Warszawski Festiwal Filmowy 2022
Kilka słów o wszystkich filmach, które zobaczyłem na Warszawskim Festiwalu Filmowym 2022
47 filmów pełnometrażowych, od 14 października do 23. I tylko jeden przespałem.
Plus: moje propozycje, kto powinien wygrać w mojej opinii w danej sekcji.
2. Ademoka (Międzynarodowy)
3. Wenus (Wolny duch)
4. Niebezpieczni dżentelmeni (1-2)
5. Viking (Wolny duch)
6. Kamień.Papier.Granat (Międznarodowy)
7. Królowie świata (CDLC)
8. Światło Betlejemskie (Międzynarodowy)
9. Dzień ukraińskiego ochotnika (Dokument)
10. Jak tam Katia? (Ukraina)
11. Sześć tygodni (Odkrycia)
12. Wykolejeni (Wolny duch)
13. Na hałdach (Ukraina)
14. Ślady (1-2)
15. Mój ukradziony kraj
16. Bezpieczne miejsce
17. Femi
18. Gorączka śródziemnomorska
19. Niewidzialna republika
20. Ci, którzy tańczą w ciemności
21. Prawdziwe życie aniołów
22. Styczeń
23. Podróż Lissy
24. Wzbierająca wściekłość
25. Wojna czekoladowa
26. Czekaj na mnie
27. Monica
28. Święto pracy
29. Twórca lasu
30. Jonas Deichmann – przekraczanie granic
31. Factorial Juggling
32. Na zewnątrz
33. Czarno na białym koniu
34. W ogrodzie umysłu
35. Czarnobyl: ludzie ze stali
36. Gra cieni
37. Vincente B.
38. Pocałunek
39. To, co pozostało
40. A słońce wschodzi
41. Wciąż pracujemy od 9 do 5
42. Miasto
43. Nauka latania
44. Światło nocy
45. Uczta
46. Matka
Ademoka
14 października
Farsa w stylu Kikujiro o łapówkach, edukacji i komiksach. Uśmiechałem się na ciepło.
Tytułowa bohaterka przybywa z zagranicy. Ktoś jej sugeruje, że na talent, powinna iść do szkoły. Trafia jej się nauczyciel, który widzi w niej interes, nie podzielając przekonań o jej talencie.
Pod tymi żartami jest jednak coś więcej – jeden z pierwszych pokazuje dorosłych bawiących się samochodem zabawką. Niedorzeczne, ale też możliwe, że po prostu pierwszy raz w życiu mają w ręku zabawkę. Wyśmiewane są tu mechanizmy działania państwa, powszechne łapówkarstwo i tym samym wystawianie wszystkiego na sprzedaż, a tym samym powszechny brak wartości. Wszystko to w pełnej ciepła i wyrozumiałości formie, pozwalającej sama sobie na wiarę w odmienny stan rzeczy. Będzie lepiej, uwierzcie mi.
Nowa normalność
14 października
Przespałem. Do powtórki.
Święto pracy
14 października
Jugosławia wciąż liże rany. Czułem, że rozumiem seans tylko dzięki byciu kinomanem i poznaniu 50 innych filmów na ten sam temat.
Twórcy stawiają na dystans – gdy jednego dziadka zabierają z ławki podobnych mu dziadków, przy piwie wspominających przeszłość, nikt nie wie, jaka jest prawda. Zabrali dziadka za zbrodnie wojenne, ale co takiego zrobił? Czy to zrobił? Nie mamy o co się zahaczyć, ale z tym przesadzono. Nie ma tu postaci o konkretnej osobowości, albo czegoś innego stałego, by z ich perspektywy odczytywać fabułę. Mamy tu figury: syna martwiącego się o ojca, albo kolegów z ławki. I wszyscy plotkują o tym, co gdzieś miało miejsce. Czułem się jakbym oglądał czyjeś wrażenia z filmu, ekscytujących się na kolejny odcinek, nie sam film.
Dlatego też ogólnie emocje są zbudowane na skróty, zamiast faktycznie je przedstawić na ekranie. A gdy bohaterowie debatują o rozpadzie Jugosławii, podziałach w narodzie i decyzjach z przeszłości, to ja potrafię się do tego odnieść tylko dlatego, że znam temat z innych filmów o tym samym. A jego odbiór nie jest wzbogacony przez Święto pracy. Wojna domowa jest straszna, wiem. Żyjemy dalej.
To, co pozostało
14 października
Na każde zdanie przypada 15 sekund pauzy. Rozumienie człowieka na skróty.
Bohater znajduje się w zakładzie zamkniętym i zaraz ma wyjść, tylko zaczyna mówić rzeczy, które niepokoją opiekunów. Wezwana zostaje nawet policja, bo możliwe, że rozstrzygnięta zostanie kwestia morderstw dzieci sprzed lat.
Moja perspektywa jest niestety taka, że przeczytałem opis na festiwalu, który wyjaśnił wszystko. Film jednak tego nie robi – i nawet po wyjaśnieniu nie jest jasnym, jakie były motywacje bohatera. Czy w ogóle był ich świadomy, czy kombinował, czy mówił prawdę? To opowieść o tragicznych ludziach, zranionych i złamanych, robiących potem złe rzeczy, za które nie można winić wyłącznie ich. To film o przypadku wymagającym dojrzałości – nie obwiniania, tylko zrozumienia. Zamiast skupiać się na pojedynczych wydarzeniach, trzeba dostrzec cały obraz.
Jednocześnie jednak to tytuł idący w tradycyjny dla współczesnego kina Europejskiego obraz człowieczeństwa bez człowieczeństwa. Może to było świadome – mające na celu wyrazić niejednoznaczność bohatera, skupić się na nim – ale wokół niego nie ma tu postaci z osobowością, którzy mają jasną relację z nim, których decyzje można zrozumieć. To film oderwany od człowieka.
To sytuacje w stylu wczesnego odmówienia pożyczki przez brata. Nie da pieniędzy i już. Dlaczego? Możemy sobie dopowiedzieć, tak, ale jaki mamy w tym cel? Zrozumienie czy udawanie, że rozumiemy? A ma to wpływ na działania bohatera, a przynajmniej tak podejrzewamy, tylko bez takich detali jesteśmy w lesie. I tak jest przez cały film – ktoś mówi coś przykrego („nareszcie przestajesz być ciężarem dla całej rodziny”) bez pokazania, że był tym ciężarem czy rodziną tak go odbierającą; kobieta jest chora na tarczycę i nie wracamy do tego wątku przez 2h, detektyw wydaje opinię o bohaterze nie mając z nim wspólnej sceny – gdy już taką ma, to go w niej nie poznaje. Dopiero w następnej scenie ktoś mu mówi, jak ma odbierać bohatera i na niego patrzeć, jak go traktować – taka relacja nie jest zbudowana w ludzki sposób, w obrębie relacji na ekranie. Bohater trafia do zakładu z elektrowstrząsami i tylko mówią o ich negatywnych skutkach, nam to nie jest pokazane, bohater cały czas wygląda i zachowuje się tak samo. A gdy mówią mu, że Kelwin dostał zawału, to ja pytam: kim jest Kelwin? Czy to imię było użyte chociaż raz wcześniej?
Plus, przypominam. Opis wyjaśnił wszystko. Film nie był mi już do niczego potrzebny. Dobrze zagrany, monotonny, pustawy, celowo się dłużący. Przybliżający nas tylko i wyłącznie do końca seansu.
Czekaj na mnie
14 października
Fizyczny film o kobiecie w łódce. I o pożegnaniu.
Bohaterka kradnie jacht i płynie. Rodzice nie wiedzą, że ona to robi – jest zdana na siebie przy licznych problemach, które ją spotkają. Mówi tylko, że płynie do ojca, na Kretę.
Nie znam się na jachtowaniu, ale film wydaje się znać temat: nie ucieka od codzienności na pokładzie, pokazuje je w szczegółach, buduje na nich napięcie. Gdy bohaterka wychyla się za barierkę, to ja obawiałem się, że wypadnie – a ewentualny powrót nie będzie czymś łatwym.
Dialogi wydają się być improwizowane, akcja poza łódką przedramatyzowana (zachowanie matki) i sama podróż niekoniecznie miała dla mnie takie znaczenie, jakie pani reżyser mogła mieć nadzieję, że będzie – ale i tak wierzę w ten film. Nawet w kamerę z ręki mogła być świadomym wyborem, bo dzięki niej cały czas czułem się, jakbym był na wodzie (to kołysanie podczas marszu przez molo…). Największa zasługa tu jednak aktorki i jej bardzo fizycznej roli, która stawia czoła każdym okolicznościom przyrody. Dzięki niej ten film działa, robi wrażenie.
PS. Pani reżyser dedykowała film ojcu.
Na hałdach
15 października
Dzieci puszczają latawce, obok palą papierosy. Jakoś sobie radzą w świecie, który nie jest dla nich.
Ukraina. Zaczynamy od kolędników. Chodzą po kamienicach, ale mało kto w ogóle ich wpuszcza. Sami boją się nawet zagadać, a pieniądze dają im za chęci, nie kolędy. Głównie dają starzy ludzie. Potem widzimy młodych na wysypiskach, koło fabryk, w opuszczonych budynkach. Nawet nie mam pewności, czy mają dom albo rodzinę – dorośli, z którymi spędzają czas, wydają się tylko tym. Zawracają im głowę, obserwują ich, razem z nimi kopią groby. W tym świecie w ogóle nie powinno być dzieci, ale jednak są. I dorastają. Niby to dokument, ale działa też jako obraz fikcji, oddający rzeczywistość. Kamera jest tu niewidzialna, nikt na nią nie zwraca uwagi, a sceny są scenami filmowymi. Przynajmniej tyle z tego mają te dzieci.
Dobry tytuł opisujący rzeczywistość. Nawet jeśli większość scen jest po to tylko, aby była, a całość mogła sobie poradzić jako krótki metraż.
W ogrodzie umysłu
15 października
Zapis cierpień psychicznych. Szkoda, że widziałem to w jeszcze mocniejszej formie.
Zapis dokumentalny – wywiady, zdjęcia, opowieści – z opieki, jaką otrzymywali pacjenci psychiatryczni we Włoszech w XX wieku. Zmieniło się to, ale… Pamiętamy. Bród, cierpienie, znęcanie się, osamotnienie i porzucenie w przypadku konfliktów wojennych.
Tylko jak o tym myślę, to seans wydaje mi się tylko masochizmem. Szczególnie po seansie Póki szaleństwo nas nie rozdzieli, o współczesnym pobyciu w chińskim zakładzie zamkniętym. Tam to trwa i boleśnie uświadamia, na jakim świecie żyjemy. Do czego mi ten dokument teraz?
Wciąż pracujemy od dziewiątej do piątej
15 października
Fajny dokument o filmie. Trwa jakieś 40 minut, reszta to powtórka gadania o różnicy płac w Ameryce.
Film 9 to 5 jest komedią z 1980 roku o kobietach pracujących w biurach, dyskryminowaniu ich, seksizmie oraz niedocenianiu. Twórcy opowiadają proces produkcyjny, detale, ciekawostki, tło społeczne. To wszystko z humorem i lekkością, świetna rzecz – aż chce się nadrobić ten klasyk, o którym wcześniej nawet nie słyszałem.
A potem jest grudzień ’80, film ma swoją premierę. I temat zamknięty, ale gadamy dalej. Polityka, serial na podstawie filmu, lata 90., 2000, sztuka, coronawirus, Joe Biden… Tak tylko podpowiem, że pani reżyser nie chciała robić tego dokumentu. Odmówiła bez zaznajomienia się z tematem, dopiero jak go poznała to się zgodziła. I podczas montowania włączała aktualne wydarzenia do filmu, bo czemu nie? To tylko naganny błąd amatora ze zbyt dużym ego, chcącego zmieścić wszystko w jednym filmie.
Zabawnym jest, że nawet nie mówią nic nowego. Tak jak 7 lat temu zaczęli gadać o „54 centach na dolarze” i różnicy płac, tak nadal gadają. I nadal ten argument można rozłożyć w ten sam sposób: pytając o metodę badawczą, jak doszli do tych 54 centów czy 60 czy 70. Jeszcze zabawniejsze jest, że film w zasadzie nie ma żadnych innych podstaw, nie walczy o nic innego.
Zostałem na Q&A. Może będą jakieś pytania? Np dlaczego milczy o tych 54 centach? Albo dlaczego nie wspomniano o serialu Mary Tyler Moore? W końcu ten serial robił to samo, co film, tylko dekadę wcześniej. Cóż, o to nikt nie zapytał. Druga kobieta zadała pytania. Usłyszałem tylko: „Chciałabym zapytać o pani uczucia…” i wyszedłem z uśmiechem na ustach.
Ale te pierwsze 40 minut naprawdę polecam. Dobry dokument.
PS. Zresztą… To USA. W Polsce mamy swoje własne problemy przecież.
Sześć tygodni
15 października
Ciężko jest wyrwać się z patologicznej rodziny. Film wypełniony hormonami.
Ona jest ciężarna. Zaraz urodzi i odda komuś innemu, wszystko już jest zaplanowane. Nie może sama go zachować – jest w liceum, zaraz na zawody sportowe i musi wygrać, musi jakoś wyrwać się z domu, gdzie ojca nie ma, matka ukrywa alkohol i co tydzień ma innego faceta, a młodsza siostra nigdy nie doświadczyła wychowania. Posiadanie dziecka w takim miejscu to wg bohaterki źle się skończy.
Trochę to film o niczym – brakuje mu jakieś fabuły, konstrukcji, wydarzeń. To bardziej film budowany na hormonach, radzeniu sobie z nimi, milczącej walce, która nie bardzo przekłada się na język wizualny. Wraz z postępem czasu trwania trudno mówić o jakimś innym, twórcy nie bardzo też obrazują ból ciała bohaterki – ten aspekt głównie dopowiadałem sobie z wiedzy, niż widząc to na ekranie.
Niemniej, wszystko inne jest – ciężar, czas, emocje. Niema frustracja, biedna papużka, drobne zmiany wśród otaczających nas ludzi. Życie nie jest łatwe.
Światło nocy
15 października
Miłość do nocnych spacerów i wizja ludzi potrzebujących się nawzajem. Pomysł jest w tym filmie, przynajmniej.
Jest to debiut filmowy człowieka, który trzy dekady temu napisał Pannę Nikt. I to widać. Cały film wydaje się mówić: „tak to się robi, prawda? Jakoś tak?”. Język tej produkcji jest chaotyczny i niezręczny. Całości brakuje konstrukcji, to tylko luźne śledzenie przypadkowych ludzi w środku nocy w świecie, który równie dobrze może nie znać dnia. Jest tu też pewien twist, wg którego cały świat działa na ekranie – ale nie będę go zdradzać.
Głównie słuchamy dialogów. Nieskładnych, przypadkowych, dziurawych, nie składających się w całość, znaczących nic. Zapewne, jakby się w to wczytać, to możnaby dojść do poruszanych tematów, ale nie warto. Gdy bohaterowie poruszają tematy moralne, to słychać bełkot prowadzący do nikąd, więc śmiało można założyć, że bełkot jest tu stały.
Plus, jest to jedno z najgorszych doświadczeń kinowych mojego życia. Widownia na sali śmiała się z niedorzecznych i absurdalnych dialogów, ze problemem było przebywanie na sali. Obok mnie siedziała osoba pijana, która w ogóle się nie śmiała, więc jest tylko jedna opcja – to byli twórcy. Widzieli samych siebie i swoich znajomych gadających głupoty i się z tego śmieli. Już wcześniej byłem zdziwiony, że na holu jest harmider, było ich słychać z sali.
Nauka latania
16 października
Trochę jak oglądanie Big Brother bez cięć.
Śledzimy trzy osoby, które miały ciężkie życie. Może nawet nadal mają. Matka alkoholiczka albo po prostu patologia. Siedzą, rozmawiają, malują pokój, idą na randkę na spacer, jedzą. I podczas seansu przymykałem oczy z zażenowania, słuchając ich myśli.
Czasami zdarzają się momenty poruszające, ogólnie to kino zachęcające do patrzenia na tych ludzi jako osoby po przejściach, które zostały nauczone tak żyć. W praktyce jednak oglądamy po prostu ludzi palących w kuchni i nie potrafiących skleić pięciu słów bez wulgaryzmu. To nie są bohaterowie zdolni do samorozwoju, przynajmniej nie w wiekszosci. To po prostu osoby, które zgodziły się na bycie śledzonymi przez kamerę.
Obojętne kino pokazujące początki. Już to widzieliśmy, one zawsze są takie łatwe i optymistyczne. Pokażcie ciąg dalszy.
Viking
16 października
Pomysł wystarczy, by pomóc ludziom opowiedzieć o ludziach. Przezabawne sci-fi.
Bohater chce czegoś ważnego, chce się przyczynić do postępu, dla ludzkości. Ma tę szansę, gdy odbywa się pierwsza misja załogowa na Marsa, on będzie jej częścią.
To jeden z najlepszych filmów roku, jeśli chodzi o inspirowanie młodych twórców i pokazywanie im, że mały budżet wystarczy. Ważny jest pomysł, a widownia zaakceptuje umowność. To produkcja, którą się stopniowo odkrywa – dlaczego astronauci są starzy, czemu faceci mają damskie imiona, czemu od początku są między nimi spięcia? Było dla mnie frajdą odkrywać ten świat. Pełno tu francuskiego poczucia humoru, który w jakimś stopniu trafi do większości widowni. Większość komedii wynika tutaj z brania jakiejś absurdalnej sytuacji na poważnie, z czasem: zbyt poważnie. Misja staje się celem życiowym, chociaż jej znaczenie nie jest ani trochę w zasięgu takich ambicji. To jednak historia ludzi, dla których taka misja jest ostatnią możliwością, aby zaistnieć.
Film nie ma ambicji za bardzo zgłębiać któregokolwiek z tych motywów, na pierwszym planie jest komedia i zabawa formułą – a co do morału, to już zależy od widza, co w tej historii znajdzie. Największe szanse są na to, że znajdzie tutaj coś osobistego, czego sami autorzy nie przewidzieli.
Styczeń
16 października
Młodość, kamera i kobiety przed kamerą. Bardziej tutaj widać tęsknotę za młodością i jej utratą, niż walkę o nowe jutro.
Pocałunek
16 października
Melodramat, na którym wszyscy śmiali się na całego. Nie mogłem się doczekać końca.
Dania, początek XX wieku. Młody człowiek idzie do wojska, gdzie wyświadcza przysługę starszemu człowiekowi – potem się oczywiście okaże, że to bogaty człowiek, który zaprasza go na kolację. Na przyjściu prosi do tańca córkę gospodarza, która okazuje się nie chodzić. Upokorzenie dekady w okolicy, ale twórcy chcą, by tak zaczął się romans, więc ten się zacznie.
Klasyczny melodramat i bohaterowie stawiający czoła absurdom – chociażby wyśmianiu, jakie spotka jego po poślubieniu kaleki. Albo podejrzenia, że poślubił ją tylko dla pieniędzy. A może tam po prostu jej nie chce, ale jak to tak, kiedy ona taka biedna? Dużo tu motywów, jak sobie z tym protagoniści radzą? Zmieniając zdanie 3 razy w ciągu pięciu minut, przez cały film.
Nie mogę temu filmowi cokolwiek zarzucić na poziomie wykonania – scenografia czy muzyka przenoszą nas w tamte czasy, aktorzy pozwalają nawet poczuć tragizm sytuacji, fabuła ma nawet momenty pozwalające zobaczyć w tej historii potencjał (finał). Przeszkodą jest tylko dramaturgia – widownia śmiała się na filmie, który miał być smutny. To jest po prostu absurdalne, jak bardzo bohaterowie kopią pod sobą dołki, jak nieporadnie drepczą w miejscu, jak wymyślają kolejne problemy. Po jakimś czasie trzeba zacząć się z tego śmiać.
Ale to nadal nie czyni z filmu tytułu, który bawi. Chciałem tylko, by się skończył.
Ślady
17 października
Factorial Juggling
17 października
Relaks na plaży pośród wojny. Do pełni potrzebna jest lektura opisu, a najlepiej całe opracowanie.
Oglądamy ludzi na plaży. Gadają o życiu, opalają się, chodzą nago z błotem na penisach i piersiach, śpiewają, spędzają razem czas. O co w tym chodzi? Film zwleka z nadaniem pełnego kontekstu – wiemy, że oglądamy Morze Martwe. Długo później, że jest to najniższy teren na całej planecie, między Izraelem i Palestyną, gdzie wciąż trwa wojna. Że przybyli tam z całego świata, aby odnaleźć samych siebie, być sobą w ciszy. Wykorzystany jest tu koncept Palahniukowego odbijania się od dna, aby wejść na szczyt – jeśli jednak nie wiecie, czym to jest, to film wam tego nie wytłumaczy. Ogólnie to on niewiele dodaje sam do siebie, lepiej poczytać intencje autorów i opisy, sam seans jest tu tylko bonusem.
Niemniej, to w pełni relaksujący obraz. 69 minut spokoju i głowa pełna myśli, że może faktycznie gdzieś polecieć?
Jonas Deichmann - przekraczanie granic
17 października
Chłop w Niemczech postanowił, że metodą triatlonu dokona podróży wokół świata. Z jakiegoś powodu zacznie od Rosji tuż przed zimą – w ogóle dotrze tam poprzez Szwajcarię, Turcję i Ukrainę (chyba dlatego, że chciał odbyć podróż wpław po Adriatyku, bo potem już tylko rowerek i bieganie). Kilka osób będzie śledzić jego podróż na Instagramie, w Meksyku zrobią z niego sensację i będą biegać razem z nim.
Dlaczego? Odpowiedź: a czemu nie? Nie ma tu głębszego znaczenia, a jak ktoś chciał coś znaleźć, to mówił: „on pokazuje, że wszystko jest możliwe!”. Nazywają go niemieckim Forrestem Gumpem z jakiegoś powodu, ale to mocno naciągane powiązanie – Forrest biegł, bo inaczej nie mógł wyrazić żałoby po matce. Niemiec biegnie, bo miał taką ochotę, pobić jakiś rekord.
Faktem jednak jest, że to bardzo pozytywny tytuł. Protagonista ma w sobie dużo uśmiechniętej energii, chce się go oglądać i gdy zacznie być przytulany na drodze przez obce osoby, to serio się człowiek uśmiecha, że takie rzeczy też są na tym świeci możliwe. Miłe to, tylko tej głębi brakuje do wyższej oceny. Zresztą, może dla wielu to właśnie będzie tą głębią? Ze mną ta podróż na dłużej nie zostanie, ale gdy trwała, to było mi naprawdę dobrze.
Niebezpieczni dżentelmeni
17 października
„Wiersz, w którym autor grzecznie, acz stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali” The Movie
Rok 1914, Zakopane i okolice. Tutaj akurat bawi śmietanka towarzyska nie tylko kraju, ale i Europy. Piłsudski, Lenin, Żeleński, Malinowski – brakuje tylko Makłowicza i pani Curie. Czterech takich dżentelmenów bierze udział w tej fikcyjnej opowieści, która zaczyna się jako zagadka kryminalna – mamy trupa, kto go zabił? – a kończymy, rozstrzygając losy Europy i świata. To naprawdę świetna zabawa pełna zaskakujących zwrotów akcji, humoru i polskości, bawiłem się naprawdę wspaniale, jedno z najbardziej rozrywkowych doświadczeń roku – nie tylko w kinie polskim, ale i w ogóle! – ale…
Gdy zaczniecie oglądać ten film, to przez bardzo długi czas nie będziecie mogli zrozumieć, czemu polecam ten film. Obiektywnie, oceniając film jako całokształt, to takie słabe 5/10 – ale z racji tego, że finałowe 1/3 filmu jest niesamowite, to sympatia do tego obrazu pozostaje w człowieku. Błędów i wad jest tutaj jednak nadal zatrzęsienie – cała produkcja zaczyna się od gadania z OFF-u, gdzie Żeleński bez żadnego powodu mówi: „Tu powinien być jakiś mocny tekst, żeby dobrze zacząć tę historię… Ale nic nie mam”. Kreska postawiona na całym filmie już w pierwszych sekundach. Narracja z OFF-u potem nawet nie wraca przez cały film, z wyjątkiem epilogu (też zresztą koszmarny – takie podsumowanie w stylu komedii romantycznej, kto z kim się ożenił). Żadna z postaci nie ma osobowości, a raczej wszyscy mają tą samą (z delikatną interpretacją każdego z aktorów), czyli: ekscentryka. Tak jakby nazwisko znane ze szkół wystarczyło za ciekawą postać. Rozwój akcji jest niejasny i dziwny – rozdzielają się, szukając wskazówek, dwoje z protagonistów z jakiegoś powodu wchodzi na górę i spotyka tam bandę arystokratów. Dlaczego? Jak? A zresztą – jeśli nie bawi was alkoholizm, to już wiecie, że połowa filmu nie będzie was bawić, bo tu głównym żartem jest w zasadzie fakt, że każdy w Zakopanem jest najebany.
Po prostu widać, że ten scenariusz miał jeden mocny punkt i na nim się skupili, a pozostałe 2/3 zostało klepnięte jako „wystarczające”. To miało potencjał na naprawdę wspaniałe kino rozrywkowe, a tak trzeba mu jednak sporo wybaczyć. Nie wiem nawet, czy ten tytuł wytrzyma drugi seans, niemniej, wracając: pierwsze oglądanie jest świetną zabawą. Lubię screw-ball comedy, lubię jak wszyscy krzyczą na siebie, lubię intrygę, lubię wielowątkowość i sytuację, gdy wiele motywów w wielkim finale łączy się w zaskakującą całość, która nie jest jasna, dokąd mnie prowadzi. To kryminał, czarna komedia, kino polityczne, społecznie zaangażowane, alternatywne i historyczne w jednym. Śmiałem się i śmiałem się tylko coraz bardziej. Polskie wulgaryzmy bardzo dawno nie były tak piękne, przynajmniej od czasu Grupy Darwina. Sekwencja w teatrze, gdy Boy ma zrobić odczyt, to jedna z najlepszych rzeczy w kinie w tym roku. Fascynuje mnie ten tytuł, cieszy i raduje. Plus, zbiera punkty za zerwanie ze ślepym kultem artystów, którzy są tu pokazani w bardziej ludzki i wiarygodny sposób. Mogą być wielcy, ale mogą też być najebani, frustrujący i agresywni.
Chcę więcej.
Wykolejeni
17 października
Zaczynamy od ujęcia z góry – bohaterowie wbiegają na stację, by od tyłu wejść na pociąg. I tam zostają, gdy pociąg rusza, na dachu, na świeżym powietrzu. CGI? Nie, to dokument. Jego protagoniście robili takie rzeczy, a potem wstawiali je do Internetu, by kolejne wyświetlenia nabijały im sławę oraz pieniądze, ale w tym wszystkim chodzi też o coś więcej. Parkour, niebezpieczna wspinaczka na różne obiekty, ryzykowanie życiem czy mandatem – za tym wszystkim stoi zrozumienie, kim są ci ludzie, dlaczego to robią? A te konkretne osoby miały konkretne dzieciństwo, mają problemy – i paradoksalnie łatwiej jest im wykonać skok na 10 metrów z jednego budynku na drugi, niż po prostu stawić czoła codzienności. Kolejne wyczyny zajmują im głowy, myślą tylko o tym – nie mają miejsca w życiu na nic innego.
Twórca lasu
18 października
Groch z kapustą. Zabrakło kogoś, kto umiejętnie i sprawnie podaje informacje. Sadzenie drzew jest elo.
Trochę to opowieść o człowieku, który pomagał przez lata na kontynencie Afrykańskim z naturą: odradzał ją, przywracał do życia pustynne tereny, które kiedyś były zadrzewione. Dokument opowiada o istotności natury, o konflikcie zwiększonej populacji i postępującemu rozrostowi miast, która zmniejszają tereny zielone i tym samym zmniejszając jakość życia czy ilość planów. Edukacja społeczeństwa, odgradzanie pól od kóz, natura jest ważna… I nagle zrzuca jakąś bombę, w stylu: „Pół Afryki jest wypalane co roku, bo wierzą, że w ten sposób użyźniają glebę”. W takich chwilach twórcy naprawdę powinni się zatrzymać i rozwinąć temat, opowiedzieć historię, zamiast zarzucać widza powtarzaniem ogólników, które są bardziej usypiające niż edukacyjne. Lepiej wspominam gościa na studiach, jak opowiadał o oczyszczaniu rzeki w Szwecji poprzez sadzenie drzew wzdłuż brzegu.
Zabrakło po prostu kogoś, kto by potrafił najpierw zebrać informacje, uporządkować je, wejść głęboko w temat i następnie przedstawić odbiorcy w ciekawy, skondensowany sposób. Zupełnie tak, jakby twórcy nie chcieli za bardzo wejść w temat i znaleźć przyczyn takiego stanu rzeczy. Ot, tylko zrobić film przypominający o roli natury w naszym globalnym systemie. Też ważne.
Teraz mam ochotę wesprzeć jakąś ekologiczną organizację sadzącą gdzieś drzewa – pewnie nie w Europie – za 5% tego, co im dałem.
Prawdziwe życie aniołów
18 października
W sumie taki prezent dla pana Globisza. Oraz miłe, optymistyczne doświadczenie dla widowni – nawet jeśli nie do końca prawdziwe.
To nie jest dokument, ale produkcja inspirowana prawdziwymi doświadczeniami pana Krzysztofa Globisza, który miał udar i z tego wyszedł. Tutaj wciela się w osobę po udarze imieniem Adam, ale jednocześnie ogląda swoje filmy, w których występował, jego żona tak jak żona pana Globisza ma na imię Agnieszka i to jej jest dedykowany ten film, chociaż w sumie nie bardzo jest pokazane, by coś robiła poza martwieniem się… Cała konstrukcja filmu jest dosyć niejasna – balansujemy trochę między baśnią i twardą rzeczywistością, fantazją i marzeniami, przeskakując z jednego w drugie, nie mając poczucia osadzenia w jednym z tych punktów. Raz bohater dopiero trafia do szpitala, a już za chwilę widzimy, jak po wszystkim jest w górach, uśmiechnięty i ćwiczy sobie mięśnie twarzy. Co więc tak naprawdę oglądamy? Moja najlepsza odpowiedź brzmi: filmowy prezent dla pana Globisza, w uznaniu za jego osiągnięcie. I dla pani Agnieszki, która zapewne w rzeczywistości miała większy udział.
Nigdy nie będę miał ambicji do zostania policjantem spraw zabawnych i mówić widzom, z czego mogą i mają się śmiać, ale podczas seansu miałem ochotę ich zapytać: „Z czego wy się śmiejecie?” (wersja ugrzeczniona). Logopedka z cierpliwością ćwiczy z pacjentem, a widownia ma z tego bekę, no trochę szacunku ludzie. Przynajmniej faktem jest, że z tej tragicznej historii udało się zrobić film przyjemny do oglądania przez większość. Zamiast smutku i żalu, wszyscy się cieszyli na seansie. To jest jakieś osiągnięcie.
Gra cieni
18 października
Kryminał pozbawiony napięcia, schematy bez mięsa. Zaangażowani aktorzy nie każdemu wystarczą.
Ona biega. Widzi zdarzenie, przestępstwo. Ucieka, ale Zły ją złapał, jedno przeszło w drugie i kobieta nie żyje. Przestępca idzie za kratki, ma szansę wyjść dosyć szybko, a mąż zmarłej jest smutny. Niewiele potem się dzieje czy zmienia, ot: standardowe kino o zemście czy coś w tym stylu, tylko wszystkie emocjonalne rzeczy są robione na skróty: nie ma przecież nawet wspólnej sceny protagonisty i jego partnerki! Po prostu musimy założyć, że było im razem dobrze, że to faktycznie jest strata… Resztę filmu też mamy sobie dopowiedzieć?
Główny aktor gra intensywnie, kamera trzyma się blisko niego, gdy robi różne fizyczne rzeczy (boks, bieganie, praca jako ratownik medyczny). Przemoc faktycznie jest wulgarna, nawet psa spotka krzywda. Fabuła jest czytelna, tylko nudna. Całość zyskuje z czasem, gdy trzeci akt jakoś nadaje kształt tej opowieści. Wtedy jest szansa nie tylko na odpowiedź „co ta młoda dziewczyna robi w tym filmie?”, ale też na opowiedzenia historii o tym, że pogoń za zemstą oznacza rezygnację z nowego, następnego życia. Gdy się zobaczy, do czego ten film zmierza, to można być wobec niego łagodniejszym, nawet docenić całość, ale faktem pozostaje, że podczas seansu można zasnąć na pół godziny i nic nie stracić. Albo i w ogóle nie iść na seans.
Vincente B.
18 października
Filmy o emocjach nie są łatwe. Ten jest przynajmniej krótki.
Tytułowa bohaterka rozmawia z duchami, układa tarota i inne takie. Nagle traci jednak to połączenie, więc… Coś tam, coś tam, na koniec filmu je odzyskuje. Opis twierdzi, że odbywa podróż przez kraj, który sam zdaje się stracił wiarę, ale cała ta podróż nie opiera się na niczym konkretnym. Trudno te epizody jakoś interpretować, szczególnie szukać między nimi wspólnego punktu. Ktoś opiekuje się ojcem, chociaż on nie wymaga opieki, dobrze o tym wiedząc. W sumie widzę tutaj trochę tego „braku wiary”, mógłbym dzięki opisowi jakoś to rozwinąć, ale nie z udziałem samego filmu. Sam film skupia się niemal wyłącznie na ukazywaniu tego, jak bohaterka się czuje, zamiast zabrać odbiorcę w podróż przez jej przeżycia, przez ten świat, przez cokolwiek. Ledwo godzina, a czułem się, jak podczas trzygodzinnego seansu.
PS. Miałem w tym miejscu obejrzeć chiński film (Tam, gdzie nic nie rośnie), tylko organizatorzy puścili go do programu bez zgody rządu Chin i do ostatniej chwili liczyli, że może się uda. Nie udało się, więc puścili ten film zamiast. Zmianę ogłosili w mediach społecznościowych na trzy godziny przed właściwym seansem, zrzucając jeszcze bombę na wolontariuszy, którzy musieli to tłumaczyć każdej osobie z biletem (większość dopiero wtedy się dowiadywała o zmianie). Można też było dostać zwrot kasy za bilet.
A słońce wschodzi
18 października
Straszny horror o zabijających cyckach. Albo reżyserach zrzucających pisanie scenariusza na aktorów.
Twórca jeszcze przed filmem zdradził, że nie mieli scenariusza podczas kręcenia, więc podziękował aktorom, bo bez nich ten film by nie powstał. Opowiada on o trzech ludziach: ojciec, syn i dziewczyna syna. Między synem i ojcem jest toksyczna relacja, chociaż stary jest niepełnosprawny, a młody przez zęby troszczy się o ojca. Dziewczyna jest głównie po to, by wypełnić czas ekranowy, leżąc w bikini na trawie i się opalając przez 1/4 filmu.
Ekipa kręci się po planie, próbując coś zaimprowizować, co wychodzi im średnio. Gadają w końcu o przeszłości syna i ojca, tylko nie bardzo mieli ku temu jakieś konkretne podstawy, więc kręcili się z tematem w miejscu, niczego nie osiągając. Nie czułem też żadnego dramatu, a to chyba największy problem. Pewnie powinienem współczuć każdej ze stron, dostrzegając w nich człowieka i czemu jest taki, jaki jest – tylko tak w sumie czemu? Ojciec nie torturuje szczególnie swojego syna, jest bardziej chamem niż manipulatorem – problemu z wysłaniem go do domu opieki bym nie miał żadnego. Z kolei ojca ból polega chyba tylko na tym, że go oddają do domu opieki, ale no trudno. Wszystkie inne (utrata władzy nad ciałem czy coś) przez samych autorów są traktowane trzecioplanowo.
Wyobraźcie sobie tworzyć film, przy którym nikt z ekipy nie wie, o czym on jest. Jeden aktor podchodzi do aktorki, mówi jej: „Pokaż cycki”, a reżyser stwierdza: „dobre, dodajemy to do fabuły”.
Światło Betlejemskie
19 października
Seksualizacja kobiet, ciepły humor i o czymś – kinematografia więcej nie potrzebuje.
Pan Karel ma 86 lat i nadal jest pisarzem. Nie może się zatrzymać, a jego bohaterowie przejmują kontrolę nad jego codziennością, gdy prawdziwe życie jest zaniedbane.
I o ile część z zaniedbywaniem życia nie trafiła do mnie – nie jestem już fanem humoru opartego o „mężczyźni są dziecinni”, połączonego z czymś na kształt slapsticku i oczywistym morałem, że żona też jest ważna, podczas gdy ona tylko pasywno-agresywnie czeka cały film – tak opowieść o twórczości naprawdę mnie zachwyciła. To, jak Światło… obrazuje natłok myśli, fikcję zaczynającą żyć własnym życiem i domaga się uwagi, jak staje się istotniejsza… Ten film potrafi powiedzieć naprawdę dużo. Szkoda tylko, że trzeba było dodać bohaterowi jakąś wadę i lekcję do nauczenia się, by był morał i progres. A przynajmniej szkoda, że ta lekcja jest tak banalna.
Może mógłby być cynikiem, który na starość znowu nabiera wiary w ludzkość?… Idę pisać, wracam za 5 tygodni.
Jak tam Katia?
19 października
Walka o sprawiedliwość skonfrontowana z rzeczywistością. Frustrująco punktujący Ukrainę – i nie tylko.
Ukraina, współczesność. Anna jest lekarzem. Katia to jej córka, która ląduje w szpitalu po potrąceniu na ulicy. Sprawczynia jest córką pani polityk, która stara się kupić podpis na zrzeczeniu się osarżeń w zamian za gotówkę. Anna odmawia, ale pobyt w szpitalu nie jest tani – a to tylko początek kłopotów. Czy lepiej, by córka przeżyła, ale winny pozostał bez winy?
Muszę pochwalić ten film za portret rzeczywistości szarego człowieka – bo w tej krainie nawet lekarz jest szarym człowiekiem. Tutaj każdy jest zdany na siebie i nie może liczyć na szpitale, sądy, policję, sprawiedliwość. A walka o ideały sprawia, że nawet najbliżsi się odwracają – bo pieniądze są potrzebne i tak, na wszystko. Tutaj rządzi władza, prawdopodobnie przysługami cenniejszymi od czegokolwiek. Łatwo jest zapomnieć, o co ta walka tak naprawdę się toczy.
To powiedziawszy, historia jest dosyć oczywista. Dramatyczna i emocjonalna, ale też wiadomo dokąd zmierza. Wiadomo, co chce powiedzieć. I dobrze, że to mówi, nawet jeśli to jest powszechnie znane. Na takim właśnie świecie żyjemy.
Kamień.Papier.Granat.
19 października
Dorastanie bez dorosłych. Boyhood na Ukrainie.
Przed seansem usłyszałem, że ten film ma dziury. Ode mnie usłyszycie, że ma, ale to wynika z założeń: oglądamy trzy momenty z życia dorastającego człowieka, wszystko z jego perspektywy. Nie wiemy, skąd ktoś się bierze, gdzie znika, co się dzieje w dorosłym świecie. Widzi tego tylko ślady, poszlaki, objawy. Ojciec teoretycznie istnieje, matka robi co może, mieszkanie jest dzielone z obcymi ludźmi (a może to faktycznie ciotka?), a życie się toczy. To przede wszystkim opowieść o chłopcu dorastającym bez mężczyzn, gdzie wszystko jest filtrowane przez kobiety, przede wszystkim jego matkę. Na ekranie widzimy Ukrainę lat 90., ale Polacy urodzeni w tym samym okresie odnajdą tutaj staranne odtworzenie świata, w którym dorastali. Może piosenki były inne, ale to nadal hip hop. Może jedliśmy inne słodycze, ale zbieraliśmy z nich naklejki. A nowy partner matki kupował nas pringelsami. W tym filmie widać prawdziwy świat, oparty na wspomnieniach prawdziwych ludzi (których zresztą na napisach końcowych zobaczymy). Nie ma w tym nostalgii, tęsknoty czy innych rzewnych rzeczy. Bardziej widzę w tym dojrzałe wyznanie dla całego narodu: tak zaczynaliśmy, wszyscy. Nie było łatwo, ale to przeszłość. Byliśmy wtedy inni, myśleliśmy wtedy inaczej, ale dojrzeliśmy. Tamtego świata nie ma, chociaż go w sobie nosimy.
Plus kilka rewelacyjnych przejść montażowych. Szczególnie to z łowieniem ryb w połowie filmu, no rewelacja.
Zabrakło mi tylko prawdziwego rozbudowania wątku przyjaźni z tym chłopakiem. Gdy się żegnają na koniec, to nie czułem, by oni faktycznie się znali i znaczyli tyle dla siebie. Tutaj dziurawość filmu nie jest wymówką.
Wenus
19 października
Definicja „Nocnego Szaleństwa”.
Na festiwalu Nowych Horyzontach jest sekcja filmów puszczanych późnym wieczorem, na które widzowie wnoszą alkohol spodziewając się absurdalnej zabawy klasy B: krew, niedorzeczności, filmowa frajda. Nazywana ona jest Nocnym Szaleństwem i rzadko spełnia te kryteria, ostatnio dostarczając co najwyżej kina mniej poważnego lub gatunkowego. Wenus jest właśnie takim NS, na jakie wielu ludzi czekało od lat – a to oznacza, że sprawia frajdę wybranym kinomaniakom. Nie wszystkim. Nie mogę napisać, by był filmem dobrym – bo nie jest: ale na tym polega jego urok. Na tym, że odwala manianę i jest z tego dumny, a zamiast przepraszać, to mówi: „Ta? Patrz na to, ja się dopiero rozkręcam”.
Wenus zaczyna się jak połączenie „DOOM” z „Alien Isolation”. Bohaterka ma na imię Lucia, tańczy w klubie i właśnie ukradła torbę niebieskich pigułek od swojego szefa. Teraz musi uciekać i z raną ciętą na udzie trafia do swojej siostry, która okazuje się mieszkać w nawiedzonej kamienicy. W ten sposób akcja ze strzelaniem, zemstą i pościgiem łączy się z dramatycznym chowaniem po szafach przed niezidentyfikowanymi stworami, sennymi koszmarami oraz zgłębianiem historii tego miejsca. Ponoć ma to jakiś związek z Lovecraftem.
Jest to kino naciągane, niedorzeczne i nie spodoba się większości, ale osobiście miałem dziką frajdę. Gdy zaczął się trzeci akt i wszystkie wątki zaczęły się łączyć, płynnie prowadząc do eskalacji, ja nie mogłem być szczęśliwszy. Jump scare’y, potwory, masa krwi, dziecko gadające o dostawaniu prezentów od staruszki mieszkającej piętro wyżej (gdzie nikt nie mieszka), zaćmienie, protagonistka ma najlepszy dekolt na WFF i jest uwalony we krwi, taśma jest dobra na wszystko, dwururka spotyka kogo trzeba, no zabawa przednia.
Reżyser wcześniej był w duecie tworzącym trylogię [REC], produkcja Álex de la Iglesia. Lepszego filmu nie mogłem się po nich spodziewać.
Femi
19 października
Kino emocji i uczuć. Zamiast oglądać na luzie, trzeba wejść w logikę filmu.
Reżyser przed filmem zapowiedział, że to film o uczuciach, więc zachęcał do czucia. Osobiście czułem obojętność i znużenie. Holandia, bohater dowiaduje się o ciąży swojej dziewczyny i to, co później następuje, chyba jest opowieścią o strachu przed rodzicielstwem zmieszanym z traumatycznymi doświadczeniami z własnym ojcem. Film wymaga wysokiego zaangażowania oraz wejścia w logikę tej narracji – tutaj np. bohater mdleje w pokoju. I w następnej scenie ktoś biegiem zdobywa budynek, natychmiast jest na górze i rozwala drzwi, byle się tylko do niego dostać. Stąd wiedzieli, że tam jest i potrzebuje pomocy? Otóż język filmu jest celowo wyolbrzymiony, by podkreślić emocję danego momentu: w tym wypadku dramatyczność. Musimy wiedzieć zawczasu, że to się tak naprawdę nie dzieje, tylko reżyser jest skupiony na tym, byśmy czuli to, co on chce: byśmy czuli, że ten moment jest ważny. Czy to do mnie jakoś trafia, czy coś dla mnie znaczy? Nieszczególnie. Mogę najwyżej rozważać możliwość, że przy drugim seansie coś bym tu znalazł.
Nie zniechęcam, bardziej ostrzegam, by podchodzić do oglądania będąc przygotowanym. Reżyser buduje świetną atmosferę magicznego realizmu, a i zdjęcia często tworzą świetne widoki.
Dzień ukraińskiego ochotnika
20 października
Dzień z życia. Dokument, doświadczenie i złodzieje przywiązani taśmą do znaków drogowych.
14 marca 2014 roku 500 ochotników zgłosiło się do pomocy na Ukrainie, co potem stało się podstawą działań wojennych. Na pamięć tego wydarzenia obchodzony jest na Ukrainie tytułowy Dzień – szczegóły i daty mogę jednak mylić, a nigdzie w Internecie nie widziałem więcej na ten temat. Film twierdzi jednak, że takie święto istnieje.
Początek i bunkry – to dosyć nużąca część, jakby twórcy chcieli coś pokazać, ale nie bardzo mieli warunki. Potem jednak wychodzą na powierzchnię i faktycznie oddają codzienność wojenną – nawet jeśli nie ma żadnych wydarzeń, ale jest napięcie, są rozmowy, jest codzienność. Dzień za dniem, to tylko jedna z wielu, a od jutra od nowa to samo. I końca nie ma.
Film robi wrażenie prezentacją rzeczywistości, jak zwyczajna stała się tam typowa niecodzienność, życie po kątach i czekanie, gdy ktoś tam strzela albo ginie. Zapamiętam przywiązywanie przestępców do słupów, by czekali na władze i robili się pokorniejsi. Zapamiętam strzelanie do drona, leżąc na trawniku. Zapamiętam rozmowę o tym, jak mądrzy ludzie od lat pytali: „Po co walczycie w obcej wojnie? Przecież was Rosja nigdy nie zaatakuje”.
Czarno na białym koniu
20 października
Pulp Fiction na Słowenii. Brak fajnych postaci czy dialogów, za to z kotami.
Ktoś jest idiotą. Ktoś hazardzistą. Ktoś zakochuje się w kobiecie gangstera. Ktoś chce działać na terenie gangstera. Podział na rozdziały z przypowieściami, post-modernistyczny dryg do rzeczy w stylu: gadanie z OFF-u „Ja nigdy nie istniałem, ale gdybym istniał, to bym wam opowiedział taką historię”. Dynamiczny montaż, jugosłowiańska energia, tylko w sumie frajdy z oglądania niewiele. Dużo gadają, ale nie ma za tym akcji. Stoją w pomieszczeniu i planują następny krok, a ja chcę już w połowie, by ruszyli dalej. Twórcy nie dostarczają ciekawych scen, wydarzeń, postaci – wszyscy są tu w zasadzie podobni do siebie. Nie ma tragedii, ale chciałem, by film skończył się jak najszybciej. Był mi obojętny.
Czarnobyl: Ludzie ze Stali
20 października
Telewizyjny dokument o ludziach, którzy wrócili. Starość, samotność i recytacja zapomnianych wierszy.
W 1986 roku doszło do tragedii w Czarnobylu, ewakuowali w końcu okoliczne miejscowości. Dali im nowe mieszkania w twardych warunkach, zima tamtego roku była naprawdę ciężka. To wiele osób wróciło do siebie, w okolice Prypeci i Czarnobyla. I żyją tam do dziś. Wtedy wróciło ponad 120 osób, dziś żyje tam pewnie 10-15. Są starzy i w potrzebie, więc twórcy filmu im pomagają.
Nikt nie pyta, czemu tam wciąż żyją, czemu przez te trzy dekady nie zmienili zdania. To po prostu ich dom, są u siebie. Ważne, że są w potrzebie – spożywczej, technicznej i ludzkiej. Tak po prostu do nich zajrzeć, bo dla nich przyjemnością jest w ogóle spotkać się z drugim człowiekiem. Pogadają, opowiedzą historię swojego życia, podzielą się szczegółami. Niektórzy z nich w ogóle nie powinni nawet być wysiedleni, bo byli zbyt daleko, by ich promieniowanie objęło. 300 złotych emerytury, handlarz zaglądający raz na 3-5 tygodni, zima. A my to oglądamy przez godzinę. Smutny program telewizyjny.
Uczta
20 października
Chrześcijańska pasza na festiwalu. Najzabawniejszy – niecelowo – film na WFF.
Bohater powoduje wypadek ze sutkiem śmiertelnym, jego ojciec bierze na siebie winę, ale protagonista nadal czuje się winny i potrzebuje wybaczenia. Tyle teorii, w praktyce – tamten zawracał nielegalnie bez brania pod uwagę ruchu na drodze, co zresztą można było podciągnąć pod wymuszanie ubezpieczenia. Jak w ogóle się stuknęli, jak byli na innych pasach? Nie ważne, przecież i tak ledwo się stuknęli. Z taką siłą można wjechać w stojącego na ulicy człowieka, a ten co najwyżej się przewróci i wstanie krzycząc „jak jeździsz baranie?!”. Nie ważne, logika kartonów z „M jak miłość” obowiązuje, więc tamci leżą i krwawią na ulicy. Jakoś. Mogli chociaż odbić w bok i wylądować w wodzie, miałoby to chociaż ręce i nogi, ale nie są one potrzebne. Następnie: szpital. Młoda poszkodowana zaraz wyjdzie, ale jej ojciec jest pod maszyną utrzymującą życie. Wszystko wygląda, jakby do incydentu doszło rano, teraz mamy popołudnie. Żona podejmuje decyzję o odłączeniu leżącego, by umarł, bo „nie chcę, żebyś czuł ból”. Najwyraźniej na Filipinach nie wiedzą o anestezjologii, ale dobra, nie ważne – czemu odłączają go po kilku godzinach? Chociaż to pewnie niedoświadczony reżyser, który nie umie oddać na ekranie upływu czasu, pewnie w jego głowie to nastąpiło po wielu miesiącach… Przecież nawet nic w tym czasie się nie działo, nawet do sądu idą dopiero po zgonie, więc to z każdego punktu widzenia wygląda, jakby on leżał na OIOM-ie kilka godzin. Nawet nikt jej nie mówił, że nie ma szans na przeżycie. Jeśli o mnie chodzi – to ona go zabiła.
I tak wygląda pierwsze 40 minut filmu. Nie widzę sposobu, który miałby sprawić, że ktokolwiek kupi cokolwiek, tutaj film już traci każdego odbiorcę. Wszystko tu jest nielogiczne, sztuczne, naciągane – ten incydent ma zbyt wiele niejasnych rzeczy, by być podstawą do gadania o winie, wybaczeniu i moralności. Niemniej – dobra, jeśli ktoś to kupi, to co dostanie dalej? Kino pełne emocji, zaangażowanych aktorów i reżysera, który bardzo chce, by wszyscy na ekranie wszystko przeżywali. Nawet jeśli nie ma ku temu podstaw – np. pójście do więzienia na parę miesięcy. Pobyt w takim miejscu wygląda dokładnie tak, jak można było to zrobić tylko i wyłącznie w filmach z gatunku chrześcijańskiej paszy. Zero stresu, posiedzi tam, poczyta ludziom Biblię i wyjdzie.
Zaznaczę tylko – to najlepsza chrześcijańska pasza, jaką w życiu oglądałem. Nikogo nie obraża i jej celem jest pokazanie, że Bóg wszystko wybacza, trzeba tylko wyznać przed nim winę. Cała reszta pójdzie w ślady tego wyznania, żaden człowiek nie ma tu nic do gadania. Wszyscy się pogodzą, będą sobie klaskać i gotować sobie nawzajem jedzenie.
Główny problem filmu leży w tym, że jest niedorzeczny. To idealny tytuł do komentowania na żywo i kręcenia beki na sali kinowej. Co więcej: film domaga się takiego traktowania, będąc bezczelnym wobec widza. Stanie pod kinem po seansie i wspólne przypominanie sobie z kumplem tego, co właśnie ujrzeliśmy, to jeden z najzabawniejszych momentów WFF. Kiedy myślisz, że film się skończył, to jeszcze czwarty akt się włącza, gdzie przez 15 minut oglądamy gotowanie i spożywanie jedzenia. To wszystko. Do tego realizacja… Reżyser dostawał już nagrody za filmy i reżyserię, jest doświadczonym filmowcem – ale ta produkcja wygląda jak dzieło amatora, który w ogóle nie jest w stanie używać czegokolwiek, nawet cięć montażowych czy kadrowania. Nawet o tym nie myślał podczas tworzenia! Praca kamera wygląda tak, jakby położyć ją na ramieniu i iść z nią tyłem, zahaczając o gałęzie i co tam jeszcze znajdziecie. Naprawdę nie czułem, że byłem na Międzynarodowym festiwalu, gdzie zapłaciłem pieniądze za bilet.
Emocjonalne i niedorzeczne kino. Bardzo śmieszne. Zobaczcie koniecznie, z kumplami i wódką.
Mój ukradziony kraj
20 października
Trochę o ekonomii, ale bardziej o doświadczeniu życia w Ekwadorze, pokazaniu ich determinacji.
Na początku napis informuje, że gdy zmienił się prezydent Ekwadoru, to inne kraje przestały wspierać jego lewostronne rządy. Kraj podupadł, więc nowy prezydent zwrócił się o pomoc do Chin, a te bardzo chętnie zaczęły pomagać, kupując po kawałku Ekwador. I twórcy poświęcają trochę czasu wyjaśnieniu tego – nie samym początkom, na czym te lewostronne rządy polegały i jak zerwano współpracę, ale o działaniu Chin.
Autorzy bardziej pochylają się nad zwykłymi ludźmi, że są oni gotowi walczyć za ten kraj, oddać nawet własne życie za niego. Oddać obraz rzeczywistości, w której władze używa siły, by rządzić, nadzorować, a później robić jeszcze gorsze rzeczy. Ekwador dla Ekwadorczyków, tak. Szkoda, że dokument jest dosyć senny i nużący – w końcu głównie o oddanie atmosfery i emocji tu chodzi – a mała ilość konkretów nie pozwala wysnuć szerszych wniosków. Uświadamia za to, że gdzieś, tam, toczy się walka.
Wojna czekoladowa
21 października
Głównie o tym, że walka trwa. r/FuckNestle ma więcej treści.
Od 2005 roku trwa walka jednego prawnika reprezentującego sześciu niewolników z Wybrzeża Kości Słoniowej, aby sąd w USA rozpatrzył jego sprawę. Dlaczego w USA? Czy próbował innych metod? Cii, nie ważne. Chce w USA pozwać Nestle i jego kumpli za to, że plantacje w WKS nie płacą dzieciom za pracę przy zbieraniu nasion kakaowca. Wykazuje, że Nestle o tym wie, nic z tym nie robi i sąd ma interweniować w tej sprawie.
Temat jak najbardziej słuszny, walka o sprawiedliwość dla niewolników i wykazanie, że system jest tak zbudowany, aby faworyzować największych graczy, którzy mogą sobie pozwolić na działanie w jego obrębie. Nie jest to jakiś konkretny dokument, bardziej o podróży, znajdowaniu tu i tam czegoś, co może posłużyć za dowód, widzeniu tego i tamtego na własne oczy – ogólnie to tytuł informujący o istnieniu problemu, niż go zgłębiający.
Całość kończy się stwierdzeniem, że prawdziwą metodą jest wstrząsnąć społeczeństwem, aby przestali kupować produkty Nestle. Mogli przy okazji powiedzieć, że Nestle to nie tylko Nestle, ale też pierdyliard innych marek i nawet nie wiesz, że kupujesz wtedy ich produkt (Winiary, Maggi, Nałęczowianka, Gerber). Problem, który istnieje od ponad dekady. Już nawet nie będę wspominać o problemie z butelkowanymi wodami…
Cherry
21 października
Mówienie o ciąży poprzez mówienie o wszystkim innym. Z jajem, kolorem i życiem.
LA, teraźniejszość. Cherry ma 20-kilka lat, zarabia składając zwierzęta z balonów, występuje na wrotkach na przyjęciach urodzinowych, a jej chłopak jest DJ i niedługo wyda płytę. A teraz okazuje się, nasza protagonistka jest w ciąży. 10 tydzień, od poniedziałku 11. Ma niewiele czasu, aby podjąć decyzję o usunięciu hormonalnym, na operację ma więcej czasu, ale też… Może chce zachować dziecko? Nasza bohaterka będzie mogła stracić panowanie nad sobą, z początku przy każdym puszczą jej nerwy, podejmie kilka złych decyzji, będzie próbowała o tym pogadać z innymi bez mówienia wprost, że jest w ciąży. Kamera podąża za bohaterką, budując wrażenie opowieści w czasie rzeczywistym, ale bez dłużyzn.
Scenariusz jest dosyć mechaniczny, ale robi swoją robotę – buduje napięcie i stres sytuacyjny w lekki, akceptowalny sposób. Całość szybko ma kuriozalny potencjał, gdy bohaterka w ciągu dwóch godzin dowiaduje się o ciąży, traci pracę, musi zdecydować o pogoni za marzeniami, śpi w samochodzie i jeszcze rzuca swego chłopaka. To w końcu kino mające odwagę mówić o konkretach: kwotach za wizytę lekarską albo warunkach mieszkaniowych. Aktorka (Alex Trewhitt) daje sobie z tym wyzwaniem radę, zresztą to pomaga osiągnąć ten lekki, niepoważny element całości, a przy okazji pozwala na opowiedzenie o protagonistce od każdej strony w krótkim czasie, zbudować na ekranie jej życie i jak ciąża może wpłynąć na to wszystko. Pani reżyser mieszka w LA od sześciu lat, kocha to miejsce i wykorzystała jego barwy w celu złagodzenia tematu, aby łatwiej było w ogóle nam na ten temat rozmawiać. To nie koniec świata, to też po prostu kolejny dzień.
W sumie mógłbym napisać, że jest to film dosyć zachowawczy – w jego świecie faceci nadal nie umieją gadać o uczuciach, pewnie nie mogą. Kobiety gadają tylko o nich, nie umiejąc przejść do rzeczy – i ostatecznie do tego nie doprowadzając. Niby wydaje się to wyjęte sprzed kilku dekad, ale już morał jest współczesny: dziecko to poważna decyzja. Lepiej być na nie gotowym, niż improwizować, gdy nas życie zaskoczy. Jest tu miejsce na miłość do rodzicielstwa, na wątpliwości, na akceptację każdej decyzji, na kłótnię i na humor. Takie kino ma potencjał na normalizację aborcji – nie z nienawiści do dziecka, ale właśnie z miłości. Nick w krytycznym momencie mówi, że miał świetnego ojca i chce takim być dla swoich potomków, zamiast zrzucać na niego ciężar rezygnacji ze swoich marzeń. W świecie Cherry dziecko musi być chciane, a rodzice gotowi. Proste.
Tak, mogli się zabezpieczać w bardziej efektowny niż najmniej efektowny sposób, ale to już temat na inną rozmowę. O edukacji seksualnej.
Królowie świata
21 października
Bez koszulek przez świat. Kolumbia chce mieć swój Pejzaż we mgle. Scena na rowerach!
Pięciu przyjaciół z maczetami, mają tylko siebie nawzajem. Jeden z nich dowiaduje się, że ma w ręku papier pozwalający mu odebrać ziemię, którą rząd odebrał jego babci dawno temu. Teraz rząd zwraca ziemię, więc bohater w to wierzy i razem z przyjaciółmi rusza w podróż, aby znaleźć swoje miejsce na tym świecie, gdzie nikt nie będzie ich prześladować, bić, gardzić nimi… Tak zaczyna się ta opowieść, często skupiona na dostarczeniu momentu, niż popchnięciu historii dalej. Wrażenia z tych momentów mają różny ładunek, niektóre dezorientują, inne zachwycają – jak zjazd rowerami, gdy część bohaterów stoi na dachu ciężarówki, a reszta kładzie się na jednośladach i pruje w dół. To może być mój ulubiony moment roku!
Film wydaje się wciąż i wciąż nawiązywać do wydarzeń i historii, o których nie mam pojęcia. Dlatego dla mnie np. scena pożaru na stacji paliwowej jest tylko nierealnym symbolem buntu, ale jednocześnie wyobrażam sobie, że coś takiego miało miejsce. I reżyser do tego nawiązuje, tylko mnie brakuje kontekstu. Zważywszy na inspirowanie się twórczością Theo Angelopoulosa (na końcu jest dedykacja dla niego, jakby sami Królowie… nie byli tego wystarczającym dowodem), który w każdym filmie mieścił współczesną historię Grecji i nie informował o tym odbiorcy, to takie założenie ma sensowne podstawy.
Gorzej, gdy widz będzie chciał zrozumieć emocjonalny stosunek otoczenia wobec bohaterów, jak często obcy ludzie reagowali na nich agresją. U Greka bohaterowie byli neutralnymi obserwatorami, co bardziej pasowało do konwencji. Koniec końców – film się broni, dostarczając magicznej i brutalnej podróży przez Kolumbię u boku ludzi, którzy coraz bardziej i bardziej nie wierzą, że gdzieś jest miejsce dla nich.
Monica
21 października
Powrót do domu, który już nim nie jest. Do samodzielnego wypełnienia (film też).
Monica wraca do domu, aby wspomóc opiekę nad matką, która odmawia pomocy jako czegoś niepotrzebnego, chociaż potrafi w środku nocy zacząć wołać własną matkę. Nie poznaje Monicki i traktuje ją jak obcą osobę. Ponad to widzimy, jak Monica tańczy przed laptopem za napiwki, pokazując piersi, albo jak idzie do klubu i nie znajduje tam frajdy. Często jest też zaczepiana przez obleśnych ludzi, proponujących jej dwuznaczną pomoc z samochodem albo po prostu przechodzą do rzeczy, chociaż nie są mile widziani.
Kwadratowy kadr, wolne tempo pomimo łączenia krótkich ujęć, monotonia, wrażenie stania w miejscu. Oto cały film. Niby coś robią, niby coś się dzieje, ale mówię w ten sposób to samo, co mówili już pół godziny wcześniej. To powinien być krótki metraż.
A tak w ogóle czekałem od początku na wielki zwrot akcji w finale i wyjawienie, że tytułowa Monica zmieniła płeć. I się nie doczekałem, a tak to byłby idealny odpowiednik polskich Głupców pod każdym innym względem. Zamiast tego zobaczyłem dziecko, które nie powinno śpiewać, śpiewające hymn Stanów Zjednoczonych. Akt ten wzrusza bohaterkę, słowa rezonują z jej siłą wewnętrzną. I nagle film się kończy.
Ci, którzy tańczą w ciemności
22 października
Na urlopie z niewidomymi. Ślepy po przebiegnięciu 10 km też chce na piwo.
Kilka niewidomych osób, które radzą sobie świetnie w życiu. Pracują, są samodzielne, podróżują pomimo braku wizji albo jej zdecydowanego ograniczenia na poziomie 5% w jednym oku. Innego życia nie umieją sobie wyobrazić, nie chcą wzroku, jest im całkiem komfortowo. Przyznam, taka wizja ślepoty jeszcze nie była mi znana. Osobiście nic gorszego nie mogę sobie wyobrazić, a tu proszę. I jeszcze pieska dostajesz.
Na ekranie widzimy tylko efekt końcowy tak naprawdę – nie ma tu początku, nie ma drogi, nie ma pokonywania trudności i akceptowania, że innej drogi nie ma. Widzimy tylko, gdy to wszystko minęło i doszliśmy do tego, że możemy kręcić bekę z niewidomych próbujących umyć podłogę we własnym mieszkaniu. I rozłożyć wykładzinę. Bo oni sami się z tego śmieją, a co?
Brakuje tylko implementacji filmu Buraka o niewidomych na strzelnicy.
Na zewnątrz
22 października
Był dzieckiem, a potem dorósł. Ciężko z tego wyciągnąć więcej wniosków.
Bohater kiedyś był symbolem Majdanu, teraz opuszcza sierociniec w wieku 18 lat i nie może się odnaleźć. Autorka była z nim wtedy, teraz go odnalazła. Miesza ze sobą te dwa plany czasowe, czasami w jakimś celu, najczęściej jednak dla samego mieszania. Utrudnia to jakąś identyfikację z bohaterem, poznanie go. Nie mogę też mówić o jakiejś płynnej, zrozumiałej narracji – film raczej wypełniają wydarzenia, które nie składają się na coś. Nie rozumiemy, co się działo z bohaterem przez te lata – rozumiemy jego sytuację i obecne problemy, możemy się banalnie wzruszyć jaki wtedy był niewinny, a dziś nic z tego nie ma. Że kiedyś miał nadzieję, a teraz nie ma na to już zapewne szans. Tylko co z tego można wyciągnąć? Ciężko powiedzieć.
Dużo trzeba naprawić na Ukrainie, ale to wiadomo.
Gorączka śródziemnomorska
22 października
Nie wiem, czy dobrze reprezentuje depresję, ale umie o niej opowiedzieć. Z jajem.
Bohater jest Palestyńczykiem, ma dzieci i żonę, próbuje pisać. Ma sąsiada, który gra głośną muzykę i jest afirmacją cieszenia się z życia – nie ma problemu, jak ktoś go nie lubi, jak jakiś temat jest za duży, to ma go gdzieś, jest sobą i żyje tak, jak chce. Protagonista zwróci się do niego z prośbą o zabicie go, bo ma depresję i nie ma potrzeby dłużej żyć, wręcz perspektywa śmierci go raduje, bo oznacza koniec dźwigania, wstawania codziennie z uczuciem bezsensu.
Całość jest delikatną komedią. Wizualizacja depresji na ekranie jest pobieżna – wie, że to niewidzialna choroba, ale jednak dla twórców jest to wymówką, niż wyzwaniem. To pominąwszy, otwiera to możliwość do dyskusji o takim planowanym samobójstwie – bardzo jest to jednak osadzone w kulturze, czasie i miejscu, które wywiera wpływ na jednostkę i jej chęci do życia. Sporo trzeba sobie dopowiedzieć za twórców.
Niemniej, film potrafi chwycić i zyskać sympatię. To trochę niespodziewana opowieść o życiu i tym, że świat ma plan na wszystko. Albo przynajmniej twórcy coś takiego sugerują na koniec. Anestezjolog, haha…
Bezpieczne miejsce
22 października
Jednostronnie o przypadku z życia, czyli jak poważnie traktuje się zdrowie psychiczne. Męczący.
Jest taki moment w tym filmie, gdy naprawdę poczułem się zaintrygowany. Reżyser gra tutaj samego siebie w roli człowieka martwiącego się o brata, który właśnie podjął próbę samobójczą. Pobiegł do jego mieszkania, wezwał pomoc medyczną, znalazł go całego we krwi, biegł po mieście, służył policji pomocą i lekarzom, a gdy w końcu miał możliwość pogadać z bratem… Złamał wtedy czwartą scenę. Mówi nawet, że zachował prawdziwe nazwiska osób, które były w to zamieszane. Dodaje magicznego realizmu, jakby wtedy mówił trochę do nas i trochę do prawdziwego brata, który zmarł. To dynamiczne, emocjonalne kino portretujące prawdę i prawdziwą historię o tym, jak jego samobójczy brat był traktowany przez policję i personel medyczny, co miało wpływ na jego dalsze życie.
Jestem zwolennikiem wszystkich historii o współczesnym traktowaniu zdrowia psychicznego, o empatii i apele o to, by nie ignorować niczego. To jednak obraz jednostronny, który nie próbuje nawiązać relacji z drugą stroną, przedstawić jej. Może się nie dało, ale jednak chodzi o próbowanie. Taki film łączy z widzami z innych krajów, ale czy coś zmienia?
Na dodatek film traci swój początkowy dynamizm, zmieniając się w drugiej połowie w męczące doświadczenie, które nie może się skończyć. I nie ma to związku z tematem, tylko realizacją.
Wzbierająca wściekłość
23 października
Ukraińscy filmowcy dalej szukają sposobu, by opowiedzieć o wojnie. Póki co informują na bieżąco.
Kolejny dokument prezentujący nagrania zrealizowane w okresie 2013-teraźniejszość. Tutaj niby pomysłem na klamrę jest pokazanie losów zakochanych, walczących o Ukrainę, ich żywotu przez te lata. Problem w tym jest ten sam, co z innymi tego typu produkcjami – impulsem do wypuszczenia materiału jest inwazja na Ukrainę, nie posiadanie gotowego filmu. Kolejny raz oglądamy te same wydarzenia, opowiedziane w niezły sposób, tylko nie dodaje to wiele nowego. Wszystko po to, by sobie przypomnieć o wojnie, zobaczyć ją na własne oczy i pamiętać, że Putin to chuj. Tak artyści Ukraińscy pomagają, robią swoją część. Nie jest to złe, po prostu w nagromadzeniu festiwalowym WFF robi się już powtarzalne.
Bo co z tym głównym wątkiem niby? Protagoniści są gdzieś w tle, nie są zbyt charyzmatyczni – bo w końcu nie muszą być. Ich rola to faktyczna wojna, nie udział w dokumencie. Nie poznajemy ich, ich relacji, skupiamy się głównie na początku konfliktu (2014-16), by potem skoczyć pięć lat do przodu, gdy zakochani są w separacji.
Muzyka jest świetna. Okres Majdanu świetnie zaprezentowano. Proces inwigilacji uśpionym agentem został świetnie zaprezentowany. I żal za kumplami, którzy teraz są separatystami, też został świetnie pokazany.
Miasto
23 października
City Symphony, które w trakcie chyba stało się fabułą. Zero satysfakcji.
Japońskie miasto. Czarno-białe. Współczesność. Niby są tutaj bohaterowie, ale jak wchodzą do budki telefonicznej, to kamerę bardziej interesują graffiti na szybie wspomnianej budki. Do tego masa cięć, w stylu Taken 3. Bohater nie może odetchnąć bez twórcy robiącego trzy cięcia na wdechu i wydechu. Klatka piersiowa, nos, para. I tak cały czas.
Fabuła powstała tutaj chyba w trakcie, bo jakoś tak udało się stworzyć intrygujące postaci, które w sumie chce się oglądać. Ta baba bez brwi, chłop z uszkodzoną łapą – jest w nich tragizm. Myślę, że spodobali się twórcy na tyle, że zmienił pod nich kierunek filmu.
Nadal jest to chaotyczne doświadczenie, męczące i niczego nie dające w nagrodę za ukończony seans. W końcu można opuścić salę, to wszystko.
Podróż Lissy
23 października
To może być soundtrack roku. Sam film to trochę seria ładnych obrazków.
Los Angeles, współczesność. Dziecięca gwiazda dorosła, teraz śpieszy się na przesłuchanie do nowej roli. Przez przypadek pije herbatę z LSD, ale nie może zrezygnować z przesłuchania, więc i tak rusza na miasto.
Ten film ma pewne ambicje: zgubny wpływ toksycznych relacji z matką („Nie chcę żyć swoim życiem, chcę żyć naszym życiem”), komentarz odnośnie technologii wypierającej aktorów, wyrażenie potrzeby znaczenia i robienia znaczących rzeczy w swoim życiu. Tylko no, te rzeczy nie są osiągnięte poprzez film i jego fabułę. Sama tytułowa podróż to podziwianie ładnych obrazków, może ma to nawet potencjał humorystyczny (oglądanie naćpanej osoby na ulicy, zabawnie się rozglądającej). Najważniejszy moment – przesłuchanie – wyglądałby przecież dokładnie ta samo bez narkotyków. Bohaterowie dużo mówią, ale kończy się to tylko tańczeniem na koniec, co ma symbolizować wyzwolenie i kreatywną, wartościową twórczość – ale tym nie jest.
Wizualnie film wygląda obiecująco i przekonywująco, a awangardowy space-rock w tle jest świetnym akompaniamentem. Mam nadzieję, że pojawi się niedługo na jakimś Spotify.
Niewidzialna republika
23 października
Gdzieś w okolicy kompetentnego dokumentu z domieszką osobistej perspektywy.
Współczesny dokument o wojnie o Górski Karabach z perspektywy ormiańskiej, a tak dokładnie dziennikarki, która tam została i pisze dziennik. Ponoć też pracuje, ale częściej ją widzimy piszącą dziennik. W sumie widzimy opowieść z jej perspektywy, ale bez jej udziału, tak jakby twórcy wychodzili z założenia, że jej emocje są ważniejsze od jej pracy czy życia.
To dosyć mocno przypadek „photographic something you want to show everyone as males/females”. Od samego początku widzimy ją w zwolnionym tempie, patrzącą w marszu na bok, inspirująca i waleczna. Opis filmu mówi o dzielnej kobiecie, tylko sam film w sumie takiej jej nie pokazuje, bo nie jest przedstawiona jej faktyczna rola w tym wszystkim. Jest tylko narratorem, który kilka razy w ciągu filmu musi zagrać na gitarze (!), opowiedzieć o tym jak wyszła na słońce na 7 minut, albo jak wyszła ze schronu, bo przypomniała sobie o nakarmieniu rybek. Jest coś takiego, jak osobista perspektywa, ale jest też coś takiego, jak dodawanie czegoś na siłę od siebie, byle tylko coś dodać.
Niemniej, sam konflikt został rzetelnie przedstawiony. Pomijam montaż z filmów Greengrassa czy jakieś dziecięce wstawki animowane – sam seans wystarczył mi, by zrozumieć tę małą wojnę, strony i przebieg, znaczenie. Jest w tym filmie udany dokument, tylko z wieloma niepotrzebnymi dodatkami.
Matka
23 października
Lepiej myć kible w Afryce niż zajmować się sztuką. Poziom pretensjonalności wyjebało w kosmos.
Bohaterka stara się o dziecko i zajmuje się reżyserią sztuk teatralnych. Trudno powiedzieć, w czym z tych dwóch rzeczy jest gorsza, ale scenariusz zakłada pochwalczy stosunek wobec niej, więc taki mamy na ekranie, chociaż oglądanie jej zachowania to wyliczanie tzw. czerwonych flag. To po prostu osoba, od której powinno się trzymać z daleka, z łatwością posługująca się postawą pasywno-agresywną, przekonana do tego, że jej wolno postępować w każdy sposób, póki ma wymówkę, cały czas robi też rzeczy, za które krytykuje innych. I tak dalej, tego jest mnóstwo. Jej niestabilność, emocjonalność oraz wywyższanie kwalifikują ją do leczenia psychiatrycznego.
Gdzieś w trakcie tego wszystkiego wymyśla program dla dzieci. Cokolwiek to znaczy, cokolwiek ma to dać i jakkolwiek ma działać, ale działa. Bohaterka zajmuje się dziećmi, wszyscy jej klaszczą, a ona z wiankiem we włosach zbiera gratulacje. Są jakieś sygnały, że te dzieci dzięki jej sztuce „otworzyły się”, ale nie jest pokazane ani ich otwieranie, ani że były zamknięte, ani jak to działa, nic. Tańczą trochę i tyle, bo najważniejszy jest czołobitny stosunek filmu do swojej protagonistki przy jednoczesnym robieniu absolutnie wszystkiego, by na to nie zasłużyć.
I jest propozycja: zrób to samo, ale w Afryce. Sponsorzy tak chcą, jedziesz dzisiaj, co ty na to? Bohaterka się zgadza, na miejscu doznaje olśnienia, że w Afryce jest źle. W sensie, tragicznie. Ojcowie mający HIV ruchają własne dzieci, bo wierzą, że w ten sposób się wyleczą. I te dzieci umierają. Bohaterka oczywiście musi być najbardziej dramatyczna, księżniczka jedna, więc zamiast w racjonalny sposób opracować plan czy coś, to ona w taksówce pod wpływem impulsu zaczyna się drzeć na kierowcę, by ją wypuścił. I zostaje w Afryce, nie mając planu, nikogo nie informując. Dobrze, że nie wywołuje jeszcze poczucia winy w innych, że oni wyjeżdżają, kiedy w Afryce dzieci głodują, ale to by wymagało od protagonistki myślenia o innych chociaż raz w jej życiu.
W jaki sposób to leczenie sztuką i otwieranie dzieci ma pomóc i załatwić problem ojców ruchających własne dzieci? Nie mam najmniejszego pojęcia. Nie wiem nawet, czemu ona jest do tego najlepsza, skoro nawet w byciu panią reżyser teatralną jest dosłownie najgorsza. Ilekroć ją widzimy na próbach, to umie tylko gadać banały w stylu „musisz być bardziej”, co wyraźnie frustruje aktorów. Jej występy zbierają marne oklaski. Nawet jeśli ta art-terapia miałaby sens, to czemu ona? Nie wiem. Wiem tylko, że jak przyjeżdża do chorego dziecka i oferuje pomoc, to dają jej mopa. Obawiam się, że nawet bycie salową ją przewyższa, bo taka szpitalna sprzątaczka musi mieć sporą wiedzę o procedurach, aseptyce i antyseptyce – ale no, przynajmniej bohaterka faktycznie coś robi.
Wierzcie mi – nie streściłem nawet połowy absurdów, które mają miejsce w tle, chociażby to zamieszanie z ciążą, które przewija się przez cały film. Ta produkcja ma syndrom „białego zbawiciela”, który w pojedynkę naprawi problemy całego świata, on musi się zaangażować, bez niego wszyscy są straceni, on tu jest najważniejszy, on, on, on. A twórcy zachwycają się tym, jej odwagą i determinacją, nieustępliwością. Szkoda, że to nieustępliwość przed zdrowym rozsądkiem.
A najlepsze jest to, że ten film prezentuje prawdziwą historię. Nie tylko więc zrobiono zły film, to jeszcze napluto w twarz prawdziwej osobie, która faktycznie zrobiła coś dobrego, poprzez nieadekwatne przedstawienie jej życiowych dokonań. Gratuluję, gorszego obrazu na WFF nie widziałem. A byłem na Uczcie!
Najnowsze komentarze