Łowca jeleni („Deer Hunter”, 1978)

Łowca jeleni („Deer Hunter”, 1978)

25/11/2023 Opinie o filmach 0
Wojna w pigułce. Wyniszczenie, utrata zmysłów i przegrana w jednym.
5/5
Mówcie co chcecie, ale to jest po prostu inne doświadczenie, gdy oglądam trzygodzinny film zaczynający się listą nazwisk na czarnym tle, z których każde elektryzuje, a tutaj mam ich wszystkich, razem, odtwarzających zwykłych ludzi i ich szlachetność, przywary, zmiany, uczucia i myśli. Wielki film będący po stronie społeczeństwa i przeciwko rządom, robiony dla widowni i w wielkim stylu. Zaczynamy od wesela, od pracy na zakładzie, od relaksu w weekend z przyjaciółmi – wszystko ze świadomością nadchodzącego angażu w wojnę, walki za szlachetne ideały i nie tylko, ale o tym nikt nie mówi, nikt nie musi mówić. Nie wiemy, jakie to miasteczko i kim są ci ludzie – wiemy tylko, jaka to wojna, bo była ona inna od wszystkich pozostałych. Naprawdę widzimy tych ludzi zanim wojna ich zmieniła, jacy byli wtedy i za kogo się uważali. Bawią się, tańczą, dogryzają, przekomarzają, piją, wyzywają, gadają. Aż tu nagle jeb, jesteśmy w dżungli i z samolotu spadają bomby i wszystko wybucha w pizdu, a nasi bohaterowie wrzucają granaty do nory bezbronnych ludzi z dziećmi. Ja pierdolę.
 
O ile nie do końca kupuję prestiż cięcia montażowego z 2001, tak tutaj jestem wyłącznie zachwycony. Tak, to cięcie wynika ze scenariusza i ogólnej konstrukcji historii, ale ten poziom gwałtownego cięcia utrzymuje się przez cały film. Zaraz potem bohaterowie trafiają w niewolę i tego zupełnie nie widzimy, w jednej chwili strzelają, by w drugiej być uwięzionymi w klatce. Dopiero jak cofniemy film, to zauważymy zarysy sylwetek ludzi w dymie, liczne sylwetki, z którymi nie dało rady wygrać, więc efekt był tylko jeden: klatka. Podobne skróty utrzymują się do końca seansu, z jednej strony wprowadzają rwane poczucie odbieranej historii, ale po jakimś czasie człowiek czuje, że te cięcia tak wyglądają, bo przechodzą do czegoś, co jest w zasadzie obok. USA i Wietnam, przeszłość i przyszłość łączona bezpośrednio, jakby to był jeden, spójny świat, więc nie trzeba w montażu wprowadzać nowej lokacji, wyjaśniać szczegółów, tylko od razu przechodzimy do rzeczy. A i tak ta gigantyczna i skromna jednocześnie historia trwa trzy godziny. Poznajemy bohaterów przed wojną, podczas wojny i oglądamy ich losy po wojnie. Cała trylogia Jamesa Jonesa licząca 2000 stron, albo 180 minut, skoncentrowane na kilku ważnych symbolach, jak tytułowe polowanie albo gra w ruletkę, dzięki czemu dramaturgia jest jasna, ale to trzeba odkryć samemu, jak te piękne sekwencje (brutalne i graficzne również) ukazują na filmie przemiany bohaterów. Opowieść jest wypełniona wspaniałymi sekwencjami, do których chce się wracać – ten tytuł jest arcydziełem, pochylając się nad ludzkim cierpieniem i innymi doświadczeniami, aby wyrazić o nich coś prawdziwego. Tego świat wtedy potrzebował i potrzebuje nadal, dlatego Łowca jeleni jest tak ważny.
 
Zaskakuje postać grana przez Roberta De Niro, który daje radę pozostać tym męskim i twardym. Można by się spodziewać, że wojna odsłoni przed nim jego prawdziwe oblicze, a tymczasem jego ewolucja idzie w zupełnie inną stronę, do końca pozostając oparciem dla pozostałych. To coś, co bardziej ewoluuje w widzu przez ostatnie dekady i ma inny wydźwięk dziś, niż te cztery dekady temu. Wtedy męstwo do koca było oczywiste, dzisiaj spodziewamy się odkryć, że to tylko była fasada, że to był zbyt duży ciężar dla mężczyzny – i z tą perspektywą oglądamy losy protagonisty, który jest twardy do końca, a sprawy, które go przerastają, są zaskakujące. Ten człowiek przed chwilą dał radę zawiesić się na helikopterze, ale co jest dla niego wyzwaniem nie do pokonania? Stawienie czoła bliskim po powrocie do domu. I każdy może ten fakt zinterpretować inaczej. Tylko widz może to zobaczyć, nie jest ono typowym „pęknięciem” ani „momentem słabości”, to coś więcej.
 
Na końcu śpiewają o Ameryce i odkrywają, że nie znajdują w tym ukojenia. Dla bohaterów mit walki za ojczyznę zginął i nic już nie znaczy – a zaczęli śpiewać, by nadać znaczenie śmierci przyjaciela. Podkreślone przez obecność na ekranie dwojga ludzi kochających się, mających świadomość, że niedługo rozstaną się na zawsze (Meryl Streep i John Cazale, ten drugi zmarł na raka niedługo po ukończeniu filmu). To było prawdziwe i osobiste, co więcej – to była absolutnie zbędna i absurdalna śmierć, mimo to do niej doszło i teraz zostajemy z tym faktem. Próbujemy nadać jej znaczenie, ale ono jej nie miało. To są prawdziwe konsekwencje wojny w Wietnamie, jedne z wielu, ale tylko te będą obchodzić pewnych ludzi. A film przemawia do wszystkich równo.
 
PS. Czekałem na tę powtórkę od 2007 roku… Zacząłem wtedy seans o 23 i byłem zaskoczony, że to trwa 3 godziny, ale oglądałem do końca.