opowieści na poważny temat. Czarno-białe zdjęcia, gigantyczne twarze, gwałtowny montaż, sekwencje snu, okazjonalne manipulacje perspektywą (telefon większy od prezydenta we wspomnianej scenie) oraz cudowne wykorzystanie gigantycznego ekranu wojennego, często połączonego z jazdą kamery i ludźmi przemieszczającymi się pomiędzy kamerą a wspomnianym ekranem. Pieszczota dla kinofilskich oczu.

Wiele jest tutaj działań, ale ich skutek nie jest widoczny dla postaci, więc i dla nas – to często tylko brak ikonki na gigantycznym ekranie, pokazującym uproszczony widok satelitarny, symbolizującej zestrzelenie samolotu. I śmierć ludzi. Powiem wam: to może być ten film, w którym CZUŁEM każdą jedną śmierć. Może właśnie dlatego, że tak dużo musiałem sobie wyobrazić – bo zaczyna się od samobójczej misji, aby podążać za wspomnianym bombowcem i go zestrzelić, chociaż niemieli paliwa, by zawrócić. Ani nawet dosięgnąć celu, ich śmierć była całkowicie zbędna, a jednak wykonali rozkaz… W imię pokoju na świecie. Tak zaczyna się film i potem będzie jeszcze… Bardziej. Bo pokój trzeba osiągnąć, inaczej nic nie będzie.

Film zaskakuje i uderza na każdym kroku, traktując swój fikcyjny scenariusz z całą powagą, na jaką twórcy byli w stanie sobie pozwolić – a wymagali od siebie jak najwięcej, tak samo bohaterowie. To pierwszy film, w którym czuć, że żołnierze naprawdę od dnia pierwszego musieli być świadomi, że kiedyś będzie potrzeba wykonać rozkaz. A rządzący będą musieli go wydać. Każda śmierć, każde poświęcenie, to bije z ekranu – wszystko w imię czegoś więcej, co wykracza poza życie pokoleń. Najbardziej jednak w tym wszystkim szokuje… Miłość. I dobroć. To opowieść o naprawdę dobrych ludziach, z każdej strony. Gotowych na zrozumienie, na postawienie się w czyjeś sytuacji, zaakceptowanie czyjegoś spojrzenia na daną sytuację. Największe ryzyko, jakie podejmują, to w końcu otwarcie się na drugą stronę: powiedzenie prawdy, zdradzenie własnych tajemnic, zaufanie tamtym, traktowanie ich jako ludzi takich samych, jak oni. W Czerwonej linii ludzie są największym skarbem i bronią ludzkości w imię obrony ich samych – inaczej nie mogło być, w końcu w imię ludzkości podejmowane jest w tym filmie każde poświęcenie oraz poniesiona jest każda śmierć. Nie w imię jakiegoś kraju lub jego obywateli, ale całej ludzkości.

Minusy? Wady? Czy ja wiem – całość jest adaptacją książki i podejrzewam, że rolę niektórych postaci umniejszono na potrzeby płynności samej historii. Zawarto tutaj wiele punktów widzenia, ale w większości one w sumie głównie… Są. I coś czuję, że postać Waltera Matthau na przykład mogłaby zostać wycięta z filmu. Oczywiście dobrze, że zawarto te różne spojrzenia, jednak nie mają one odbicia na sam przebieg filmu. To powiedziawszy – nie widzę niczego innego „nie tak” z tym filmem. Arcydzieło.

Myślałem przez pierwsze minuty, że temat zimnej wojny mógł mi się już przejeść – czytałem w końcu nie tak dawno Ostatni brzeg, ale szybko pozbyłem się tych obaw, ten film jest aż tak rewelacyjny. Wiem, że przeszłość była gorsza, ale jednak nie mogą wyjść z podziwu, że kiedyś dało radę zrobić taki film, jak Czerwona linia. Nagród może nie zdobył, chociaż montaż, zdjęcia, reżyseria, scenariusz adoptowany i aktorstwo zasługują na wyróżnienia, więc można by doszukiwać się tutaj jakiegoś „przemilczenia”, ale z drugiej strony praktycznie od zawsze słyszałem o tym filmie – pomimo braku formalnych wyróżnień przetrwał on w świadomości widzów. Gdy tylko zostałem kinomanem, to miałem niemal od razu na liście do obejrzenia ten film – a że nie jest nigdzie dostępny legalnie? Cóż, poziom legalnej kultury wynosi 48%, to naturalne. Ważne, że w świadomości kinomanów ten film istnieje cały czas, jest oglądany i odkrywany. Pewnie w 1964 roku nie było łatwo zrobić ten obraz, ale się udało, z topową obsadą po obu stronach kamery – można było pokazać straszny wymiar wojny, straszyć możliwymi konsekwencjami, przyjebać w łeb finałem, pokazać Związek Radziecki jako ludzi takich samych, jak my… I tylko na samym końcu dodali napis, że „Rząd zapewnia, że wydarzenia ukazane w filmie nie są prawdopodobne” i wystarczy. Trochę mi to rozsadza mózg, jak nad tym myślę.

Serpico (1973)

5/5

Bez zaskoczeń, ale czuć każdy moment życia tego człowieka.

Na podstawie prawdziwych wydarzeń – o losach policjanta, który… No właśnie, cóż można powiedzieć? Zaczynamy od widoku osoby rannej – krwawi z tyłu samochodu i na sygnale jest wieziony w spartańskich warunkach do szpitala. Dzwonią na posterunek, więc zakładamy, że chodzi o kogoś ważnego: mówią tylko jego nazwisko i każdy wie, o kogo chodzi. Serpico. I zakładają, że policjant go zastrzelił. Jak do tego mogło dojść? Czemu policjant mógłby tego chcieć? Jeśli zadajemy sobie takie pytanie, to raczej zaczynamy ten seans z wizją policji jako osób szlachetnych, mających misję – czemu ktoś taki miałby strzelać do Serpico, który, jak za chwilę się dopiero dowiemy, jest również mundurowym? Tak ta historia się skończy, jednak jak do niej doszło? Wtedy cofamy się na początek. Nasz protagonista kończy uczelnię i idzie do pracy, gdzie wykazuje większą pracowitość oraz zaangażowanie od współpracowników. Szybko pokaże, że jest po prostu inny, gdy zacznie ubierać się jak reszta społeczeństwa w czasach, gdy policjant był gładko ogolony i elegancko ubrany: każdy wiedział, kim jest ten człowiek, nawet gdy był „incognito”. Serpico nosił się jak menel albo hipster. Gorzej, że nie miał zamiaru dołączyć do tych glin, które brały w łapę albo nadużywały siły. Nie, on był „dobrym gliną”.

Może to schematyczne, ale chociaż od początku wiemy, jaką historię oglądamy – i wierzymy we wszystko, co widzimy. Obraz policji i miasta w tym filmie musiał być mocną inspiracją do serialu Hill Street Blues osiem lat później, co jest solidną pochwałą w obie strony. Oglądając poranki u Serpico zatęskniłem za Petem mówiącym „Hey, hey! Let’s be careful out there.” To produkcja w duchu niepokojów społecznych, zaangażowana jak thriller i dramat obyczajowy, gdzie jednostka kładzie swoje życie na linii i poza tym nie ma nic, wręcz jest samotna i opuszczona, co jest podkreślone przez dwie relacje miłosne, które w tym filmie Serpico przeżyje i rozwali, również ze swojej winy. Czuć tutaj biurokrację, papierologię, konflikty oraz szereg relacji na zasadzie: „Ja poklepię twoje plecy, ty moje”. Tutaj na coś przymkniemy oko, w zamian ktoś wyświadczy nam przysługę. I lepiej po prostu zaakceptuj ten układ, który my mieliśmy, zanim tu się w ogóle pojawiłeś.

Nerwowy to obraz, ale realistycznie, chociaż praca policjanta zawsze będzie pokazana w tych bardziej ekscytujących momentach – pogoń za bandytą, może jakiś skakanie przez przeszkody, strzelanina, lecenie po schodach. Jest na co patrzeć. Historia ma naturalne tempo i widzimy rozwój, nawet jeśli w wersji filmowo przyspieszonej. Serpico nie przychodzi na gotowe, a jego nowi znajomi mają z nim różnorodne relacje (nawet oskarżą go o bycie gejem!). Chociażby ten pomysł z wyglądem menela nie przyjdzie sam z siebie, tylko w trakcie akcji: po prostu podejdzie do podejrzanego w cywilu i znienacka zacznie krzyczeć, że jest aresztowany. Logiczne, że taki pomysł będzie mieć później.

Dzięki aktorom (i nie tylko im) czujemy tych ludzi, przez co przechodzą, że oglądamy czyjeś prawdziwe życie uwiecznione i reprezentowane przez ten film. I pozytywnie myślimy po seansie, bo takie historie i tacy ludzie zasługują na swoje obrazy. I film oraz jego twórcy najwyraźniej myślą tak samo.

Pieskie popołudnie ("Dog Day Afternoon", 1975)

5/5
Sierpień 1972 roku – do banku wchodzi grupa przestępców z zamiarem kradzieży pieniędzy. To miała być szybka robota na pięć minut, jednak policja zorientowała się szybciej, niż tamci zdążyli wyjść. Co więcej, w kasie były grosze. Teraz stoją przed wyborem: dać się aresztować i spędzić życie za kratami, albo… spróbować walczyć. Przy użyciu zakładników. Zaczynają się nerwowe negocjacje, transmitowane na żywo przez telewizję.
 
Uwielbiam takie filmy. Naprawdę lubię, jak ludzie się przekrzykują na ekranie, tylko teraz muszę dodawać kilka szczegółów, bo współczesne i marne filmy pokazały, że samo krzyczenie może być irytujące. U Lumeta jednak bohaterowie mogą stać dwa metry od siebie, krzyczeć z całych sił, jeden nawet używa megafonu, a ja jestem przyciągany w ten sposób do ekranu, bo oglądam walkę. Oglądam bohaterów. Oglądam napięcie. Oglądam pot na ich twarzy. Rozumiem sytuację, przez którą puszczają im nerwy. Przez myśl mi nie przechodzi, by być zirytowanym ich zachowaniem i nie kręcę głową, że gdyby tylko zachowali zimną krew, to by bla bla bla. Tutaj wszystko prowadzi do konieczności darcia ryja, nic innego nie miało po prostu sensu. Nawet nie muszę za bardzo rozumieć tego, co mówią – chodzi o eskalację, o gwałtowność oraz powagę całej sytuacji, o jej ludzki wymiar. Oni naprawdę walczą, ale nie ze sobą, dlatego mogą zacząć krzyczeć. I ich krzyk jest piękny: rzeczywisty, pełen prawdziwych emocji, istniejący tam i wtedy z powodu tego, co się dzieje. Takie krzyczenie dzisiaj też można znaleźć (chociażby w The Bear), jednak taka energia, taka artystyczna gotowość do konfrontacji – to wszystko zawsze będzie rzadkością.
 
Podobnie jak użycie tłumów i wszystkich innych elementów tła, by wesprzeć główne filary filmu, czyli w tym wypadku bohaterów. Teoretycznie najważniejsza jest tu rozmowa negocjatora z przestępcą, ale ten pierwszy jest reprezentowany przez niezliczone zastępy policjantów i innych mundurowych na dachach, w oknach, na poziomie ulicy. Przestępca z kolei ma po swojej stronie tłum gapiów, wiwatujących i skandujących jego imię. Ci ludzie są w tej historii siłami większymi od nich samych, od życia we własnej osobie, ich czyny mają dodatkowe znaczenia. Pieskie popołudnie przyciąga uwagę wielkimi scenami i głośnym aktorstwem, ale to kino, w którym poszczególne elementy są równie ważne i uzupełniają się – każdy będzie fanem biegającego Ala Pacino, za którym kamera ledwo nadąża, ale też każdy doceni minimalistyczną rolę Johna Cazale, który mało mówi i jest w tle, ale to czyni go nieprzewidywalną dziką kartą, która nagle może wszystko odmienić. Każdy zapamięta spocone sceny na ulicy pełne darcia ryja, ale to te kameralne momenty rozmowy z matką, żoną i kochankiem wynoszą całość na wyższy poziom pod względem ludzkiego aspektu.
 
Naprawdę jestem w szoku, że takie kino mogło powstać. I piszę to już o kolejnej produkcji Lumeta. Całość jest w końcu inspirowana prawdziwym napadem na bank i technicznie rzecz biorąc jest pochwałą przestępców – ale chodzi tylko o to, by dostrzec ludzi w ludziach. Twórcy poświęcają czas, by pokazać ich stronę wydarzeń. Może nawet przyznają im rację, jeśli chcielibyśmy tak dzielić rzeczywistość na chwalenie i negowanie, bycie za lub przeciw, z lub przeciw nim. Zdążymy poznać tych ludzi pod wieloma kątami – tymi głośnymi i cichymi, planowanymi i tymi wymagającymi adaptacji, improwizacji, w obecności obcych i bliskich, a tych drugich jako tajnych oraz oficjalnych bliskich. Nagle znajdujemy się w sytuacji, gdzie napad na bank ma uzasadnienie – i to więcej niż jedno. Nagle zdajemy sobie sprawę, że żyjemy w kraju, w którym przestępcy mogą być lubiani – bo rezonują ze zwykłymi ludźmi, są przez nich rozumiani. Dziwne, że gdy lata później oglądałem Pieskie popołudnie pierwszy raz, nie mogłem zrozumieć „Atticka! Atticka!”, co odnosi się walk o prawa więźniów w 1971 roku, gdy w nowojorskim zakładzie zamkniętym doszło do buntu w akcie sprzeciwu wobec tego, jak źle byli traktowani i zginęło ponad 40 osób. Przestępstwo staje się tutaj buntem wobec władz. Przestępstwo, w którym życie ludzkie nie jest zagrożone, a pracownicy banku szybko sami współpracują w pewnym sensie z przestępcami. W tym filmie ginie tylko jeden człowiek. Co on tak naprawdę zrobił, by w ten sposób skończyć? W pewnym momencie dzwoni dziennikarz i pyta, czemu jeden z przestępców nie poszedł po prostu do pracy. W odpowiedzi słyszy, by powiedział, ile zarabia. Odpowiedzi nie słyszymy. Prawie 50 lat później to nadal aktualny moment.
 
Lumet i jego ekipa kolejny raz szukają człowieczeństwa – nawet w osobach, które wbijają do twojego miejsca pracy z bronią długą w ręku, celują w twoje ciało. I w takim momencie pragną się zastanowić, co ich do tego popchnęło. Nawet jeśli to jest nowy świat pozbawiony świrów i psycholi, w którym nikt nie jest „po prostu zły”, każdy ma jakiś powód. Orson Welles swego czasu kręcił głową nad takim stanem rzeczy.
 
Oryginalny artykuł z września 1972 roku, na niepozornej 66 stronie:

Książę miasta ("Prince of the City", 1981)

5/5
„I know the law. The law dosen’t know the streets”
 
Lumet uzupełnia swoje własne Serpico, gdzie opowiedział o policjancie chcącym ujawnić korupcję w swoim zawodzie. To była prawdziwa historia, czego więc brakuje? Portretu osób, które namawiają policjantów, sprawdzają ich, by robić na tym karierę. Brakuje pytania o prawdziwą naturę pracy współczesnego policjanta. Brakuje kwestionowania autorytetów, osób wyżej, szerszego spojrzenia na wszystko. Książę miasta burzy wizerunek policjanta, który jest skorumpowany, bo bierze łapówkę. Nie, on popełnia wiele innych przestępstw, bierze na siebie ciężar pierwszego kroku potrzebnego, by faktycznie coś zrobić. I w zamian, w swoim własnym zakresie, zgłosi tylko połowę zarekwirowanego majątku na miejscu zbrodni. Albo to będzie tylko wymówka, może faktycznie jest skorumpowany i upojony władzą. Tylko jakie to w ogóle ma znaczenie, skoro łapią go tylko dla przykładu, by samemu zakryć własne przestępstwa? Praca władz w filmie Lumeta nie jest jednoznaczna i prosta, w wykonaniu czy ocenie. To świat, gdzie trzeba podjąć decyzję samodzielnie i iść z nią do grobu.
 
Tytuł wziął się z tego, jak wewnątrz filmu nazywają brygadę policyjną głównego bohatera: detektywa Daniela Ciello (postaci fikcyjnej, jednak opartej o prawdziwą, inaczej się nazywającej, ponieważ nie jego losy są ważne [po pracy w policji pisał książki], służy wręcz jako archetyp), ponieważ odpowiadają tylko przed samymi sobą i żyją w świecie, gdzie tylko ich wyniki są jedynym miarodajnym kryterium. W rzeczywistości popełniają przestępstwa i są ponad prawem, nadużywają władzy, tylko Daniel ma wyrzuty sumienia i decyduje się współpracować z władzami badającymi kwestię korupcji, zaufa im. To, co nastąpi później, będzie brutalną walką, gdzie stawka będzie cały czas rosnąć, a sam Daniel będzie zagrożony z każdej strony, każdy jego współpracownik będzie kimś, na kogo trzeba uważać.
 
Brak oczywistości historii podkreśla kręcenie protagonisty, który cały czas stara się wybielić samego siebie, pomija całą prawdę, działa na korzyść współpracowników, męci, denerwuje się, w nerwach coś powie, zmienia zeznania… I doskonale go rozumiemy, w końcu zeznaje o popełnianiu koniecznych przestępstw (np. nielegalne podsłuchy), by zebrać materiał do wszczęcia śledztwa. Zamiast pomóc pokonać korupcję, to sam pójdzie do więzienia i na tym się skończy historia. Rozumiemy jego szefów, którzy nie czują się komfortowo ufając mu, gdy wyraźnie kłamie. W końcu pojawia się polowanie na Daniela, jego rodzina będzie musiała się przenieść, on będzie mieć ochronę, a sprawa ciągnie się latami i jasnym się staje, że tu chodzi o coś więcej. Daniel przestaje się czuć jak bohater, jak ktoś po resocjalizacji, odkupieniu win, czyśćcu. Zamiast tego zdaje sobie sprawę, że jest narzędziem w czyichś rękach, którzy chcą się na nim wybić, zrobić aferę, „przymknąć przestępców” i tym samym zyskać poparcie i np. zostać ważnym politykiem albo sędzia. Tylko jaki to będzie mieć prawdziwy skutek? Czy będzie bezpieczniej, czy przestępstw będzie mniej? O co tak naprawdę chodzi w przetrzepaniu szeregów policji?
 
Film jako całość jest kolejnym niezwykłym dowodem na zdolności Lumeta oraz jego współpracowników, którzy się zmieniają, a jednak te różne filmy nadaj zdają się wyglądać podobnie – w ten dobry sposób. Ta walka w dialogach, to napięcie, a sama opowieść trwa aż do samego końca. Prawie trzy godziny na liczniku, pięć minut zostało i nadal nie mogę wyjść do łazienki, bo oto przede mną cudowny, niejednoznaczny finał, przypieczętowujący fakt, że kilka dekad później Shawn Ryan rozwinie ten film w The Shield. Szczególnie jeszcze chcę wyróżnić neutralność filmu – poczynając od nie traktowania nikogo, łącznie z głównym bohaterem, jako kogoś tylko dobrego lub złego. Daniel nie jest protagonistą lub antagonistą, dopóki tak naprawdę film się nie skończy i to my podejmiemy tę decyzję – albo tego nie zrobimy. Nie ma dręczenia widza wizją świata z filmu, brakuje apelu „trzeba to zmienić”, brak oskarżeń osobistych pod kierunkiem konkretnych osób lub partii… Po prostu oglądamy film, przyjmujemy jego wszystkie odcienie i poznajemy rzeczywistość wokół nas. Tylko tyle i aż tyle. Lata służą tej produkcji.
 
Pan Robert Leuci, na którym wzorowano postać Daniela, zmarł w 2015 roku. Aktor grający Daniela (oraz w Hair) zmarł kilka tygodni temu. Prawie zdążyłem…

Stracone lata ("Running on Empty", 1988)

5/5

Poruszające. River Phoenix to skarb.

Lumet kontynuuje pochylanie się nad losem ludzi odrzuconych – tutaj dosłownie, bo są poszukiwani przez władze za coś, co zrobili dawno temu i od tamtego czasu nadal są tymi samymi wygnańcami. Nie ma dla nich ratunku. Mają dzieci i z perspektywy jednego z nich poznajemy tę historię: niezręcznego, wrażliwego nastolatka, który gra na pianinie i zaczyna wierzyć, że mógłby dostać się w ten sposób na studia. Potrzebuje jednak papierów, a te przecież od lat są gubione podczas licznych przeprowadzek albo w pożarach. Zresztą rodzina nie mogłaby mu tam towarzyszyć, byłby sam. Nawet jeśli by chciał, to czy jest na to gotów? To poruszająca historia pokoleń, ludzi, idei i zmian.

Wszystko jest tutaj naprawdę dobrze zrobione – i chyba tylko aspekt scenariuszowy wymaga uzasadnienia, ponieważ sporo on ryzykuje. Są tam elementy znakomite, chociażby wydarzenia tworzące przemyślenia bohaterów, jak wszyscy są tutaj niezależni i aktywni, wpływają na finał w swoim zakresie, jakie te postaci mają własne przemyślenia, a jak ze sobą rozmawiają! Osoby bez szczególnego doświadczenia w gadaniu tutaj rozmawiają naturalnie, niezręcznie ale i filmowo, że chce się tego słuchać i słuchać dalej. Tylko przy okazji jest tutaj sporo elementów, które wymagają wiele ufności od widza. I każdy będzie mieć pewnie inny taki moment. Mnie osobiście najbardziej zdziwiła scena, jak chłopak włamał się w nocy przez okno do domu dziewczyny, bo ona z nim nie gada. Efekt jest tak zły jak na to brzmi i nie mam sposobu, aby takie coś obronić, nawet jeśli dziewczyna nie ma z tym problemu, a ostatecznie prowadzi do ujawnienia tajemnicy przez chłopaka – no nie kupuję tej sceny za skarby świata. Innym może przeszkadzać talent bohatera do pianina, chociaż wydaje się, że wcześniej grał tylko po cichu, na wyłączonym instrumencie elektrycznym. Albo jak taka rodzina daje sobie radę na wygnaniu przez tyle lat? Temu po prostu trzeba uwierzyć na słowo, że w tak dużym kraju czteroosobowa rodzina może prowadzić względnie normalne życie – czasy oczywiście się mocno zmieniły, co działa na niekorzyść jak i korzyść filmu. Czujemy wobec tego większy dysonans, ale też łatwiej nam uwierzyć, że to były „inne czasy” i tyle.

W każdym razie – scenariusz mocno opiera się na takich elementach, w które widz po prostu musi uwierzyć na słowo, żeby film w ogóle zadziałał. I robi to w szczytnym celu, opowiada w końcu o pokoleniu hipisów chcących zmienić świat, a teraz ponoszą tego konsekwencje do końca życia i cierpią z powodu przenoszenia tych konsekwencji na własne dzieci. O takich ludziach też trzeba opowiadać i mówić, a film robi to dzięki tym elementom naprawdę dobrze. Mamy pewność, że oglądamy prawdziwych ludzi, którzy lata temu coś zrobili i żyją z tym, zmienili się, ale nadal są wierni pewnym aspektom tamtego życia – i to może im wywalić w twarz. W końcu jak dziecko słyszy, że ma kwestionować władze, to będzie kwestionować słowa swoich rodziców. I rodzice muszą sobie z tym poradzić – co jest piękne. I to jest przecież tylko tło dla głównej historii człowieka, który ewoluuje jako człowiek, filozof, czyjś potomek. Jednocześnie buntuje się jak i buntuje przeciw buntowi, bo kocha rodzinę i nie chce jej opuszczać. Jednocześnie pragnie wolności, ryzyka, samodzielności… I po prostu nie wie. Nie zna właściwej odpowiedzi. To było piękne. A finał z samochodem i rowerem to… Jedno z najlepszych zakończeń w historii. Zobaczcie koniecznie.

Kolejny film Lumeta, który odznacza się castingiem aktora, którego brakuje wśród żywych. Dziwne uczucie: oglądać film i nagle się człowiekowi robi smutno, bo przypomina sobie o śmierci Rivera Phoenixa. Znaczy wiadomo: „Stand By Me”, młody Indiana Jones, „Moje własne Idaho”. Widziałem i szanuję, ale nie był dla mnie żadnym symbolem czy jakąś stratą. A przynajmniej większą stratą niż każda inna. Zmarł w wieku 23 lat, po przedawkowaniu narkotyków. Wiadomo, ale dopiero teraz jest mi go naprawdę szkoda. Żałuję nawet, że nie dostał roli w Stowarzyszeniu umarłych poetów. I wydaje się, że kariera Leonarda Di Caprio mogła się inaczej potoczyć, gdyby nie śmierć pana Rivera. Trudno. Idę słuchać „Transcending” czy coś…

Nim diabeł dowie się, że nie żyjesz ("Before the Devil Knows You're Dead", 2007)

5/5

Niczym biblijna przypowieść osadzona współcześnie. Przerażający film, przerażająca historia.

Zwykli ludzie, zwykły sklep jubilerski, zwykły napad mający przebiec bezproblemowo. To wszystko, tylko wszystko idzie inaczej i niesie ze sobą konsekwencje. Zamaskowany napastnik jest zastrzelony przez babcię za ladą, babcia zostaje postrzelona przez napastnika – a chodziło tylko o to, by dwóch braci się trochę wzbogaciło na rabowaniu ubezpieczonego sklepiku przy centrum handlowym. Zaczynamy od napadu, ale stopniowo poruszamy się w historii coraz głębiej, cofamy się o kilka godzin albo dni, by poznać wydarzenia prowadzące do napadu, potem jego konsekwencje oraz wydarzenia, które miały wtedy miejsce równocześnie.

Każdy w tej historii ma skomplikowane relacje ze wszystkimi wokół, każdy nosi jakiś grzech, każdy jest grzesznikiem. Nieprzypadkowo w tle córka jednego z braci bierze udział w przedstawieniu Króla Leara, by później iść na Króla Lwa. Scenariusz dodatkowo jest na tyle mądry, że komplikując kolejne losy, daje swoim postaciom coś, co wiedzą tylko oni -np. co ktoś zrobił – dzięki czemu sytuacja jest jeszcze bardziej niejasna, a rezultat nieprzewidywalny. Każdy tutaj walczy o coś innego, chociaż jego intencje prowadzą go w inną stronę. Z wierzchu chcą zysku, ale pod spodem chcą rodziny, drugiej szansy, miłości, ratunku, wypełnienia dziury z dzieciństwa. Historia szybko zamienia się w proste, ostateczne wybory, gdzie włącza się instynkt przetrwania za wszelką cenę. To historia, która zostaje z widzem, która najbardziej uderza, gdy człowiek ochłonie i zrozumie, kto tutaj tak naprawdę wygrał. I jak do tego doszło.

To jedyny film Lumeta nakręcony kamerą cyfrową, co rzuca się jednak w oczy, jakość obrazu, jej barwy i wysycenie światłem dają znać, że to film z konkretnego okresu w czasie. Podobnie jak Philip Seymour Hoffman nie tylko sam w sobie, nie tylko dający piekielny popis aktorski, ale też w jednej scenie leży pod wpływem narkotyków (siedem lat później przedawkuje narkotyki i umrze w wieku 46 lat). Może to mały detal, ale realizacja dźwięku wystrzałów jest kapitalna – naprawdę człowiek się podrywa w fotelu, jak to słyszy. I wrażenie to nie słabnie z czasem, za każdym razem stawałem wewnątrz na baczność, gdy na ekranie miał miejsce wystrzał. Tak to właśnie powinno wyglądać w takich historiach. Montaż również zasługuje na wyróżnienie, chociaż to bardziej zasługa scenariusza, bo mam tu na myśli momenty przejść między kolejnymi segmentami (oraz ukazywanie jeszcze raz znajomych scen, by widz miał klarowność tego, co się dzieje). Np. ktoś podnosi telefon, ale gdy zacznie prowadzić rozmowę, to będzie rozmowa sprzed kilku dni. Tak właśnie powinno się pisać scenariusze!

Film sam w sobie to zbiór mocnych, dramatycznych scen, dopakowanych agresywnym, głośnym aktorstwem ujmującym człowieczeństwo najbardziej waleczne, w ciągłej walce z innymi, z losem, z samymi sobą. Ethan Hawk, Michael Shannon, Albert Finney, Marisa Tomei, ale przede wszystikm Philip Seymour Hoffman. Proszę Pana, jak Pana brakuje…