Alfred Hitchcock
Wolał kręcić w studio niż w naturalnym środowisku. Miał zrobić "Titanica", tylko producent nie mógł znaleźć dla niego statku, który mógłby zatopić. Podczas kręcenia lubił rozpierdalać filiżanki. Jego ulubionym filmem była "Zmęczona śmierć" Langa (1921). Z tych, które sam zrobił, najbardziej miał cenić"Cień wątpliwości" (1943), a najmniej "Szampan" (1928). Najlepszym reżyserem w jego opinii był Bunuel. Nie przepadał za jajkami (słowo na dziś: ovofobia!) i policją. Oto Alfred Hitchcock i przeglad jego twórczości.
„I was very pleased that television was now showing murder stories, because it’s bringing murder back into its rightful setting – in the home.” – Alfred Hitchcock
Na temat Hitchcocka jestem trochę rozdarty, a głównym powodem nie jest on sam, tylko jego renoma i mity, które narodziły się w środowisku kinomanów na temat kina, jakie pan Alfred robił. Sporo w nich bredni i kłamstw, więc łatwo z początku zareagować w agresywny sposób i zacząć gnębić jego legendę, byle tylko chociaż trochę ją osłabić i z pasją dementować plotki… Tylko jaki w tym cel? Sir Alfred Hitchcock zrobił ponad 50 filmów, zaczynając jeszcze w erze kina niemego, a kończąc w okresie New Hollywood. Co więcej, chciał zrobić drugie tyle filmów, tylko rezygnował z różnych powodów – najczęściej wybierając po prostu te tytuły, które ostatecznie wyreżyserował. Sporo z jego produkcji jest do bani i ma bzdurną intrygę, a bohaterowie zachowują się absurdalnie, ale obok tego zrobił mnóstwo dobrego kina. Po latach utrzymuje się w czołówce mojego rankingu reżyserów i tego mu po prostu nie mogę odebrać.
„If it’s a good movie, the sound could go off and the audience would still have a perfectly clear idea of what was going on.” – Alfred Hitchcock
Więc tak – nie pisał „Przygód trzech detektywów”. Nie pojawiał się w każdym swoim filmie, by zrobić „cameo”. Jego filmy ekstremalnie rzadko zaczynają się od trzęsienia ziemi, a napięcie rośnie i opada najczęściej tak samo, jak w większości filmów zrealizowanych kiedykolwiek. Rzadko miał oryginalne pomysły, opierając się o już stworzone dzieła w innym medium – książki czy sztuki. Był wyrobnikiem, rzemieślnikiem, robił thrillery i kryminały, ale przy tym wszystkim jego filmy zachowywały pewien artyzm. I ten ostatni aspekt naprawdę potrafił zaskoczyć, jak wielki finał Człowieka, który wiedział za dużo – to jest coś, czego zapewne nikt nie mógł się spodziewać. Nie byliśmy na to w żaden sposób przygotowani, po prostu nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieliśmy. Cały język Psychozy zachwyca po dziś dzień, a ilość wielowymiarowych detali tam zawartych można odkrywać przy licznych powtórkach. Z kolei wracając do Urzeczonej czy Rebeki trudno nie być pod wrażeniem, że są to fabuły naprawdę oparte o psychologię i czyjeś subiektywne odbieranie wydarzeń wokół. Twórcy tych filmów dawali radę nakreślić historię wokół tego aspektu i zrobić to tak, aby widz faktycznie był tym zainteresowany – w czasach, gdy psychologia jako taka raczkowała jeszcze bardziej, niż dzisiaj.
„Even my failures make money and become classics a year after I make them.” – Alfred Hitchcock
Hitchcock wyraźnie myślał o widzu, a o swoich filmach jako produktach. Przy tym jednak rozumiał, że film musi być warty zobaczenia, aby wyjść z seansu zadowolonym. Nie chodzi o to, aby dawać odbiorcy to, co ten potrzebuje. Chodzi o to, aby go szanować i jego czas. Zaskakiwać go, dać mu opowieść trzymającą w napięciu. Dzięki temu jest pamiętany, a że udawało mu się to co trzeci-czwarty film, to nie musi być istotne. I tak chętnie do niego wracamy, chociaż paradoksalnie jego kino jest staroświeckie i nadal będzie odrzucane przez współczesną widownię zwykłych odbiorców kina. Kinomani jednak do niego wracają, mając w końcu co najmniej dwadzieścia filmów do nadrobienia. A zrobił ich ponad dwa razy więcej.
„The length of a film should be directly related to the endurance of the human bladder.” – Alfred Hitchcock
A fałszywe mity w kinie też mogą być fajne. Jak choćby plotka o tym, że aktor grający Radara z MASH miał zdeformowaną rękę i dlatego nigdy jej nie pokazywał na ekranie – wtedy jest ten skok napięcia, bo myślimy: „Co?! Jedenaście sezonów oglądałem i nigdy nie zwróciłem na to uwagi!”. Oglądamy więc kilka odcinków i faktycznie, jedna ręka cały czas jest zasłonięta albo w kieszeni… I żyjemy w tym przeświadczeni jakiś czas, by potem się dowiedzieć, że jednak pokazał tę rękę. I znowu skacze nam ciśnienie, bo musimy poznać prawdę… Może z kinem Hitchcocka też tak jest? Najpierw powtarzamy, że w każdym filmie miał cameo i go szukamy, potem się dowiadujemy, że w blisko dwudziestu w ogóle tego nie robił, więc… przestajemy wierzyć w plotki, idziemy do biblioteki i sami czytamy książki o kinie, poznając prawdę. Początek dobry jak każdy inny.
„To me, Psychoza was a big comedy. Had to be.” – Alfred Hitchcock
„It was impossible not to see that the love scenes were filmed like murder scenes, and the murder scenes like love scenes…It occurred to me that in Hitchcock’s cinema…to make love and to die are one and the same.” – François Truffaut
„This young Italian guy is starting to worry me.” – Alfred Hitchcock o Antonionim
Lokator (1927)
Seria morderstw wstrząsa całym miastem. Ludzie giną, nikt nie wie, kogo podejrzewać. Główna bohaterka podejrzewa współlokatora, który niedawno się wprowadził… A reżyser podrzuca widzowi kolejne sugestie tak subtelnie, że sutki mogą rozboleć od ich przejmowania na klatę. Trochę zawiniły ludzie „wyżej”, którzy nie chcieli dwuznacznego zakończenia (znany aktor mogący grać tego złego? Nie ma takiej opcji), ale wspomniany brak subtelności przeszkadza i tak. Do tego jest to film po prostu nudny. 90% filmu to zmuszanie widza by podejrzewał bohatera, oraz pokazywanie, co on robi i sugerowanie, że to on zabija. Pomijając już fakt, że dziś każdy się domyśli, jakie jest zakończenie, to byłem aż tak znudzony, że było mi całkiem obojętne, czy to on zabijał, czy jednak nie.
Na dodatek to taki banalny kryminał. Są morderstwa, i ktoś je popełnia, więc… trzeba złapać złoczyńcę, i wtedy film się kończy. Było mi to wszystko obojętne po prostu. Nie ma ciekawego śledztwa, poszlak, okoliczności, bohaterów, motywu ani chociaż widowiskowego zabójstwa. Wiem, że to lata 20, ale co ja poradzę – jedna ze scen wygląda tak, że nagle kobieta się drze do kamery, ujęcie na przechodniów, którzy to zauważają, a w następnym ujęciu jej ciało otoczone przez gapiów, którzy przeciskają się, by ją zobaczyć. Z opisu to może tak nie brzmi, ale owo morderstwo wyglądało tak, jakby ją ci ludzie zatuptali na śmierć.
Obecnie Alfred Hitchcock znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #8
Top
1. Psychoza
2. Okno na podwórze
3. Starsza pani znika
4. Szał
5. Sznur
6. Niewłaściwy człowiek
7. Urzeczona
8. 39 kroków
9. M jak morderstwo
10. Wyznaję
11. Trema
12. Rebeka
13. Człowiek, który wiedział za dużo
14. Północ – północny zachód
15. Łódź ratunkowa
16. Zawrót głowy
17. Lokator
18. Podejrzenie
19. Nieznajomi z pociągu
20. Złodziej w hotelu
21. Intryga rodzinna
22. Oszustwo
23. Juno i Paw
24. Szampan
25. Osławiona
26. Ptaki
27. Akt oskarżenia
28. Cień wątpliwości
29. Marnie
Top
1899 – Alfred przychodzi na świat w tej samej dzielnicy Londynu, z której pochodzi Derek Jacobi czy David Beckham. W tamtym okresie przebywał tam swoją drogą Józef Piłsudski. Dzień później urodziła się jego żona.
1914 – śmierć taty Alfreda
1915 – pierwsza praca Alfreda: taksator. W tym samym roku poznał twórczość Edgara Allana Poe.
1920 – z lektury czasopism filmowych Alfred dowiaduje się o budowie studia filmowego w jego okolicy. I że szukają kogoś do robienia napisów. Tak zaczął pracę w zawodzie.
1922 – Alfred pożycza od wujka pieniądze, by sfinansować swój własny film. Nie ukończy go z powodu braku funduszy.
1924 – dwóch nastolatków zabija 14-letniego Bobby’ego Franka, a ich historia posłuży za podstawę sztuki teatralnej Rope z 1929 roku i filmu Hitchcocka pod tym samym tytułem z 1948 roku.
1927 – Alfred tworzy Lokatora, gdzie też zalicza swoje pierwsze cameo. Później miał mówić, że uważa to za swój właściwy debiut. W tym samym roku bierze ślub. Będą razem do jego śmierci.
1934 – kariera Alfreda się zaczyna od Człowieka, który wiedział za dużo.
1940 – Alfred podbija Hollywood. Próbował już wcześniej, bo był niezadowolony z wolnego tempa rozwoju brytyjskiej kinematografii, ale był zobowiązany kontraktami do zrobienia jeszcze kilku obrazów w UK.
1942 – śmierć mamy Alfreda. W tym samym roku reżyseruje pilotażowy odcinek słuchowiska radiowego, będący adaptacją jego Lokatora.
1979 – Alfred został rycerzem i dostał Oscara za całokształt twórczości. Zażartował wtedy, że najwyraźniej niedługo umrze.
1980 – śmierć Alfreda we śnie (niewydolność nerek) w Bel Air, LA. Tylko kilka dni po moich urodzinach.
Szampan (1928)
Bogaty ojciec ma dosyć zachowania swojej córki. Robi jej żart, mówiąc jej, że zbankrutowali – a ona chwyta haczyk.
W biografii Hitcha jest kilka istotnych wzmianek o tym tytule. To pierwszy film we współpracy z Eliotem Stannardem, i jeden z nielicznych opartych na oryginalnym pomyśle (nie jest to adaptacja sztuki). Początkowo Stannard rzucił pomysł – tematem będzie szampan. I zbudowali wokół tego dramatyczną fabułę o prostytutce, z gorzkim finałem… ale w głównej roli obsadzono znaną, uśmiechniętą aktorkę, producenci wymusili zmianę tonacji historii na komediową, wszystko się posypało. Skończyło się na tym, że scenariusz powstawał na bieżąco w drodze do studia co dzień rano. Plus inne problemy, w stylu napięcia na linii aktor-reżyser.
I tak powstał „Szampan”. Sam Hitchcock ponoć nigdy go nie polubił. Widać, że to obraz z problemami: sam bym się nie domyślił, że to komedia, żart jest aż tak rzadki i niedostrzegalny. Rozbawiło mnie, jak ona z nim się witali, ona mu rękę do ucałowania, a on normalnie jak facetowi podał rękę. I jednocześnie się przywitali na oba sposoby. Ale to jedyne, o czym będę pamiętać. Tempo filmu jest za wolne – moment, o którym wspomniałem na początku, ojciec robi córkę w balona, ma miejsce dopiero około 30 minuty. I tak dalej.
Ale nie oglądało mi się tego jakoś źle… Przypadło mi do gustu mnogość sztuczek, z jakich reżyser skorzystał. Na przykład, gdy ojciec zrzuca bombę na córkę, zobaczyłem wtedy dwa przenikające się obrazy – drzwi i za nimi bohaterkę stojącą przed tłumem, który się z niej śmieje. Naturalny sposób pokazania, o czym ona wtedy pomyślała, sami przyznacie. Takich ujęć jest w tym filmie mnóstwo, i bardzo mało jest samego tekstu. Całkiem ładna narracja niemym obrazem.
Takie tam szczegóły. Średnio angażujący film.
Rebbecka (1940)
Opowieść o kobiecie, która chce uszczęśliwić swojego mężczyznę – ten jednak jest dręczony swoją przeszłością i wydarzeniami, którymi nie chce się podzielić, zdradzić, wyjawić. Czy lepiej zostać z boku, czy ten próbować zrozumieć? W końcu sama bohaterka ma ciemne myśli: rośnie w niej przekonanie, że nie zasługuje na to, co ją spotkało, że nie jest wystarczająco dobra.
Z tego punktu widzenia naprawdę jestem chętny do chwalenia scenariusza. Autor znalazł świetny sposób, aby opowiedzieć o męczarni psychicznej i tym, jak drobne rzeczy mogą oddziaływać w niespodziewany, groźny sposób. Jest narracja z OFF-u, ale jednak sam temat zgłębiamy poprzez rozwój wydarzeń i obserwację samych siebie w odpowiedzi na to, co widzimy na ekranie. Dzięki temu rozumiemy chociażby powagę takich tematów, jak utrata ukochanej osoby, samobójstwo czy potrzebę bycia potrzebnym. Przynajmniej do pewnego stopnia, bo zwrot akcji pod koniec sporo zmienia i tak naprawdę sama historia jest w dużym stopniu o czymś innym, ale to, co wynieśliśmy z wcześniejszego seansu, to nasze. Dalsza część opowieści nadal działa, byłem zaangażowany i zaskoczony, nawet jeśli trochę za bardzo to przeciągnęli. To po prostu dobra historia o ludziach zmagających się z własną przeszłością robiąc to, co słuszne, zamiast kopać pod sobą dołek, jak to się tak często współcześnie robi. Do tego z czysto subiektywnego punktu widzenia podobała mi się atmosfera i posiadłość, gdzie rozgrywała się większość filmu. Jakby w każdej chwili ten miał się zmienić w gotycki horror.
Cała reszta jednak wymaga od widza mnóstwo wyrozumiałości i wybaczenia. Nie mogę mówić o ponadczasowej produkcji, bo już teraz jest ona przestarzała. Intryga ostatecznie nie trzyma się kupy, motywacje bohaterów czy pewne istotne elementy (skąd ktoś o czymś wiedział itd.) nie mają sensu, plus jest też jedna duża scena, która jest zrealizowana w przegapolowany, przedramatyzowany sposób (zachęcanie bohaterki do skoku z okna…. Na dodatek z pierwszego piętra. Tom Cruise skakał z czwartego i pobiegł dalej). Nie można napisać, by to był udany film nawet w dniu premiery, ale z całą pewnością robi wiele rzeczy dobrze. Pod pewnymi względami nadal warto w tych momentach brać przykład z Hitchcocka i dlatego właśnie daję tak wysoką ocenę.
Łódź ratunkowa ("Lifebout", 1944)
W opisie filmu jest, że grupa ludzi stara się przeżyć. Bardziej by pasowało, że starają się odczekać jak najdłużej, zanim doprowadzą się do autodestrukcji. Tak, są rozbitkami na środku morza w łódce, ale w zasadzie robią wszystko, byle tylko utrudnić sobie życie. Żadnego przygotowania, planowania, trzeźwego myślenia. Połowa z nich jest mniej przydatna od worka ziemniaków, bo worek przynajmniej będzie leżeć spokojnie i nie przeszkadzać.
To powiedziawszy – jest to angażująca i ciekawa historia, oferująca kilka poziomów do zastanowienia. To w końcu nie tylko grupa ludzi, oni znajdują się w konkretnym momencie historycznym i pośrednio są zaangażowani w drugą wojnę światową. Pada tutaj nawet nazwa o obozach koncentracyjnych, chociaż w momencie premiery jeszcze nie mogli wiedzieć pełni tego, co one sobą reprezentują. A jak już są na morzu, to jest konkretny cel i wola większości nie ma tu znaczenia, jeśli nie zapewni ona osiągnięcia tego celu… Prawda? Widać, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy może i kiedyś sobie wyobrażali takie sytuacje, ale teraz stawiają im czoła naprawdę i nie jest im łatwo. Nie wiedzą, co jest właściwe. A morze jest tutaj straszne. Wręcz wypłynięcie na takie kojarzy się z podróżą w kosmos u Cuarona – jesteś bezbronnym i łatwym celem, a przeżycie wydaje się nieosiągalne. Lepiej zostać na lądzie i nigdy nie przekraczać tej granicy. Christof z Truman Show musiał oglądać ten film.
Oczywiście trzeba trochę przymknąć oko – miksowanie dźwięków stoi na takim poziomie, że za cholerę nie pomyślicie, iż akcja faktycznie rozgrywa się na morzu. Wszystko słychać idealnie, chociaż wizualnie zrobiono, co trzeba, poprawnie. Akcja jest czytelna i ładnie opowiedziana, aktorzy faktycznie mokną, a gdy jest sztorm, to zostaje jedynie modlitwa. Któryś z aktorów miał nawet dostać zapalenia płuc. 80 lat temu to było o wiele poważniejsze!
Zakończenie też przypadło mi do gustu. Nie kończy się tam, gdzie moglibyście się spodziewać. Ratunek pojawia się na horyzoncie, ale do niego nie dochodzi. Kilku bohaterów jest odmienionych doświadczeniami o suchym pysku (ale każdy nadal ma czysty głos, wiadomo), chociaż kilka osób, zamiast się cieszyć, to woli poprawić makijaż. Ogólnie film lepszy, niż powinien być, ale mógłby być dużo, dużo lepszy. Nawet jak na rok produkcji. Wciąż warto zerknąć.
Urzeczona (1945)
Constance pracuje jako doktor w szpitalu. Obecny szef przychodzi na emeryturę, a przybywający na jego zastępstwo mężczyzna wydaje się naszej bohaterce zastanawiający. W końcu Constance udaje się ustalić, że on wcale nie jest tym, za kogo się podaje. Przyznaje on, że zabił tamtego i podszył się pod niego, ale niczego nie pamięta. Co się tak naprawdę stało? Constance ucieka z mężczyzną, aby odkryć prawdę. Tym samym Hitchcock ponownie pochyla się nad tematem złożoności ludzkiej psychiki, przybliżając go w uproszczony, zrozumiały i rozrywkowy sposób. Opiera historię o coś, w co z boku trudno uwierzyć: morderca zapomniał o tym, jak zabił? Jakie to wygodne! A jednak przedstawiono to tak, byśmy to kupili – przynajmniej na razie. W końcu sama bohaterka ryzykuje, a my w sumie razem z nią. Ona chce wierzyć, niech więc jej będzie – zobaczymy. Wyrusza z potencjalnie niebezpiecznym mężczyzną w nieznaną podróż, mając do zyskania miłość, a do stracenia nawet i życie. Bardziej melodramatycznie się już nie dało.
To naprawdę dobra opowieść, a scenariusz muszę pochwalić – opowiada w zasadzie trzy historie równocześnie, ujawniając to dopiero pod sam koniec seansu. Doskonała robota! Oczywiście pomijam podejście do psychologii, ale jest ono wystarczające. Chociaż też udramatyzowane i nagięte do danej opowieści, to efekt jest nadal akceptowalny (głównie przez rok produkcji). I ta sekwencja snu stworzona przez Salvadora Dali! Zaufanie, które budzi napięcie. To się nadal doskonale ogląda, a przy tym pochylamy się nad problemami ludzi zablokowanymi przez ich własny umysł. Ode mnie kciuk w górę, panie Hitchcock.
Nieznajomi z pociągu (1951)
Guy Haines podczas podróży pociągiem zaczyna prowadzić konwersację z Bruno. Małymi kroczkami poznają się wzajemnie, nawet bardziej niż by wypadało – jeden dowiaduje się o drugim, że ten kogoś nienawidzi w swoim życiu. Do tego stopnia, że chciałby zobaczyć go martwego. Bruno nie może znieść swojego ojca, który go ogranicza (chce, by syn poszedł do pracy, skandal), a Guy nie wytrzymuje ze swoją żoną, z którą planuje się rozwieść. A wcześniej zapewne został zmuszony do małżeństwa, nie wiem. Bruno w końcu dzieli się swoim pomysłem: każdy zamorduje tego kogoś, kogo ta druga osoba nienawidzi. Bruno zamorduje żonę Guya, a Guy ojca Bruno. Teoretycznie rzecz biorąc, policja nie znajdzie motywu, więc ujdzie im to na sucho. O śladach, dowodach i świadkach (albo wynajęciu po prostu płatnego mordercy) nie trzeba wspominać, to tylko debilny pomysł rzucony przypadkiem. To nie tak, że na tym będzie się opierać cały film?…
Po niepoważnym początku jest jeszcze kilka niepoważnych scenek, choćby stereotypowe budowanie postaci. Już Guy wrócił do żony i miał się z nią rozwieść, a ona: „Nie. Masz kasę, więc zostanę z tobą, będę sobie kupować ciuchy i chodzić na przyjęcia”. A w następnej scenie umawia się na randkę z dwoma facetami do wesołego miasteczka. Ależ tutaj twórcy manipulują reakcją widza, to jest cała postać – trzy zdania, dwie sceny, wszystkie zakryte gigantycznym szyldem: „NIENAWIDŹ TEJ POSTACI, ŻEBYŚ SIĘ CIESZYŁ, JAK JĄ ZAMORDUJEMY”. Ale generalnie: budowanie postaci w najlepszym wypadku jest liche, a aktorstwo zazwyczaj słabe.
Potem zaczyna się właściwa część filmu, gdy Bruno wypełnia swoją część umowy, i Guy z dnia na dzień żyje w coraz większej paranoi, gdy uświadamia sobie coraz bardziej, że nie ma wyboru. Musi zamordować, by nie pójść do więzienia za morderstwo, którego nie popełnił – bo tak właśnie zezna Bruno w razie zerwania nieformalnej umowy między nimi. Te sekwencje są dominujące, zabrały dla siebie najwięcej miejsca, i zostały znakomicie zrealizowane. Każdy kolejna scena jest coraz mroczniejsza i duszniejsza. Tego właśnie oczekiwałem, to mi obiecano i to dostałem.
A na koniec zrobiono z tego niedorzeczną komedię. Finał dreszczowca na karuzeli, która trochę szybciej się kręci, matki z reklam proszku do prania stoją wokół i zawodzą, jakby widziały swoje pociechy na pokładzie tonącego Titanica – a bohaterem, który ma nas wszystkich uratować, jest stary, pocieszny dziadzio z heroizmem czołgający się pod wspomnianą atrakcją. Na samym końcu karuzela robi grzyb atomowy, a dziadzio ucieka w lodówce.
Ale pozytywne momenty były. Nawet bardzo długie i znakomicie zrealizowane.
M jak morderstwo ("Dial M for Murder", 1954)
Margot przy spotkaniu się z kochankiem opowiada mu przedziwną historię: jedyny z listów, który od niego zachowała, zniknął. Krótko potem otrzymała listy szantażujące ją, ktoś żądał od niej pieniędzy. Margot przystała na to, paczkę z pieniędzmi schowała w wyznaczonej skrytce, listu jednak nie odzyskała. Po kilku tygodniach zajrzała do skrytki, pieniądze wciąż tam były, nieruszone…
„M jak morderstwo” to reżyserski i scenariuszowy (nie oryginalny, ale ten adaptowany) prymityw, postawiono po prostu kamerę tuż przed sceną teatru i aktorzy zrobili resztę. Autor sztuki nawet nie zatroszczył się o to, by w scenariuszu zmienić funty na dolary czy cokolwiek. Jakikolwiek język filmu tu nie istnieje, dialog rządzi i nie ma przebacz. Nawet jak postać patrzy na list, zamiast pokazać go widzowi, to komentuje go na głos: „Same drukowane litery! Hm!”. Sztuka przeniesiona do filmu niemal co do milimetra, wyjątkiem są jedynie bardzo krótkie momenty gdy kamera jest akurat w sypialni lub na korytarzu przed mieszkaniem. Śmiech na sali.
Zinterpretujcie to jak chcecie. Faktem pozostaje, że intryga, jaką film oferuje, jest przemyślana, bardzo dramatyczna i wciągająca. Zwroty akcji, dedukcja postaci, bez zarzutów. Inteligentny kryminał, po prostu. Aktorzy, szczególnie cholernie dobrze bawiący się Ray Milland, wypadli znakomicie. Dialogi, miejscami nienaturalnie zainscenizowane, zazwyczaj wypadają przekonująco. A w wielu momentach było o to bardzo trudno. Wy możecie sobie to chwalić do oporu, a ja nawet nie mam pewności, czy to można nazywać filmem.
Okno na podwórze ("Rear Window", 1954)
Bardzo przyjemny film do oglądania. Ludzie sobie żyją, nic się nie dzieje, i jest bardzo miło. Fotograf z nogą w gipsie ogląda przez okno życie na osiedlu, i po jakimś czasie zaczyna podejrzewać sąsiada o popełnienie morderstwa. Podgląda też samotną kobietę, młode małżeństwo, baletnicę, słucha prac kompozytora. Bohater rano jest masowany przez wynajętą służbę, a wieczorem odwiedza go perfekcyjna narzeczona, Grace Kelly w najlepszych sukniach w historii kinematografii. Bo czemu nie.
Ten film jest perfekcyjny pod wieloma technicznymi względami, począwszy od głównego pomysłu (kamera zatrzymana w mieszkaniu razem z bohaterem, cała reszta to zbliżenia), kończąc na wykonaniu różnych aspektów dramaturgicznych (wysoka temperatura jako wyjaśnienie, czemu wszyscy sąsiedzi mają okna pootwierane). Wszystko to ładnie przerobiono na scenariusz, a potem jeszcze lepiej wyreżyserowano. Wszystkie dialogi i zachowania wychodzą naturalnie na taśmie filmowej, nie ma natrętnej ekspozycji czy czegoś w tym stylu. Widz patrzy razem z Jeffem przez okno na sąsiadów. W ogóle to film, na który dobrze się patrzy. Wspomniana Grace Kelly jako idealna barbie w prawdziwym świecie i doskonała scenografia (łatwo się domyślić, że to wszystko to jedynie dekoracja, ale miejscami wręcz trudno w to uwierzyć). Wszystko perfekcyjnie zgrane w długich ujęciach, podczas których kamera po kolei zagląda do kolejnych mieszkań. Pierwszy, drugi, a nawet trzeci plan, współpracują bez zarzutu.
Kłopoty zaczną się, gdy widz zacznie oczekiwać czegoś konkretnego. Thriller? Napięcie pojawia się dopiero podczas ostatnich 20 minut. Kryminał? Od początku wiadomo, czy sąsiad jest mordercą lub nie, i nawet film olewa niektóre aspekty tego gatunku. Romans? Po wstępie już nie wrócą do relacji między Jeffem i Jakjejtam, tylko na samym końcu pokażą, że prawdopodobnie doszli do porozumienia w jakiś sposób. To nawet nie jest do końca zwyczajnie dobry film. Są błędy – powtórzenia scena po scenie, Jeff coś komuś wyjaśnia, scena później: robi to samo, tylko komuś innemu. Są minusy – Jeff nie ma nic do roboty w swoim mieszkaniu, nawet prostej książki. Kilka momentów w zakończeniu jest po prostu głupich (plus obrzydliwe efekty specjalne). Po drodze pojawią się dziwaczne sceny: Jeff mówiący absurdalnym szeptem do telefonu, nie mogłem się nie śmiać; scena z kieliszkami, w której wszyscy aktorzy po prostu stoją i kręcą naczyniami, jakby mieli udar mózgu.
Ale to nadal znakomite kino do oglądania. Pełen świetnych momentów i motywów (sąsiad siedzący po ciemku, widać tylko jego zapalone cygaro – co za widok!), wykonany tak dobrze, że można to podziwiać, a do tego jeszcze ta końcówka… przynajmniej jej większa część. Fajny film.
Człowiek, który wiedział za dużo ("The Man Who Knew Too Much", 1956)
Zwykli ludzie zamieszani w sprawy większe od nich, walczący tylko o swoje bezpieczeństwo. Nie mają narzędzi, by stawić czoła zagrożeniu, chcą tylko spokoju. Przez przypadek dowiadują się o czymś, a ich życie w jednej chwili jest zagrożone, ich dziecko zostaje porwane. Co teraz? Czy mogą iść do władz o pomoc? Sami mają działać? Komu mogą ufać?
Znaczy – „zwykli ludzie”, jak na standardy kina Hitchcocka. Wyższa klasa, panowie w spodniach z szerokimi nogawkami, kobiety w wąskich kostiumach lub szerokich sukniach, on jest doktorem i całą rodziną podróżują przez Francję, Włochy, UK i Maroko. Zwykli ludzie, oferujący nawet specyficzny humor (nie wiedzący, jak jeść potrawy za granicą – albo ogólnie mało wiedzący o kraju, do którego przyjeżdżają). Nadal jednak można się z nimi utożsamiać, zrozumieć ich położenie i sytuację. Ta historia trzyma w napięciu, stawiając ludzi równie niewinnych i bezbronnych, co my, w sytuacji co najmniej groźnych. Dzięki temu nawet zwykłe wejście do nieznanej alejki na tył budynku nas angażuje.
Historia mogłaby być lepsza – spójniejsza, logiczniejsza i oparta na mniejszą ilość zbiegów okoliczności. Kilkukrotnie jest tak, że wystarczyłoby zrobić coś prostego, aby historia potoczyłaby się inaczej i możemy czuć frustrację na myśl o tym, że policja nawet nie zagląda przez okno, by sprawdzić, czy nikogo nie ma w środku. Oglądają tylko drzwi i sobie jadą, a my wcale nie czujemy się lepiej, że na ich miejscu zrobilibyśmy inaczej.
Dzięki czemu jednak historia idzie tam, gdzie chciała iść, więc możemy oglądać finał w filharmonii oraz ambasadzie. Prawdziwie piękne sekwencje – jedne z tych, za które Hitchcock jest pamiętany i kochany. Filharmonia to zero słów, rosnące napięcie, olbrzymia muzyka i pośrodku człowiek miotający się w niewiedzy, co zrobić, co jest w tym momencie słuszne? Ambasada z kolei zyskuje odbiorcę humanitaryzmem, tylko tyle powiem.
Film, który z całą pewnością warto obejrzeć i zapamiętać, ale raczej ten jeden raz wystarczy.
Niewłaściwy człowiek ("The Wrong Man", 1956)
Od początku w tej opowieści uwagę zwraca precyzyjna narracja – przedstawiono nam codzienne życie bohatera, powrót do domu, zjechanie do metra, wsiadanie tam, wizyta w barze mlecznym, picie kawy. To wszystko są krótkie, dynamiczne i konkretne momenty – zajmują jedynie parę sekund, ale je rejestrujemy i jakoś na nas działają. Dzięki nim czujemy, że to historia osadzona w prawdziwym świecie, że my też jesteśmy w nim osadzeni razem z bohaterem, i jego doświadczenie pokrywa się z tym, jak my byśmy się czuli na jego miejscu. Reżyser wiedział, że potrzebował czasu – i go wykorzystał. Opowieść pomimo dynamicznego montażu nie galopuje do przodu. Można nawet powiedzieć, że rozwija się powoli. Bohater nie zostaje oskarżony w ciągu pierwszych pięciu minut filmu, twórcy wolą najpierw wykorzystać te pięć minut, byśmy mogli poczuć ciężar oskarżenia, gdy do niego już dojdzie. Gdy bohater będzie tam w radiowozie nerwowo się kręcił, my będziemy to rozumieć. Gdy pójdzie do celi na całą noc, my będziemy czuli, jakby to faktycznie miała być kwestia bycia tam aż do świtu, a nie kolejnego cięcia montażowego. Perełką jest za to sekwencja bycia w więzieniu, gdy bohater po wejściu pochyla głowę, a my widzimy jego punkt widzenia: buty ludzi przed nim. Podąża za nimi, skręca za nimi, podnosi wyżej głowę przy stopniu… Nie spogląda nigdzie indziej, a my też nie możemy niczego innego zobaczyć, nawet pomimo przeskoków ujęć na niego. Świat wokół jest wtedy wytłumiony, odcięty.
Dzięki temu wszystkiemu pozornie znajome cechy tej opowieści wcale się nie zestarzały, chociaż później widzieliśmy je wiele razy. Inne wręcz są ponadczasowe, jak obraz policji czy zachowanie wobec niej. Dzisiaj władza jest brutalna, chamska, obleśna – i pewnie tacy też się znajdą, ale poszliśmy współcześnie w stronę przekonania, że tylko tacy przywdziewają mundury. I trzeba się z nimi kłócić, pyskować i zadawać wielkie pytania, na które oczywiście nie spodziewamy się usłyszeć odpowiedzi, chcemy tylko poczuć się lepiej. Hitchcock nie pierwszy raz zresztą pokazuje posterunkowych jako ludzi chcących dobrze wykonać swoją pracę. Są groźni, ale nigdy nie posuwają się do gnębienia, zastraszania, manipulowania. Są otwarci i robią swoje w oparciu o rzeczywistość, więc bez trudu możemy pomyśleć: „No tak, na ich miejscu zrobiłbym to samo”. I zgadzamy się na zamknięcie, oskarżenie, licząc, że ostatecznie zatryumfuje sprawiedliwość.
Możemy liczyć, ale nie mamy na nią gwarancji. Właściwie boleśnie jest nam pokazane, że nie ma sprawiedliwości, są tylko zeznania i świadkowie, a wśród ludzi nie ma tak naprawdę nikogo zaangażowanego w to, by ustalić prawdę. Robią tylko swoje: spisują, zamykają, wydają wyrok, na jaki wskazują dowody. Hitchcock opowiada o tym z taką siłą, jakiej powinniśmy się spodziewać po współczesnej produkcji, a nie filmie sprzed blisko 70 lat.
Zawrót głowy (Vertigo, 1958)
To tekst z serii nie-recenzji. Zbytnio mnie zmęczyło ogarnięcie, ile rzeczy w Vertigo jest nie w porządku, żeby teraz pomyśleć i wymienić choćby jedną rzecz, którą polubiłem.
John Ferguson, emerytowany policjant z akrofobią, spotyka dawnego znajomego, który ma dla niego zlecenie: chce, by ten śledził jego żonę Madeleine i dowiedział się, co z nią się dzieje. Zaczęła się ostatnio dziwnie zachowywać: milknie w połowie zdania, zdarza się jej chodzić i wyglądać jak ktoś inny. Mówi jedno, a licznik kilometrów w samochodzie drugie. Co robi, czemu kłamie? Mąż podejrzewa nawet, że wstąpił w nią duch, który przejmuje nad nią kontrolę…
Bohaterowie – gra aktorska Kim Novak jest okropna tak jak postać Madeleine Elster. Już po jej drugiej scenie można mieć pewność, że nie jest naturalna i coś kombinuje. Coś zamierza, jej działania mają jasno określony cel, którego nawet nie stara się ukryć (tak jak Ferguson nie starał się ukryć, że ją śledzi). I to nie jest tylko błąd techniczny, ale błąd wewnątrz filmu – nie mogę dać wiary w to, że James Stewart jej uwierzył. Nie mógł się na to nabrać jako prawdziwy człowiek – ktoś taki zacząłby coś podejrzewać i na tym by się skończyło. Śledził ją w tak oczywisty sposób, że ona musiała to widzieć, i on musiałby to rozumieć, i wysnuć wniosek, że mu na to świadomie pozwala. Tak jednak się nie stało, bo osobowość każdej postaci jest tak wątła, jakby jej nie było. Nie mogę powiedzieć ani jednej rzeczy o tych postaciach, jacy są, czemu nie chcą robić pewnych rzeczy, by potem jednak się na nie zgodzić. Wiecie, poza „miłością„, która na pewno tu też pokonuje czas i przestrzeń.
Relacje między bohaterami – nie istnieją. Po prostu są obok siebie i stwierdzają, że się kochają. Nie potrafię napisać słowa, które by to jakoś uwiarygodniło. Mówią sobie, że się kochają, że się troszczą, i na tym to się zatrzymuje. Bez uzasadnienia, czemu Stewart w ogóle zwraca uwagę na sytuację Kim Novak. Bo tak i już.
Dialogi – niektóre są tak okropne, że scenarzysta po ich napisaniu powinien zjeść maszynę do pisania, którą zhańbił. Żeby daleko nie szukać – dowolna scena, w której jest Kim Novak. Choćby odkrycie jej w hotelu w drugiej połowie opowieści.
Historia – po seansie od ręki wymieniłem sześć powodów, dla których ta intryga nie ma sensu. Gdyby ją zasugerować jako teorię na rozwikłanie zagadki w dowolnym dobrym kryminale, detektyw od razu by ją zlekceważył ze względu na te 6 czynników. Złoczyńca musiałby zbyt wiele powierzyć przypadkowi, mieć mnóstwo szczęścia i musiałoby dojść do zbyt wielu zbiegów okoliczności, by to wyszło. I nie liczyłem już nawet, że założono, iż Stewart zacznie się bez powodu „kochać” w Novak, i wszystkich konsekwencji tego faktu. A także niepotrzebne komplikowanie tego z chorobą Scotty’ego. Wątpię, by cokolwiek w tym filmie miało sens, jeśli się w to wgłębić.
I tego, cała ta sprawa z byciem „najlepszym filmem wszechczasów„. Przejrzałem kilka artykułów i wrażenia na mnie to nie zrobiło. Wynalezienie zabiegu „vertigo” gra barwami, zobrazowanie choroby psychicznej, które mnie głównie śmieszy (ta fruwająca głowa, hehe). Nawet jak na tamte czasy, sekwencje snu są tu przeszarżowane, z miganiem kolorami i innymi tanimi sztuczkami. To zresztą inna wada filmu, brak subtelności, która momentami jest nawet poniżająca dla widza (te zbliżenia na bukiet i obraz w muzeum, jakby mnie ktoś opluł).
I w sumie nie czuję, by to była opowieść o tej chorobie. Sama akrofobia została tu zaprezentowana tak, że… ma zawroty głowy. I może zemdleć. To wszystko, nic wielkiego. Jego koszmary wydają się spowodowane traumą po stracie – niech im będzie – ukochanej osoby, którą mógł uratować.
Nie jestem przekonany.
Spoiler!
– Mam przyjaciela, który nie lubi wysokości, nie widziałem go od lat, ale na pewno się zgodzi na tę robotę. A więc wykorzystam to do zabicia swojej żony. Wynajmę sobowtóra, żeby zacząć mieszać mu w głowie, zmyślę historię o nawiedzeniu jej przez ducha. Na pewno się w sobie zakochają, bo on ma penisa, to wystarczy. I to będzie ta „prawdziwa miłość”, żeby on chciał jej dobra wbrew jej woli. Trzymam kciuki. I potem wezmę swoją żonę do samochodu, wyjadę z miasta, zaciągnę ją na wieżę, poczekam tam na właściwy moment, wyrzucę ją, wyjdę głównym wejściem… Oby nikt mnie po drodze nie widział, inaczej będę musiał zabić z milion możliwych osób. I cholera, Scotty nie może wejść na górę, w końcu ma taką możliwość – wystarczy, że nie będzie patrzeć w dół. Usiądę na klapie i to go zatrzyma. A potem ucieknie, ponieważ… ma tę chorobę, coś się na pewno stanie. Nie może przecież wtedy tylko zejść na dół i poczekać, bo jeszcze mnie zobaczy, jak schodzę. I ta babka sobowtór też musi być cicho… Jak ja w ogóle ją przekonałem do współpracy przy morderstwie? Ech, tyle roboty… A może po prostu to wszystko oleję, wyrzucę swoją żonę przez okno i powiem, że mnie tu nie było? Jakby nie patrzeć, ma to tyle samo sensu… ale o ile mniej zachodu! Kochanie…!
Psychoza ("Psycho", 1960)
Nie wiem, co zrobić z Hitchcockiem. Z jednej strony kręcił prawie same adaptacje literatury i sztuk teatralnych, z drugiej jednak miał zmysł filmowy i umiał reżyserować, był sprawnym rzemieślnikiem. Tworzył produkty średnie, słabe, fajne, dobre. Raz pokazywał, że nie ma pojęcia o kinie, kręcąc sztukę teatralną („M jak morderstwo”, ’54), by potem stworzyć hymn o przyjemności patrzenia („Okno na podwórze”, ’54).
Ponadto stał się słynnym twórcą uważanym za geniusza, co mnie szczególnie wkurza. Mistrz suspensu, u którego opowieść zaczyna się od trzęsienia ziemi, strach towarzyszy widzowi do samego końca, który jest obowiązkowo zaskakujący… jeśli słyszę, że ktoś mówi takie rzeczy, to wiem, ze nie ma pojęcia o kinie, i tylko powtarza, by zabłysnąć. Hitch tworzył głównie przeciętne, rozrywkowe kino, które zresztą ktoś wymyślał za niego.
I tu wchodzi na scenę „Psychoza”, które każe przemyśleć to stanowisko. Może Hitch był geniuszem, tylko mu na to nie pozwalali – w końcu sam zebrał fundusze na produkcję. A może każdy jest geniuszem, tylko to się ujawnia po zrobieniu 30 filmów?
Bo „Psychoza” jest arcydziełem. To wciąż adaptacja, dialogi też są miejscami tanie, a parę sekund przedramatyzowano… a całą resztę filmu wykonano perfekcyjnie. To nie tylko rewelacyjne kino gatunkowe, ale i autorskie, a do tego idealne przełożenie historii na język filmowy jakby tu było jej pierwotne miejsce. Każda chwila i scena działa na kilku poziomach, dostarczając nie tylko ponadczasowej rozrywki, ale też zaskakuje głębią.
Weźmy choćby początek. Nie, nie chodzi mi o to, że brakuje trzęsienia ziemi. Ale spójrzmy: na początku wydaje się, że to romans. Kobieta chce być z mężczyzną, ale są problemy. Niespodzianka: kobieta w następnych scenach kradnie pieniądze z pracy i ucieka samochodem poza miasto. Schematyczne kryminał połączony z kinem drogi, gdzie w finale bohaterowie giną? Też nie! Bohaterka prowadzi ze sobą wewnętrzny monolog, popadają w obsesję i budzi się w niej poczucie winy. Chce zawrócić. Realizm psychologiczny? Również nie, bo zapada wieczór i bohaterka zjeżdża do motelu, gdzie nastaje horror i thriller. A to dopiero pół godziny. Jest jeszcze druga połowa filmu, gdzie reguły gry zmieniają się kompletnie, jednak ta pierwsza połowa wciąż jest niezbędna. Zarówno z punktu widzenia świata filmu, bohaterów jak i widza, który nie czuje, że ogląda żart, ale poważną produkcję gdzie każdy element układanki jest istotny.
A tych elementów jest sporo, Hitchcock o to zadbał, wypełniając kadr po brzegi. Muzyka, czołówka, scenografia, detale, rzeczy, które się dzieją gdzieś z boku, tematy przez bohaterów poruszane – wszystko to w pewien sposób nawiązuje do głównego motywu tej opowieści. Buduje odbiór ze strony widza, również na poziomie podświadomości. A tym motywem jest psychologia. Tak, ten film potrafi przestraszyć, a napięcie momentami skacze pod sufit, jednak jako klasyczny kryminał „Psychoza” nie sprawdza się. Wiadomo od początku kto i jak zabijał. Jednak prawdziwym szokiem na końcu jest dowiedzenia się, dlaczego ta osoba to robiła. Ponoć Orsona Wellesa wkurzało to w nowoczesnym kinie, że teraz każda zbrodnia jest tłumaczona i zabrakło miejsca dla zwyczajnych zwyrodnialców. Ja jestem z drugiej strony – przez lekturę Agathy Christie brakuje mi właśnie poważnego traktowania odbiorcy. Motywy zbrodni są banalne, jednowymiarowe. Jedynym wyjątkiem jest właśnie „Psychoza” – opowieść oparta na złożonej psychologii, którą wykorzystano do stworzenia niebanalnej intrygi z zagadkami pozornie niedającymi się wytłumaczyć oraz strasznym, mrocznym klimatem. Słuchanie tego medycznego żargonu jest zaskakujące i interesujące. Można? Można. Takiego szacunku dla człowieczeństwa mi brakuje.
Related
1928 1956 1960 Crime Psychological Drama ranking rezyserzy Thriller
Najnowsze komentarze