Wielka wyprawa na koniec świata („Long Way Round”, 2004)

Wielka wyprawa na koniec świata („Long Way Round”, 2004)

12/07/2023 Opinie o serialach 0

Dwoje kumpli jedzie motorem wokół świata i tyle. Zajebistość.

5/5

Ewan McGregor z kumplem wymyślili sobie, że w 115 dni przejadą na motorach z Londynu do Nowego Jorku, jadąc na wschód. Do Alaski dolecą samolotem, tak, ale poza tym – chcą naprawdę przejechać ten dystans na motorze. Dwa odcinki spędzają na przygotowaniach i planowaniu, by następnie po prostu ruszyć w trasę. Kamery miały im tylko służyć za pamiątkę tego dokonania – nie planowali niczego więcej, a na pewno nie serialu znajdującego się w Top 190 na IMDb. Namioty, hotele, jedzenie z puszki, deszcze, mróz, jechanie drogami wydeptanymi przez zwierzęta, a nie samochody, ryzykowanie wszystkiego podczas przepraw przez rzekę jak w czasach Dzikiego Zachodu, problemy papierkowe na granicy, obce zwyczaje, różnice kulturowe i językowe, możliwość bycia porwanym albo inaczej zranionym, ewentualnie bycie rannym podczas zwykłej jazdy – temu wszystkiemu musieliby stawić czoła samodzielnie.

Technicznie rzecz biorąc jest to program telewizyjny z gatunku reality-tv, ale taki, który naprawdę nadaje się do oglądania. Nie ma tu sztucznego budowania napięcia, wyciskania dramaturgii z byle czego, manipulowania odbiorcą, dodawanie wymuszonego humoru, wciskania kitu i pajacowania w stylu: „To może być za dużo dla nas i myślimy o wycofaniu się” albo robieniu z siebie panienek i łzawym gadaniem „Ja już nie mogę, chcę wrócić”. Nic z tych rzeczy – bohaterowie gadają do kamery, ale czuć, że robią to z własnej woli. I gadają byle co, ale jest ono szczere – ponieważ oglądamy to, co mamy: dwóch gości na wycieczce, nic więcej. A raczej wtedy oni sami nie dostrzegali skali tego, co robią. Oglądamy ich „na żywo”, kiedy po prostu pokonują kilometr za kilometrem, mają niespodziewane przygody i cieszą się, że robią to wszystko z najlepszym przyjacielem.

To też nieplanowana kapsuła czasu – na parę chwil przed wprowadzeniem Google Maps, smartfonów i GPS do każdej kieszeni. Oglądamy dwóch ludzi, którzy wyruszają w podróż i muszą uczyć się języków, nauczyć obsługi kompasu i map, przygotować psychicznie na nieznane i niespodzianki. Naprawdę będą tam sami i zdani na siebie, wybierając drogę przez dzikie – to właściwe słowo – dzikie kraje. Jeszcze nie ma mediów społecznościowych, jeszcze nie jest tak, że każdy by wiedział na świecie, że oni odbywają tę podróż, nikt na nich nigdzie nie czeka (poza umówionymi spotkaniami na kilka miesięcy wcześniej, ale to już rejon Stanów Zjednoczonych), nie mają też kontaktu z rodzinami i ukochanymi. Inaczej też się teraz ogląda sceny, jak Ewan rzuca się na swoją żonę po powrocie, gdy wiemy, że później nastąpi rozwód i drugie małżeństwo. Takie tam.

Jeśli na sam dźwięk opisu nie świecą wam oczy, to samo oglądanie raczej niczego nie zmieni i nie znajdziecie tutaj odpowiedzi na pytanie: „czemu to jest takie fajne?”. Sam seans tylko urzeczywistnia tę obietnicę, że – przynajmniej kiedyś, może nadal? – takie rzeczy są możliwe, czyli: wsiąść z kumplem na motor i jechać, tak po prostu. Żona jęczy, ze coś tam, ale nie, to jest moje marzenie i je zrealizuję. To oczywiście wersja dla bogatych – pieniądze to jeszcze pikuś, w końcu by się pewnie uzbierało, ale skąd zwykły człowiek ma wziąć 115 dni wolnego w roku? I to tylko na sam przejazd, drugie tyle na przygotowania i dojście do siebie po wszystkim to co innego. Niemniej, tutaj liczy się tylko sama jazda – a tam nie byli aktorem ze Star Wars i tym drugim: byli po prostu ludźmi w trakcie doświadczenia, które zdefiniuje ich samych oraz ich życie.

Chociaż Ewan McGregor parafrazujący Atak klonów na środku Kazachstańskiego zadupia to była perełka.