Październik 2022
Chcę obejrzeć wszystko z 2022 roku. Jedziemy dalej...
Mów do mnie ("Talk To Me")
28 października | VOD
Najbliżej tytułu faktycznego horroru ’22 roku. Sporo fantastycznych sekwencji.
2022 rok był dobry dla podgatunków horrorów, ale gdy miałem wybrać tak po prostu „dobry horror”, to… Był problem. Obejrzałem sporo dobrych filmów z elementami horroru: teen horror, splasher horror, psychological horror… Pearl było bardziej dramatem psychologicznym, Barbarzyńca miał za dużo humoru i przygody, będąc też po części horrorem. Talk To Me jest w sumie takim horrorem, chociaż tutaj też ten horror wchodzi dosyć późno: na początku nastolatki bawią się z opętanym przedmiotem, imprezy kreują wokół możliwości stawiania mu czoła: każdy podaje rękę tajemniczej dłoni, wypowiada tytułową kwestię i pozwala duchowi wejść w siebie… A potem wszyscy nagrywają efekt i się śmieją, a sama „ofiara” ma z tego najwięcej frajdy, chociaż będzie ona dosyć niejasno opisana. Dopiero w połowie filmu tak naprawdę wchodzi jakieś zagrożenie, napięcie. I wtedy też film zaczyna mieć problemy.
Narracja rozbija się na dwa wątki, oba w sumie dosyć nowe, wprowadzając do historii zupełnie nowy kierunek i twórcy nie dają rady zainteresować wystarczająco tym nowym poziomem filmu. Jeden z tych wątków przez długi czas w sumie był potem trzymany w ukryciu – jakoś nie zauważyłem, że z tym chłopakiem nadal były problemy nadnaturalne. Myślałem, że tylko zrobił sobie krzywdę i teraz leży w ciężkim stanie w szpitalu, a tutaj potem się okaże, że nadal jest opętany. Film po 50 minucie jakby zaczął szukać sam siebie i średnio mu to wychodzi. Aż do końca, który znowu jest… naprawdę dobry!
Sporo tutaj sekwencji biorących widza z zaskoczenia, ale autentycznie pracujących na to, aby go wystraszyć, wprowadzić w stan niepokoju. Chociaż od strony realizacyjnej widać, że to współczesny film robiony przez debiutantów (cały czas zbliżenia), to jednak od strony technicznej byłem zaskakiwany charakteryzacją, pomysłowością, prowadzeniem aktorów czy brakiem uwag do pracy kamery i dźwięku. Solidna, solidna robota, po której pamięta się tylko dobre sceny i momenty. To tytuł, który na pewno będzie pamiętany. A kolejny film tych twórców będzie jeszcze lepszy.
The Devil's Hour - sezon I
28 października | 6 odcinków po 60 min | Amazon Prime Video
Enola Holmes 2
28 października | Netflix
Są tu sceny, gdy bohaterka jest irytująca, oraz gdy fabuła nie ma sensu. I są jeszcze napisy końcowe.
Film z serii: forma ważniejsza od treści, a raczej – bardziej intrygująca. Zaczynamy więc od środka opowieści, gdy to bohaterka po ucieczce zwróci się do widowni: pewnie zastanawiacie się, jak do tego doszło? Już was wprowadzam. Czemu tak? Czemu akurat w tym momencie? Czy coś to daje? Czy ma to po prostu sens? A skąd. W momencie, gdy wrócimy chronologicznie do sceny otwierającej, ja już zapomniałem, jak ten film się zaczął. Oglądając pościg miałem wrażenie, że już to widziałem. I chwilę mi zajęło przypomnienie sobie, że widziałem to pół godziny wcześniej. Na papierze jednak – jest ciekawie, bo widz teoretycznie będzie się pytać „jak do tego doszło?” i w ten sposób bardziej się zaangażuje. Pominięto oczywiście wszystko co by mogło sprawić, iż ten zabieg narracyjny będzie faktycznie wciągający.
I tak przez cały film. Drobna sprawa detektywistyczna przerodzi się w śledztwo wielkiego kalibru, mające wpływ na masę ludzi – tylko przejście będzie słabe. Bohaterka udowodni w trakcie opowieści swoją wartość jako samodzielnej pani detektyw, a nie tylko siostry słynnego Sherlocka – tylko jej rozumowanie będzie naciągane. Ogólnie cała historia będzie naciągana, a gdy sprawa będzie rozwiązana i okaże się jednak, że rozwiązanie jest inne, ja nadal nie byłem w to zaangażowany. Dedukcja będzie tak naciągana, że będzie mi wszystko jedno.
Zakazany owoc ("God Forbid")
27 października | Disney+
Qodrat
27 października | AVP
Ostatnia wieczerza ("Hellhole")
26 października | Netflix
Najbardziej splatowy polski film roku. Odwrócone krzyże są zapowiedzią świetnego kina!
Do zakonu przybywa nowy ksiądz, będzie uczestniczyć w egzorcyzmach. Szybko okazuje się, że nie jest wcale święcony, a i egzorcyzmy to tylko fotomontaż. Pytanie tylko… No dobra, film nie zadaje żadnego pytania, ale już pójdę na rękę: po co to udawanie?
Film od początku serwuje powolną realizację osób niewprawionych w gatunku. Tam, gdzie szybkie cięcia na różne elementy byłyby wskazane, tam autorzy Ostatniej wieczerzy robią wszystko „trochę” za wolno, trochę za późno, trochę zbyt mało różnorodnie. Ksiądz z kamera nagrywa egzorcyzm i skupia się na twarzy księdza, z boku stoi grupa zakonników i śpiewa, ofiara się rzuca… Niby wszystko jest, ale to w sumie tylko taki zestaw podstawowy. Rozwój fabuły jest monotonny i pozbawiony często kluczowych elementów w stylu: „jak bohater coś osiągnął?” albo „skąd to wiedział?” czy też: „jak udało mu się potem wydostać?”. O napięciu nikt tutaj nie marzył.
W końcu jednak zaczyna się ostatnia część tej produkcji – i fani dobrego „złego” kina natychmiast zaczną wtedy szeroko się uśmiechać. Gdy tylko bohaterowie zaczną z siebie kpić i tego wszystkiego, gdy twórcy pójdą ze śmiertelną powagą we wszystkie szaleństwa, wtedy ten film staje się wyjątkowy. Wtedy zapada w pamięci widzów, którzy akurat się budzą. Odwrócone krzyże są zapowiedzią świetnego kina!
Ród Smoka - sezon I ("House of the Dragon")
23 października | 10 odcinków po 60 min | HBO Max
Sprawia wrażenie politycznego serialu dla dorosłych – pomimo banałów, przypadków, zbiegów okoliczności, naciągania zwrotów akcji czy niedojrzałych postaci.
Viserys jest królem bez następny tronu. Ma córkę i żonę w ciąży, ale jeśli coś jej się stanie? Albo urodzi kolejną córkę? Co wtedy? Kto będzie następcą? A jeśli zdecyduje się wyznaczyć jako taką swoją córkę Rhaenyra? Wtedy mogą być problemy wyjaśnione dosyć mętnie, ale chodzi o to, że będą problemy i mamy uważać, że król stoi przed ciężkim wyborem i mamy tę historię brać na poważnie, chociaż w sumie spędzamy 10 godzin na oglądaniu, jak rodzice swatają swoje dzieci.
Oglądamy tutaj prequel innego serialu i autorzy chyba są tego świadomi, ponieważ nie starają się niczego zbudować samodzielnie. Albo nie chciało im się tak po prostu. Motyw muzyczny w czołówce pochodzi z Gry o tron, zresztą jej wizualny styl jest identyczny; rozległy świat Westeros jest tu niewidzialny i nieobecny – w zasadzie większość czasu spędzamy w jednym zamku, z jedną rodziną, a jeśli już widzimy coś innego, to najprawdopodobniej będzie to wypełniacz fabularny, byle jakoś dobić do tych 10 odcinków. Relacje między rodzinami, historia krainy, Mur i świat za nim, bóstwa, Żelazny Tron? Nic z tego. O niektórych rzeczach się wspomni tu i tam, ale nowy widz po tych detalach nie będzie znać tego świata. Nie będzie też zagubiony, zamiast tego będzie jedynie obojętny na to nowe uniwersum. Dla niego to będą jakieś królowie i króle gadający o dzieciach, nic więcej – do tego został sprowadzony świat G.R.R. Martina przez HBO. Aha, jeszcze parę razy na smokach się przelecą.
Ekran jest wypełniony postaciami o identycznych osobowościach i motywacjach, nic ich nie wyróżnia. Wyjątkiem jest postać grana przez Matta Smitha, którego wyróżnikiem jest bycie granym przez Matta Smitha wnoszącego urok do tej produkcji, ale nawet on nie może nic poradzić na fakt, że twórcy wyraźnie nie mają jeszcze planu na jego postać – czy chcą z niego zrobić antagonistę, psychola a może bohatera, który na dodatek z troską stanie ramię w ramię przy swojej żonie? Póki co skacze między tymi różnymi postaciami bez ładu i składu, sensu czy konsekwencji. Przynajmniej ma osobowość, trzy nawet – z kolei reszta postaci (poza Viserysem i Rhaenyrą) kręci się wokół tematu bycia spadkobiercą, próbując zbudować wrażenie, że wiele od tej decyzji zależy, chociaż póki co sezon pierwszy nie zaprezentował absolutnie niczego na tle decyzji królewskich, politycznych, faktycznego rządzenia, radzenia sobie z problemami kraju czy królestwa. Gdy na końcu jest scena koronowania – sprawiająca wrażenie, jakby zorganizowali ją polscy politycy w pięć minut, jest aż tak pośpieszona – oczekiwałem od tłumu reakcji w stylu wzruszenia ramionami, ewentualnie jednego chłopa pytającego cicho: „To my mieliśmy króla?”. Oczywiście klaszczą i cieszą się, chociaż serial nie zrobił nic, by na taką owację zasłużyć.
Fabularnie pierwszy sezon jest wstępem do większej historii – tutaj wszyscy zaczną się kłócić i zdecydują o przystąpieniu do wojny o tron. Obserwowanie, jak scenarzyści do tego doprowadzają, jest całkiem niezłą komedią – ilość zbiegów okoliczności i przegięć, by do tego doprowadzić, jest absurdalna. Zakłada wykradanie się bez powodu w nocy na miasto kończące się bez uzasadnienia wizytą w burdelu, niebezpośrednio owocująca kazirodztwem wcześniej nie zbudowanym – jedno z nich nawet nie przejawiało wcześniej zainteresowania seksem! A teraz ta sama dziewica okazuje się być mistrzem uwodzenia, wybierająca na swój cel najbardziej do tego niewłaściwą osobę, która potem będzie wykorzystywać ten fakt przeciwko niej. Brakuje, żeby z tego jeszcze dziecko wyszło – i by pewnie wyszło, tylko jeszcze było trochę odcinków i jakoś je trzeba było wypełnić, więc wtedy się rodzą właściwe potomstwo. A to wszystko w obrębie jakichś 10 minut! Tyle stawania na głowie trzeba było, żeby intryga zaczęła się w ogóle kształtować, żeby później działy się jeszcze bardziej absurdalne rzeczy („Chcesz herbatę albo kawę?; – Tak, ruchałem twoją córkę, zabij mnie proszę.”, albo „- Nie chcesz, żeby dziecko umarło? A co, to twoje?; – O TY KURWO!”, albo „Jesteś już przecież dorosły i jeszcze nie rozumiesz, że jesteś bohaterem Mody na sukces?”, albo maszerowanie w zamku zaraz po porodzie). Doradca zostanie zwolniony przez króla bez słowa sprzeciwu, by później przed córką podać bardzo rozsądne i logiczne powody, które go uniewinniają i pokazują, że jednak stawia interes królestwa ponad osobistym – dlaczego więc nie powiedział tego królowi? Bo wtedy nagle by się okazało, że ludzie mogą rozmawiać jak dorośli, dogadać się, ale w tym serialu to rzadkość – większość z nich zachowuje się jak dzieci. Jest tu moment, gdy kilka młodych się pobiło i jest zebranie w środku nocy, co z tym teraz zrobić – pokój będzie wtedy wypełniony ludźmi w każdym wieku i jeśli znajdziecie tam różnicę w zachowaniu między dorosłymi i małolatami, to gratuluję. To zresztą przewijający się motyw tego serialu, że chce się tym ludziom powiedzieć: „weź dziecko się uspokój i usiądź”. Szczególnie jak na powitanie posłańca przylatują smokiem, którym lądują na cienkim i kruchym murku łączącym ląd z budynkiem, który zaraz się zawali pod ciężarem bestii. „Tak, masz dużego penisa, a teraz weź idź być gówniarzem gdzie indziej, proszę…”. Bohaterowie Gry o tron byli jednak poważniejsi, o tych książkowych nawet nie ma co wspominać.
Można oczywiście powiedzieć, że to trochę takie Ja, Klaudiusz pisane przez Martina – bo tam też głównie siedzieli, gadali o dzieciach i mordowali siebie nawzajem, aby zasiąść na tronie, tylko tam był większy rozmach. Każdy odcinek to było jakby jedno pokolenie, a w tle miały miejsca faktyczne bitwy, podbój Brytanii, zmiany kulturowe – a tego HBO nawet ani myśli dostarczyć. Z tego powodu taki argument bym zbył i napiszę, że Ród smoka to w sumie taka Gra o tron, tylko bez Tyriona i czegokolwiek poza tym jednym miejscem, gdzie się toczy akcja serialu. Ktoś z nowych widzów pamięta jej nazwę?
Sergio Leone - L'italiano che inventò l'America
19 października | Netflix
Bardziej o tym, jak inspirował innych, niż o samym Leone, ale jest to wystarczający dokument.
Wystarczający dokument, tak, to odpowiednie słowa. Wpływ rodziców oraz inspiracji, doświadczenie jako drugi reżyser, odhaczenie każdej pozycji w filmografii począwszy od Kolosa z Rodos i kończąc na Stalingradzie, danie głosu nie tylko kompozytorowi, ale też dźwiękowcom, scenarzystom, producentom czy ludziach, którzy udają dźwięki chodzenia lub wypadania przez okno. Znane anegdoty – chociażby o tym, że siedział i czekał 12 lat, by ktoś mu zrobił Dawno temu w Ameryce. Brak tych mniej znanych przez wszystkich, chociażby tej o jego śmierci, że zmarł oglądając pewien film…
Przez większość czasu czułem, że bardziej tu chodzi o ludzi, którzy się nim inspirowali – szczególnie Tarantino, który przechodzi do mówienia o swoich filmach jakby to był o nim dokument. Poza tym ładne powspominanie filmów Mistrza, jak wysadzili most, jak gapili się podczas pojedynku, jak Morricone robił zajebistą muzykę…
Akademia Dobra i Zła ("The School for Good and Evil")
19 października | Netflix
Można dostać wylewu próbując ogarnąć głupotę tego filmu.
Więc są dwie postaci w tym świecie fantasy: młode kobiety, które jako jedyne nie są tumanami. I trafiają do tytułowej szkoły, gdzie zostają źle przydzielone – „wiedźma” trafia do Dobrych, a aryjka do Złych. Ich cel to trafić do właściwej grupy, tylko tak naprawdę obie są złe. Wszyscy gadają o tym, że istotna jest równowaga między dobrem i złem, tylko dobro cały czas wygrywa ze złem. Dorośli nauczyciele niby powinni być dorośli, ale jak dwóch uczniów się bije i jeden odetnie kończynę drugiemu, to tylko się smucą albo cieszą, zależy komu kibicowali. Bohaterki przyjdą do dyrektora i powiedzą, że zaszła pomyłka z ich przydziałem, a on na to: „mowy nie ma, pomyłki są niemożliwe, ale jeśli tak, to wasz problem xD”. I jakby co: „xD” było w dialogu w filmie. Dobre nauczycielki mówią cały czas, że dobro nie może atakować tylko się bronić, że dobro nie może nienawidzić – ale dobrzy studenci cały czas atakują tych złych, a dobrzy dorośli szydzą i kpią ze złych dorosłych – czyli nienawidzą. Głupot jest masa, ale większość z nich punktują same bohaterki – wydaje się, że ten świat z serii książek dla dzieci z 2013 roku został stworzony tak, by miał jak najwięcej niespójności i idiotyzmów, by protagonistki miały co punktować.
W ten sposób mają możliwość „podprogowo” wcisnąć kilka przekazów: że nikt nie jest wyłącznie dobry albo zły, albo zaprezentować historię, w której dobra osoba traktowana okropnie staje się uległa złu. W lepszym wykonaniu to miałoby sens działać, ale w sytuacji, gdzie historia i świat nie ma sensu, a cały drugi i trzeci plan wypełniony jest przez łobuzów. Takie opowieści potrzebują humanitaryzmu, by mieć faktycznie coś do przekazania, inaczej tylko się ośmieszają. W epilogu bohaterki uczą się, że gdy wieśniacy wyzywają szatynkę od wiedźm, to dobrym rozwiązaniem jest zakląć stado ptaków tak, by nasrały na wieśniaków. Wzorowe kino dla młodzieży i osób w młodym wieku.
Bejbis
21 października | AVP
Psychoanaliza teoretycznych Polaków. Debilizm goni debilizm, oglądać z wyłączonym dźwiękiem i obrazem.
Remake na polski rynek włoskiego filmu z 2020 roku. Małżeństwo mające już dziecko w nastoletnim wieku zachodzi w ciążę i szukają pomocy, ponieważ jakoś ten film trzeba opisać. A jest o wszystkim i o niczym, bohaterowie poruszają każdy temat, na covidzie zaczynając i nawet szkoda gadać na czym kończą. Albo nie, powiem od razu: na końcu bohaterowie mają sen, że przychodzi do nich Święty Mikołaj i spełnia ich marzenie o tym, żeby dzieci wyparowały, więc budzą się z krzykiem i Bogu Dzięki to był tylko sen, oni tak naprawdę kochają swoje dzieci. To nie jest właściwy finał, potem są jeszcze kolejne durnoty, ale… Tak. O takim filmie przyszło mi pisać.
Głupoty narracyjne to jednak pikuś przy tym, co bohaterowie mówią. Wszystkie zaczynają się od słów w stylu: „To właśnie problem z wami…” i tutaj bohaterowie zaczynają mówić o kobietach. Albo facetach. Albo Polakach. Albo kimkolwiek, kogo w ogóle nie ma na ekranie i w żaden sposób nie sprowokował takiego komentarza, ale twórcy filmu mają tyle mądrości do przekazania widzom, że naprawdę szkoda im czasu na jakiś wstęp. Efekt jest oczywiście taki, że nie wiadomo, o czym mówią, bo tego w filmie nie ma i słuchać się tego nie da przez poziom pretensjonalności, naburmuszenia oraz przekonania o własnej nieomylności, jakim emanuje scenariusz tego filmu. W każdej scenie czuć aromat ciągu masturbacji od myślenia o tym, że właśnie cała sala widzów stoi i klaszcze, bo ktoś w końcu powiedział prawdę.
Można oczywiście powiedzieć o niektórych uwagach, że tak w sumie są one słuszne – jak dziecko bohaterów pytające, jak oczekują po niej, by nie miała depresji, skoro dług publiczny jest tak gigantyczny. Całkowita racja, tylko w jaki sposób film w ogóle zrobił ten przeskok do długu publicznego? To gigantyczny fikołek mentalny wyciągnięty z dupy, on w ogóle nie pojawia się w filmie i nie ma na nic wpływu, to tylko jedna z miliarda uwag rzuconych przez film w ciągu tamtej sekundy. Ja poświęcam tu zagadnieniu więcej czasu niż film przez te dwie godziny. Takie postępowanie odbiera filmowi wszelką zasadność, przez co każda jedna postać w tym filmie gada skończone bzdury, byle tylko gadać i gadać, pokłócić się z kimś. Ani przez moment ludzie na ekranie są postaciami, żaden z poruszonych tematów nie staje się tematem filmu, to tylko przedmioty pozwalające urzeczywistnić autorom fantazję o byciu na scenie niczym legenda stand-up’u, wywołującą falę śmiechu i wysyłająca wszystkich do domu z masą refleksji o współczesności.
Ten sam reżyser parę lat temu był jedną z osób stojących za lubianym przeze mnie Testosteronem i jego nowy obraz dokonuje najgorszego: nakłania mnie do wątpienia w tamten osąd. Widziałem kilkukrotnie Testosteron i mnie naprawdę on bawił, tylko pokrywa z Bejbis motyw komentowania nieustająco czegoś. Różnica jednak polegała na tym, że bohaterowie Testosteronu komentowali samych siebie nawzajem i rzeczy, które faktycznie były na ekranie. Jest w tym faktycznie jakaś terapia, zgłębianie siebie i samorozwój obok komentarza o relacjach międzyludzkich. W Bejbis mówią o czymś nieobecnym, wymyślonym, wyobrażonym – i wmawia się nam, że mają przy tym rację. Myślę więc, że Testosteron nadal mogę spokojnie lubić dalej…
Black Adam
19 października | Kino
Ten film trwa dwie godziny. Zaczyna się w 70 minucie i kończy w 90.
Konia z rzędu temu, kto prosto da radę opisać fabułę tego filmu, bo ja po seansie nie jestem w stanie. Z grubsza mamy tu cały kraj z własną historią sięgającą czasów jeszcze sprzed piramid, złą koronę pozwalającą wezwać demony, wojownika kładącego kres tyrani, a we współczesnych czasach dwie grupy dobrych superbohaterów walczących ze sobą o cholera wie co, podczas gdy antagonista kładzie łapę na wspomnianej koronie z przeszłości, więc dobrzy muszą się skończyć napierdalać bez sensu i zjednoczyć przeciw złemu, żeby nie korona nie wpadła mu w ręce. Czy coś, nie wiem, naprawdę.
Podstawowy problem z tym filmem jest taki, że czerpie on osobowość z wielu innych produkcji, nie kłopocząc się ze stworzeniem własnej. Mamy więc tu ogólny zarys Avengers, gdzie pół filmu wszyscy się kłócą, by zjednoczyć w finale – tylko o co się tak naprawdę kłócą? Że jeden z nich jest za mocny? Mamy przyjaźń w stylu Terminatora 2, gdzie szczyl uczy koksa zabijać z uśmiechem i chwytliwym tekstem – tylko to nie ta relacja, nie ta chemia, czemu Black Adam słucha takiego szczyla wyrwanego z najgorszych filmów dla dzieci lat 90? Mamy niepotrzebny zwrot akcji w finale, jak z filmów Nolana, przez który bohaterowie wydają się tylko jeszcze większymi idiotami. Już nie mówiąc o tym, że film uwielbia sam sobie wytykać głupoty – na zasadzie „wytknijmy sobie kilka debilizmów, może wtedy widownia nie zwróci uwagę na całą resztę”. Typowo współczesne poczucie humoru.
Historia nie ma sensu, humor nie jest śmieszny, a całość wygląda tak, jakby aktorzy użyczyli tylko swoich twarzy, a całą resztę zrobiono w komputerze. Nawet nie na greenscrennie czy coś, tylko dosłownie jak animację komputerową. Nic tu nie ma ciężaru, budynki rozwalają się jak z piasku, protagoniści rozwalają dziesiątki identycznych plastikowych wrogów, zero choreografii czy napięcia, istotnych scen czy momentów, nic. Tępe nawalanie się pięściami i przebijanie ścian, które można by wyciąć i nikt by nie zauważył.
Jest w tym jednak światełko w tunelu, którego nie umiem wytłumaczyć. Bo gdy gdzieś w okolicy 70 minuty Hawk przybywa do mieszkania z dwoma typami, gdy Adam ich przesłuchuje, gdy Fate się temu przygląda, gdy ogólnie wszystko co tam ma miejsce aż do „Shazam” – wtedy naprawdę dobrze się bawiłem. Jakby przez moment te postaci miały osobowość, budowały relację między sobą, jakby dialogi miały humor… „Zacznijmy od prostego pytania: czy panowie umieją latać?”, „Poprawka: upuszczę tylko jednego z nich”, „Dla mnie wyglądają na żywych; – Bo ich złapałem”, „Czy to był sarkazm?; – Very much so, yes”. Te kilka minut będę naprawdę pamiętać! I chcę do nich wrócić. O co chodzi, kto to pisał, kto to reżyserował? To zupełnie inny film od reszty!
Tylko chwilę potem wracają do głupot. Adam zostaje pilnowany pod wodą, gdy piekło się rozpętuje, nikt inny nie idzie na pomoc, a chłop ze skrzydłami wbiega po schodach na szczyt wysokiego budynku. Ja serio nie ogarniam…
I co oni z tymi piramidami? 2500 lat p.n.e. były już piramidy, np. Cheopsa ma 2560 p.n.e.
Pokerzysta ("Poker Face")
16 października | Netflix
Okraść Mussoliniego ("Robbing Mussolini / Rapiniamo il Duce")
15 października | Netflix
Szybcy i wściekli podczas drugiej Wojny Światowej. Zajmujące.
Ten film mógłby działać, gdyby poszli na całość z całym konceptem. Tak w stylu „Bollywood”, całkowite pożegnanie logiki, realizmu czy prawdy historycznej. Wtedy mogłaby działać ta efekciarska akcja, dynamiczny montaż, odklejone wyczyny. To w końcu typowe heist movie z „barwnymi” postaciami i szalonymi wyczynami. Tylko jednak przeszkadza, że nic w tym filmie nie ma sensu – w końcu po wszystkim spojrzą na łup i znajdą sznur obrączek. „Żony oddawały je, by wesprzeć kraj. Moja matka też ją oddała”. Albo jedno, albo drugie. A sama akcja i bohaterowie nie są tak atrakcyjni, by uzasadniać taki bałagan.
Niepoważne kino akcji.
Guillermo del Toro's Pinocchio
15 października | Netflix
Zachwycający i wzruszający. Baśń dla starszych i młodszych.
Znana historia o Pinokiu – ożywionej drewnianej kukiełce, która marzy, by zostać prawdziwym chłopcem – teraz doczekała się poważniejszego podejścia. Zaczynamy w trakcie I wojny światowej (jedna z wielu zmian nie tylko wobec innych filmów, ale również w stosunku do książkowego oryginału z XIX wieku), kiedy Geppetto ma syna, którego niedługo później straci w wyniku wojny, a depresja i alkoholizm doprowadzą go do szaleństwa umożliwiającego coś takiego, jak wpadnięcie na pomysł zrobienia drewnianej lalki, która zastąpi mu syna. Również sam Pinokio nie jest niewinny i uroczy, chociaż nie jest też złą osobą uczącą się dobra – u Del Toro Pinokio jest bachorem, jest niegrzeczny. Pierwsze co robi, to ze śmiechem demoluje wszystko w zasięgu ręki, ucząc się zachwycony życiem i nowościami. Dzięki temu jednak czujemy do niego sympatię, doceniając „nowe” podejście, bardziej wiarygodne, realne i poważne – a to nie koniec mroku w tym filmie. Miejsce akcji to w końcu Włochy, a czas: między wojnami światowymi.
Całość została zrealizowana metodą animacji poklatkowej i jest tu ona na zupełnie innym poziomie, niż widziałem do tej pory. Nie tylko jest przepięknie płynna i wygląda ogólnie lepiej, niż animacja CGI z tegorocznej wersji „Pinokia” od Zemeckisa, ale była realizowana z zupełnie innym podejściem, niż inne tego typu tytuły: te są zazwyczaj statyczne i pojedyncze, tzn. jeden ruch na raz, rzadko są używane rozleglejsze lokacje. Tutaj kamera jest w pełnym ruchu razem z bohaterami, wszystko rusza się jednocześnie, mamy polany i ulice z kilkoma osobami, ubrania na ciele bohaterów ruszają się niezależnie od ruchu osoby je noszącej… Gdy Pinokio ożywa i rusza się pierwszy raz, nie znając swojego ciało, to naprawdę wygląda jak sekwencja z horroru, odwracanie głowy istoty opętanej przez nieczyste siły, ale też to było w pełni wiarygodne – a jakie trudne do zrealizowania! Każdy ruch był tak szybki i złożony, że w każdej innej metodzie animowania byłby wyzwaniem, a co dopiero klatka po klatce. Jest nawet scena z padającym śniegiem za oknem, gdy jest zmienne światło na twarzach bohaterów. Rozmawiają w nocy na łóżku, kamera sunie, a światło zza kadru pojawia się i znika – jak to jest w ogóle możliwe? Ambicja animatorów jest niewiarygodna, to „Kto wrobił Królika Rogera” naszych czasów. Najbardziej zachwycający mnie pod tym względem moment pojawia się zaraz na samym początku, gdy Carlo wbiega do pomieszczenia i trzaska za sobą drzwiami, ale te się nie domykają, więc wraca do nich i je zatrzaskuje. Po co? Toż to tydzień więcej roboty dla tych 4 sekund, ale jednak nadaje charakteru postaci, pozwala uwierzyć w ten świat, nagle to wszystko ma ciężar, który rozpoznajemy. Tak, jak każdy film poklatkowy zasługuje postokroć na szacunek, ten zasługuje jeszcze bardziej.
Del Toro pomimo typowych sobie problemów realizuje baśń niemal wzorową. Jego Pinokio nie ma marzenia, aby zostać chłopcem, słynne kłamstwo powodujące rozrost nosa nie ma tu szczególnego znaczenia, przygody są bardziej dla aspektu rozrywkowego niż dla wyciągania morału i rozwoju osobistego, motyw faszyzmu i armii bardziej znika niż zostaje wykorzystany, mrok jest atrakcją samą w sobie i bardziej urzeka jego sugestią niż faktycznym opowiedzeniem prawdziwie mrocznej opowieści. Del Toro wydaje się specjalizować w tworzeniu filmów dla dzieci, rozbudowywania ich do poziomu filmu wyłącznie dla dorosłych, by następnie stępić je tak, by dotrzeć do młodszej widowni – zupełnie tak, jakby nie był świadomy innych wersji „Pinokia poza tą Zemeckisa, którą obejrzał i stwierdził: „zrobię to, ale bardziej poważnie” – ale w przypadku „Pinokia przeszkadzało mi to najmniej, ponieważ pozostałe elementy jednak tutaj są: strach, poświęcenie, miłość i walka. Pinokio stawia czoła niebezpieczeństwom, pomaga ojcu, ratuje go z opresji, by w końcu dokonać najtrudniejszego wyboru, a widownia z całą pewnością poczuje każdy najważniejszy moment. Łącznie ze smutnym, wyciskającym łzy epilogiem. Wszystko w przepięknej oprawie.
Czuć, że ten „Pinokio” jest jego „Pinokiem”. A ja jestem zadowolony, że dane mi było to zobaczyć.
Re/Member
14 października | Prime Video
Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle
14 października | Prime Video
„Zobaczysz, jeszcze o nas film zrobią” Ten film czyni wszystko, by widz skreślił polskie kino na zawsze.
Jest coś obraźliwego w tym, jak Polscy twórcy pokazują tutaj okres komuny i Polaków odkrywających bogactwo zachodu, kiedy sami dzięki przekrętom zaczęli być bogaci. Oglądaniu, jak zachwycają się nad herbatą z mikrofalówki, towarzyszy poczucie plucia w twarz. Tam, gdzie powinno być co najwyżej delikatne zainteresowanie (może rozwinięte w „i co jeszcze można z tą mikrofalówką zrobić?”), tam oglądamy małpy, które pierwszy raz zobaczyły jak ktoś sra i wsadzają tam palec, po czym skaczą zaskoczone, że to jest ciepłe. Nawet słowa nie umieją powtórzyć: „mi-co?”. To, że ludzie żyli w PRL to nie znaczy, że byli debilami, wieśniakami, nie mieli żadnej godności czy obycia w cywilizowanym świecie – ale nie taką wersję oglądamy na ekranie. Zamiast tego oglądamy jak ogolone warchlaki wchodzą w biznes wódki, dorabiają się w idiotyczny sposób („- pan otworzy te torby i pokaże te miliony”, „- co? to my wychodzimy!”, – „pani Bożenko spokojnie, to przecież klient światowy, on jest zaufany i na pewno ma tam pieniądze zamiast pociętych gazet, panowie wybaczą brak zaufania”) i kupują sobie roleksy kalecząc każdy język, w jakim się wyrażą. Łącznie z językiem Polskim.
Wszystko to na modłę kina Scorsese – z narracją z off-u, szybkim montażem i mnóstwem przejść, wszystko to bez ładu i składu. Reżyser nie jest reżyserem tylko producentem, więc po prostu używa każdego zabiegu, który gdzie podpatrzył, bo tam efekt był fajny. Wyjaśniając tytuł: bohaterowie są debilami z jeszcze jednego powodu. Mianowicie co jakiś czas pojawia się jakaś baba i ona nakierowuje bohaterów, by coś zrobili, po czym dodaje: „pamiętajcie, to wszystko dzięki mnie”. Tyle. Jest jeszcze Małgorzata Kożuchowska spełniająca swoją misję pogrzebania z całych sił każdego filmu, w którym występuje. To ona wypowiada zdanie: „Zobaczysz, jeszcze o nas film zrobią”. Wtedy właśnie uderza w samo jądro problemu tego filmu. Tyle osób, o których warto opowiadać, a polskie kino z nostalgią wspomina czasy tu pokazane jako okres dominacji ludzi-warchlaków. Widz wychodzi z kina z masą żartów na ustach, wszystkie uderzają w ten kraj, lokalnych artystów i przemysł kinowy. „Gdyby Scorsese urodził się nad Wisłą, to nigdy by dobrego filmu nie zrobił” jest tylko najbardziej oczywistą wersją.
Na dodatek całość kończy się w tak chamski sposób, nakręcając na drugą część, że nawet jak ktoś stracił zainteresowanie filmem w trzeciej minucie, to i tak będzie oburzony, że po tej całej męce nie może powiedzieć: „chociaż obejrzałem film do końca”. Nie obejrzał, jest jeszcze druga część. Zrobili film trwający cztery godziny, podzielili w połowie i wypuścili do kin. Co za szczyt brzydkich rzeczy…
Na szczęście druga część to już 2023 rok, więc nie muszę oglądać.
Pierścienie władzy - sezon I ("The Rings of Power")
14 października | 8 odcinków po 70 minut | Prime Video
Niezła historia, brak podróży, dramaturgia na poziomie seriali sprzed 40 lat. ” This Wandering Day” to piosenka roku. Namárië.
Prequel do wydarzeń znanych z filmów Petera Jacksona osadzonych w Śródziemiu. Pojawiają się tu postaci, które znamy w starszym wydaniu, podobnie jak zobaczymy ojców albo wcześniejszych przodków osób, których znamy z Trylogii. Tematem głównym serialu zapewne będzie ukazanie genezy tytułowych pierścieni, jednak pierwszy sezon jest niełatwy w streszczeniu lub zapowiedzeniu: mówimy bowiem o licznych wątkach, z których każdy ma inny motyw, a są rozsiane po całym kontynencie. Mają też miejsce równocześnie. Hobbici znajdą gwiazdkę z nieba, a w niej tajemniczą zawartość. Elf zostaje wysłany do Krasnoludów celem pojednania – ale nie tylko. Inny Elf chce pomścić czyjąś śmierć. Tego jest naprawdę sporo, ponieważ jest to produkcja wyraźnie nastawiona na wiele sezonów i pokazanie rozległej opowieści, przedstawienie wielu bohaterów, których będziemy teraz obserwować przez lata. Drugi sezon zapewne dopiero w 2024 roku.
I same pomysły na wątki, sama historia jest czymś, co chcę chwalić, co przyciąga mnie do kolejnego odcinka. Jest tu dużo treści niejako zaprojektowanej z myślą o tym, by dawać nowemu odbiorcy to, co już zna i lubi z filmów Tolkiena. Wielu czuje chociażby sympatię do wątku przyjaźni Gimliego z Legolasem – widzowie Pierścieni władzy również otrzymują wątek zażyłej relacji Krasnoluda z Elfem, który jest autentyczny, szczery i przyjemny dla oka. Jego oglądanie wcale nie przywołuje podejrzeń, że powstał on tylko z powodu nacisków producenta, ponieważ naprawdę sprawia wrażenie czegoś, co scenarzyści chcieli opowiedzieć. I zrobili to z sercem. Podobnie jak ze wspomnianymi Hobbitami i ich odkryciem – naprawdę nie chcę niczego zdradzać, ale oglądałem te opowieści z zaangażowaniem, a zwroty akcji były w moim przypadku skuteczne.
Twórcy popełniają jednak jeden zasadniczy błąd w mojej opinii, który można by nazwać jako „zatrzymany w przeszłości”. Rozwój każdego wątku, akcja, wszystkie emocje – to zostało zbudowane tak, jak w serialu przygodowym z lat 80. Masa tutaj momentów, gdzie bezbronny bohater zasłania się rękami przed ostatecznym ciosem przeciwnika, gdy w ostatniej chwili ktoś go ratuje, biorąc się dosłownie znikąd. Albo w napięciu ucieka, opierając się o róg budynku – zakłada, że jest bezpieczny, uśmiecha się, idzie za róg pewny siebie… I tam go łapią, z ucieczki nici. Dosłownie nie ma tu zaskoczeń, od początku widać, co twórcy szykują dla nas na końcu każdej sceny. Dodatkowo cały tytuł został „u-gra-o-tron-niony”, tzn. ten rozległy świat został często sprowadzony do scen dialogu dwóch osób w zamkniętym pomieszczeniu. Brakuje tutaj podróży, faktycznego poczucia osiągania czegokolwiek, już nie mówiąc o pokonywaniu dystansu z jednego końca mapy na drugi. Wszystkie emocje są tutaj osiągane na skróty, sygnalizowane miast faktycznie je zbudować w odbiorcy. Dlatego też, nawet jeśli coś poczuję przy seansie, będzie to uczucie krótkotrwałe. Nie przetrwa ono do następnego dnia, a co dopiero tygodnia. Brakuje też najczęściej jakiegoś odgórnego celu, więc głównie oglądamy tych bohaterów, gdy robią coś krótkoterminowego: uciekają, żeby uciec; walczą, by kogoś pokonać; czegoś szukają, żeby to znaleźć – bez wpisywania się w jakąś większą opowieść, jakby to był po prostu samodzielny odcinek, który musi ulec zresetowaniu do przyszłego tygodnia, gdzie protagoniści staną przed nowym wyzwaniem.
Największa siła tej produkcji leży w tym, że trylogia Jacksona nie oddała sprawiedliwości mitologii i ogromowi historii świata Tolkiena. Dla widzów, którzy znają ten świat jedynie z kin, Śródziemia skrywa więcej magii, niż są w stanie to sobie wyobrazić – i serial kapitalizuje ten fakt. To nie jest prequel na prostej zasadzie: co było przed, kim byli ci ludzie przed tym, jak ich poznaliśmy? Tutaj widzimy narodziny krain i konfliktów, a także złożoność magicznego świata istniejącego od bardzo dawna, ale wciąż będącego na początku drogi, której finał będzie taki, jaki już znamy. Zobaczymy Mordor i co tam było, zanim Mordor powstał – oraz jak został on powołany. Zobaczymy trzy pierścienie oraz inne dobre pomysły, których urok później odmieni się drastycznie. Wiele zobaczymy. Nie mogę jednak powiedzieć, by serialowe Śródziemie było tym, które znam z filmów albo książek. Bohaterowie Tolkiena i Jacksona inaczej odbierali świat, inaczej go opisywali. Język serialu Amazona często jest elegancki lub dostojny, ale scenarzyści wydają się zakładać, że jeśli powiedzą coś w kreatywny sposób, to mogą nawet bełkotać, a i tak efekt osiągną. Oczywiście jest inaczej, więc obok pięknych wypowiedzi trafi się też coś, co skomentować można jedynie w wulgarny sposób.
Wiele można jeszcze powiedzieć o tej produkcji: załamać ręce na absurdalnym postępowaniem bohaterów, wytknąć im głupotę, poszukać nieścisłości w relacji do prozy Tolkiena. Chciałem jednak tylko podzielić się z wami ogólnymi wrażeniami. Koniec końców: niech będzie, że pierwszy sezon zasługuje u mnie na malutki plus. I kolejny chętnie obejrzę.
Siostry na zabój ("Bad Sisters")
14 października | 10 odcinków po 50 min | AppleTV
Poważna historia idąca w absurdy i irytujących bohaterów. Dla tych, co uzasadniają mordowanie tych, których nie lubią.
Współczesna Irlandia. Pięć sióstr, jedna właśnie została wdową i jest smutna. Pozostałe cztery skaczą ze szczęścia, bo typa nienawidziły – nazywał się Jan Paweł, ale wszyscy nazywali go JP. Tymczasem firma ubezpieczeniowa nie może sobie pozwolić na wypłatę odszkodowania, bo zbankrutuje, więc zaczynają drążyć sprawę – zmarły na pewno musiał być zamordowany. W ten sposób serial dzieli się na dwie części: jedna pokazuje śledztwo w teraźniejszości, druga przeszłość i relacje wszystkich z JP, gdzie wiele osób go nienawidziło i marzyło o jego śmierci. A to są podstawy pod naprawdę sensowny tytuł – sympatyzuje po trochu ze wszystkimi, znajdujemy w tym humor. W końcu ubezpieczyciel martwi się o rodzinę i to go pcha w stronę wsadzania nosa w sprawy wdowy. Siostry martwią się o siebie nawzajem, wspierają jedna drugą. Każdy tu jest człowiekiem. JP to świetny antagonista, wręcz nieludzko i ośliźle wstręty, rujnujący życia ludzkie w bezkarny, legalny i bolesny sposób dla samej satysfakcji takiego czynu. Nawet się tym nie chwali, czasami jest nawet samotny w świadomości, do czego jest zdolny. I jest niepokojąco realny: to ktoś, kogo moglibyśmy znać, kto czasami powie o jedno słowo za dużo i wywoła burzę przy rodzinnym stole, co zrujnuje relacje między kimś i kimś, a on będzie to obserwować w cieniu. JP robi tak jednak cały czas, nic przy tym nie osiągając w wymierny sposób. Świat jest gorszy przez taką osobę.
Dziwną decyzją twórców było pójście w liczbę 10 odcinków. Nie tylko samo oglądanie staje się doświadczeniem negatywnie komicznym, ale też i akcja stoi w miejscu: oglądamy po prostu kolejne próby zamordowania JP, które nie przynoszą skutku. Wiemy więc, że umrze w ostatnim i na to czekamy. Cały serial jest niepoważny, ale właśnie: nie oznacza to, że efekt jest zabawny. Albo, że twórcy idą w komedię, bo tak nie jest. Idą w bardzo poważny tytuł, który zawiera liczne dramaty, które przeradzają się w tragedię. Bohaterki aktywnie doszły do momentu, w którym koncentrują cały swój żywot – oraz kładą go na linii – by innego człowieka pozbawić życia. Niektóre scenariusze zakładają nawet takie okropieństwa, jak zamrożenie go żywcem! A to mają być kobiety, którym współczujemy – zamiast więc zrobić krótki serial, gdzie planują wypadek albo szybki zgon, to bohaterki próbują i próbują go zabić, na coraz to nowe sposoby. Co samo w sobie jest już komiczne – jednak jakim trzeba być psycholem, by naprawdę pozwolić, żeby taka historia kogokolwiek bawiła? To w końcu nie jest przerysowany świat, gdzie tragedia i przemoc mogłyby być zabawne – nie, w tym świecie są samobójstwa, fałszywe oskarżenia prowadzące do zniszczenia życia, a także trwałe okaleczenia ciała. W imię tych wszystkich rzeczy bohaterki decydują się zabić JP! Nic w tej produkcji nie wyraża jej samej zgody nawet na odrobinę komizmu!
Już tylko napominając, że gdzieś w połowie serialu wszystkie bohaterki straciły moją sympatię przez swoją niekompetencję, pomyłki oraz fakt, że z nimi każdy kolejny dzień do Dzień Świstaka. Dwie chcą końca prób, jedna wymyśla nowe morderstwo, a czwarta gada jaki to debilny pomysł. Różnią się tylko tym, że przy następnej okazji zamienią się rolami. To po prostu nie ma sensu.
Intryga jest przede wszystkim pomyślana pod kątem największej liczby zaskoczeń czy wyprowadzeń widza w pole, nie jakiejś logicznej i sensownej konstrukcji wydarzeń. To samo w zasadzie z samym morderstwem, sposobem zgonu czy osobą, która go w końcu zabije. Tutaj najistotniejsze było spełnienie pragnień odbiorcy, by zabójcą była osoba, której przyniesie to najwięcej satysfakcji. Efekty są oczywiste: samo morderstwo nie jest konsekwencją opowieści prowadzonej przez te wszystkie odcinki, to morderstwo całkowicie w afekcie – a więc i zaskakujące dla wszystkich poza każdym widzem, który miał nadzieję na taki obrót spraw od samego początku. Na tym etapie wręcz zacząłem oczekiwać, że JP w finale wstanie z martwych, że tylko udawał ten cały czas. Są osoby, które przywiązują temu więcej znaczeń, ale powtarzam: to była zbrodnia w afekcie, nic więcej. Tu nie było kary dla postaci JP za wszystko, co zrobił – to był nagły akt przemocy w imię czegoś drobnego, czego już nikt nie pamięta. W tym nie ma sprawiedliwości albo satysfakcji, jest tylko przestępstwo. Jakby tego było mało, opowieść kończy się największym debilizmem (a tych niestety było sporo), czyli wezwaniem przyjaciela do pomocy z ciałem. Bez wiedzy, że ten przyjaciel też miał na pieńku z JP, nie! Najwyraźniej to było dla mordercy logiczne: zadzwonić po tą osobę i poprosić o pomoc: „Ej, no kurde, dziwna sprawa. Przepraszam, że dzwonię o tej porze, ale no, mam trupa na chacie i nie chcę, żeby bagiety mnie znalazły, przyjedź mordo”. I ona to zrobiła!
To konsekwencja odklejenia twórców od rzeczywistości, w której morderstwo jest czymś poważnym. Zagadka zostaje rozwiązana 5 minut przed końcem seansu, mnóstwo rzeczy zostaje wtedy do dokończenia – tyle osób musi zdecydować, co dalej, jak się zachować z wiedzą o tym, co się naprawdę stało! Co więc robią? Wzruszają ramionami, koniec opowieści. I liczni fani tego serialu zgodnie potem piszą na forach: nie popieram zabijania ludzi, ale popieram zabijanie takich osób, jak JP. Kurtyna.
Jednym głosem ("She Said")
13 października | SkyShowTime
Standardowo – pochwała dziennikarstwa, Timesa oraz walka o słuszną sprawę zakończona sukcesem.
Bohaterkami są dwie kobiety pracujące w NYT, jest rok 2016. Trump wygrał wybory i wszyscy się cieszą, że Hilary Clinton będzie mogła być sądzona za zbrodnie wojenne – bohaterki jednak się smucą, bo napisały, że Trump był zboczeńcem, a ludzie i tak go wybrali na prezydenta. Najwyraźniej ludziom to nie przeszkadza, dochodzą nasze protagonistki do wniosku, a następnie biorą się za sprawdzenie, czy w Hollywood też może są jacyś zboczeńcy. Okazuje się, że są, tylko nikt z ofiar nie chce o tym gadać.
Bohaterki nie mają w tym filmie osobowości – były dwie tylko po to, bo w jednej scenie facet w barze będzie je podrywać i trzeba będzie mu kazać wulgarnie, by dał spokój, a w drugiej scenie trzeba będzie się rozpłakać ze wzruszenia, że jedna osoba coś jednak powie. Jedna postać by tych dwóch rzeczy nie mogła zrobić, więc są dwie – jedna twarda, druga trochę mniej. Ich główne zadanie to bycie na ekranie. Dużo rozmawiają, ale robią to pasywnie i głównie słuchają, szybko się poddają jak ktoś im odmawia, są „miłe” i tyle. To taka wersja dziennikarstwa, w którym każdy może zobaczyć samego siebie, ale gazetki szkolne prezentują wyższy poziom.
Reżyser i scenarzysta nic z tym tematem nie robi. Film jest w zasadzie tylko serią rozmów, jedna za drugą, które nie przynoszą za bardzo niespodzianek. Dostajemy to, czego się spodziewaliśmy, nic więcej. Zaprezentowano tutaj światopogląd osób zastraszonych, którym łatwo było milczeć, zmienić temat, ruszyć dalej. Nic dziwnego, że dopiero po latach wychodzili z cienia i zaczęli oskarżać. Ja oczywiście rozumiałem to już wcześniej – czy ktoś, kto tego nie rozumiał, zrozumie to z filmu? Trudno powiedzieć.
Film jako taki nie jest przekonywujący i na pewno nie reprezentuje godnie wydarzenia, które wywróciło swego czasu świat do góry nogami. To po prostu kolejny dramat dziennikarski, gdzie się gada przy stole w kuchni i klepie w laptopa z jabłkiem przez dwie godziny, a potem pojawia się plansza z napisem, że to było bardzo ważne, co zobaczyliśmy.
Tatami Time Machine Blues
12 października | 6 odc. po 30 min | Disney+
Archer - sezon XIII
12 października | 8 odc. po 30 min | Netflix
Nowy szef robi nowe misje dla Agencji, okazując się tak naprawdę wrogiem, który ich wykorzystuje i wrabia. A sam Archer w międzyczasie leczy się u terapeuty po odejściu matki.
Trudno mi napisać coś więcej – ten serial trzyma poziom. Komedia jest niemal wyłącznie w dialogach i szalonym zachowaniu postaci, ale jest to czyste złoto, które bawi cały czas. Krótki to sezon, ale i tak obejrzałem na raz (z przerwą na sen, ale z rana od razu nadrobiłem resztę). To też mój poziom humoru, którego nie mogą zdefiniować: bawi tu przemoc, alkoholizm, abstrakcja, lekceważenie – ale jasnym jest, że oni wszyscy są chorzy psychicznie w ten lub inny sposób, wyrażają i leczą to humorem. Przygody są całkiem niezłe, nawet jeśli pretekstowe. Animacja z elementami CGI wygląda wspaniale. Całość jest głównie jednorazowa, chociaż do odcinka o pracy w weekend można spokojnie wracać – podobnie jak to było z odcinkiem o zamknięciu w windzie.
Ogólnie świetna zabawa, dajcie mi tego więcej. I muszę nadrobić wcześniejsze sezony, dosyć wybiórczo to oglądam.
Grimcutty
10 października | Disney+
Witaj w piekle ("Jiogmanse")
9 października | Pięć Smaków
Co 20 minut fabuła wchodzi głębiej w historię i zaskakuje, cały czas skupiając się na głównym motywie. Doceniam.
Jest to historia dziewczyny, która planuje samobójstwo, tylko w ostatniej chwili wpada na lepszy pomysł: zemstę. I odszukanie osoby, która zaczęła ją dręczyć do tego stopnia, że teraz właśnie chciała zakończyć życie, wieszając się gdzieś w zapomnianym zakładzie pracy. Wyrusza więc z bratnią duszą na jej poszukiwania, eksplorując jednocześnie zagadnienie zarówno zemsty, jak i wybaczenia. Ludzie się w końcu zmieniają i jeśli są inni, to czy można nadal mieć do nich żal?
Zaletą scenariusza – i główną całego obrazu – jest odsłanianie kolejnych warstw historii. Wchodzimy głębiej najpierw w nowo poznaną grupę ludzi, ich relacje oraz motywacje, przeszłość. „Witaj w piekle potrafi zaskoczyć i być atrakcyjnym, pomimo… Cóż, pomimo faktu, że po seansie to zadowolenie z seansu jest dosyć ostudzone i trudno uzasadnić wyższą ocenę. Nie ma tu zgłębienia problemów osób dręczonych, nie ma głębszego zrozumienia zagadnienia winy, nie ma też satysfakcjonującej konkluzji i nie uwierzyłem, aby ktokolwiek z głównych bohaterów coś tutaj osiągnął. Bardziej widzę tutaj miejsce dla filmu, który miał potencjał na coś naprawdę mocnego.
Czy to wystarczająco czarne?!? ("Is That Black Enough for You?!?")
9 października | Netflix
Rozproszony dokument i zbiór polecajek filmowych.
Dokument filmowy o kinie z czarnoskórą obsadą – te słowa najbliżej oddają teorię tej produkcji, ale nic więcej. To jedna z tych produkcji, gdzie narrator mówi, że tylko jedna czarnoskóra kobieta została nominowana w historii w jakiejś kategorii do Oscarów. Nie mówi przy tym na głos nic więcej, ale intencje są jasne – więc trzeba założyć, że Oscary mają jakiekolwiek znaczenie, ale co więcej, że były jakieś kobiety, które zasłużyły na takie wyróżnienie na tle konkurencji. Narrator oczywiście nie będzie podawać przykładów takich kobiet ani wdawać się w argumentację, dlaczego ich prace zasługiwały na wyróżnienie względem tych, co wygrały. To też dokument pozbawiony skupienia – w ciągu minuty potrafi przejść od opowiadania o kinie lat 70. do roku 1939 i „Przeminęło z wiatrem”, cofnąć się do „Narodzin narodu” i wrócić do lat 70. i omawiania kariery aktorki. Ciężko nazwać logicznym sposób, w jaki ten film łączy kolejne wątki. Na dodatek wtrynia tu i tam dziwne złote myśli, np. na samym początku oskarża (?) Morgana Freemana ze „Skazanych na Shawshank” za uwagę o włosach Rity Hayworth, bo w ten sposób wmówił wszystkim czarnoskórym kobietom, jakie powinny mieć włosy (?).
Przynajmniej przez te dwie godziny można zebrać sporo tytułów filmowych, o których się nie słyszało. I kiedyś je nadrobić. Wiecie, obok 15 tysięcy innych filmów, które też trzeba zobaczyć, koniecznie, już teraz. Film w żaden większy sposób nie opowiada o tych filmach jak o filmach, ale to nie znaczy, że nie warto ich nadrobić, nie?
Dziwne, że w tym wszystkim dokument o życiu Sidneya Poitier lepiej o nim opowiedział niż film o czarnym kinie.
Rosaline
9 października | Disney+
Nowa wersja Romea i Juliet, jeszcze głupsza. Tutaj Romeo najpierw zakochuje się w kuzynce Juliet.
Przejdę po prostu do rzeczy – to adaptacja z punktu widzenia takiego typa, jak ja, który podczas lektury myśli sobie o bohaterach „ale idioci” i myśli sobie, że byłoby lepiej, gdyby ktoś walnął bohaterów w pysk z misją „ogarnijcie się!”. Tylko w praktyce trzeba mieć jeszcze odwagę kreatywną, żeby faktycznie całą opowieść odświeżyć, nadać jej nowe znaczenie po uwzględnieniu, że zawiera ono takie policzkowanie protagonistów. Bez tego otrzymujemy po prostu jeszcze raz to samo, tylko morał jest nam wciśnięty jeszcze bardziej na siłę. Szczęśliwe zakończenie jest niezasłużone, tragizm pozbawiony jest emocji, film pozbawiony sensu.
Wulkan: Ewakuacja z Whakaari ("The Volcano: Rescue from Whakaari")
8 października | Netflix
Miłość na pierwszą stronę
7 października | Canal+
Drużyna odkupienia ("The Redeem Team")
7 października | Netflix
Banalizacja sportu. Pojechali, wygrali bo się starali i tyle.
Dokument wspominający, jak drużyna narodowa USA w koszykówce pojechała na olimpiadę i wygrała tam – spoiler – złoty medal. Bo się starali. Nie ma żadnej analizy czy przybliżenia sposobu wygrania, nie ma też szacunku dla samych zawodników, aby oddać im jakąkolwiek sprawiedliwość – oni się po prostu starali. Zależało im. Byli w dobrej formie. Wygrać taki mecz i potem mieć świadomość, że robią o tobie takie filmy, to jakby stać pod wodospadem złożonym z plwociny ludzi, którzy odpowiadają za takie „dokumenty”. Najbliżej faktycznego dokumentu jest wtedy, gdy mówią, że jeden z zawodników wstawał rano na siłkę i inspirował w ten sposób pozostałych zawodników. No kurwa xD Wtedy miało im niby przyjść do głowy, że może powinni się wziąć za siebie. Dopiero wtedy.
Znamy finał, a nawet jeśli nie – jak ja – to się domyślamy, że jest tylko jeden powód, by taki dokument powstał. Ponad dekadę po fakcie. Oglądam i nie widzę tutaj nic, co by uzasadniało istnienie tej produkcji. Bo jest o czarnych? Bo Chiny są w tle? Bo zarabiamy na nostalgii do Koby’ego Bryanta? Fani przecież to wiedzą. I nie potrzebują kolejnego banalnego dokumentu o koszykówce, sprowadzającego ich ulubiony sport tylko do rzucania do kosza.
PS. Czekam, aż do komentowania sportu zatrudnią kogoś dojrzałego. A póki co wszystko jest „sromotną porażką”, którą „pamiętamy po dziś dzień”. Ech.
Gość ("The Visitor")
7 października | SkyShowTime
Od początku wiadomo, w jakim kierunku to idzie, ale twórcy nie są tego świadomi.
Małżeństwo przeprowadza się do miasteczka, w którym urodziła się panna młoda i teraz pan młody poznaje życie małomiasteczkowe, gdzie wszystko powoli wydaje się trochę… Nie do końca. Tylko nie aż tak nie do końca, jakby to sobie wymarzyli twórcy. Zamiast paranoi i zagadki oglądamy robienie z igły widł przez większość czasu, byle tylko postaci na ekranie były zaangażowane, przejęte wydarzeniami z filmu i by to było WAŻNE. A tak w sumie to głównie protagonista rozpoznaje siebie w obrazie, który wisi często w domach ludzi i przedstawia kogoś na kształt założyciela tego miasteczka.
Gdy już się pozna historię w całości, to może się podobać koncept, ale egzekucja już nie. Nie było pomysłów na zajmującą historię, która by prowadziła do końca, żeby dać nam impuls do wytrwania do końca filmu. Poza tym sama fabuła wymaga od widza kupienia kilku dużych przekombinowań, a to po prostu nie jest tego warte. Atmosfera nawet chwyta, ale nie na tyle, by zapaść w pamięci, przez to jest to obraz do zapomnienia. Get Out będzie jeszcze długo inspirować filmowców na poziomie wierzchnim.
Wilkołak nocą ("Werewolf by Night")
7 października | Disney+
Wilkołak wygląda jak goryl, a poza tym bez zaskoczeń. Marvel robi dalej po swojemu.
Udawany hołd dla amerykańskiego kina grozy lat 30. i 40. Oto oglądamy zawody dla łowców potworów. Czarno-biały kolor (z wyjątkiem czerwonych elementów tu i tam) i to tyle z łącznika z kinem starożytnym. Poza tym oglądamy marne CGI, postaci to typowe połączenie niefrasobliwy bohater Marvela plus aktywny bohater Marvela. Poczucie humoru nie pasuje, ale jest. Rozwój akcji jak w filmie Marvela, są tu wszystkie zmyłki, które już widzieliśmy miliony razy (udawanie, że zaraz ktoś nakryje bohaterów, ale tak się nie dzieje). Walka to typowe szamotanie się z kamerą, żeby nic nie było widać. Mam tylko nadzieję, że gdy Disney zrobi remake American History X, to nie będę musiał tego oglądać. Wyobrażacie sobie scenę z krawężnikiem? Murzyn by się odbił, pokręcił i wstał. Tak jest w końcu tutaj, jedna z postaci zostaje chwycona za głowę i uderzona trzy razy o róg kamienia. Otrzepuje się i walczy dalej, mając tylko zadrapanie nad okiem. Plus całość jest w zasadzie o niczym, niepotrzebna i nic nieznacząca. No i tytułowy potwór wygląda jak goryl, porusza się jak goryl, tylko nie straszy nawet jak goryl. Jest nieśmiertelny, odporny na wszystko, pokrzyczy i sobie pójdzie, film skończony.
Wniosek: Niedobrze. Disney zauważył, że mogą zatrudniać kogokolwiek na miejscu reżysera, a ich filmy i tak będą wyglądać identycznie. Teraz zatrudniają kompozytorów i kobiety, co będzie dalej?
Midnight Club - miniserial
7 października | 10 odcinków po 50 min | Netflix
To those before
to those after
To us now and to those beyond
Seen or unseen, Here but not here.
Monster High: The Movie
6 października | Kino
Halloween Finał ("Halloween Ends")
6 października | Kino
Sporo komedii. Dużo dramatu psychologicznego. Trochę Halloween.
Moje pierwsze Halloween od czasu oryginału z 1978 roku. Pominąłem wszystkie kolejne, tak samo jak dwie wcześniejsze z bieżącej trylogii. Ot, konsekwencja tego, że w tym roku oglądam wszystkie nowości i biorę się za rzeczy, które były mi odradzane. Mogę teraz myśleć, że finał uzasadnia niektóre rzeczy, jakie słyszałem o poprzednich częściach trylogii (np. dużą ilość morderstw w drugiej części, by wyrównać ich małą ilość w trzeciej), ale jednak trzecia część nadal zaczyna wiele rzeczy, które powinny być wprowadzone wcześniej, jeśli by miały mieć jakikolwiek sens. Bez tego otrzymujemy jedynie masę dezorientujących scen, chaotycznych i głupich decyzji z każdej strony, których rozkminianie zajmuje za dużo czasu i tracimy wtedy wątek z filmem, by ostatecznie dojść jedynie do wniosku, że to nie było warte zachodu. Ten film nie rozumie tego, co próbuje osiągnąć; nie wie, jak to osiągnąć; popełnia błędy, próbując to osiągnąć. W efekcie podpada przynajmniej do kategorii interesujących porażek. A nawet słowo „porażka” jest zbyt mocnym słowem, podobnie jak „zawód”. Ot, nieudana egzekucja. Nie mogę tylko zdecydować za fanów marki, jak oni by się mogli z tym wszystkim poczuć.
Minęły lata od wydarzeń środkowej części nowej trylogii. Morderca siedzi w kanałach i wegetuje, Laurie ma dosyć nienawiści ze strony mieszkańców miasta (którzy oskarżają ją o prowokowanie mordercy) i teraz myśli nad samobójstwem. Tym czasem w mieście nowy morderca rośnie na oczach wszystkich, wyszydzany i gnębiony, aż w końcu zacznie się mścić – mówcie co chcecie, ja tu widzę potencjał na solidną produkcję. Mogła być tutaj przypowieść o źle i jego narodzinach. Problem w tym, że te rzeczy powinny być wprowadzane już wcześniej, a z tego co wiem, to tak nie było. W efekcie dostajemy pośpiech, próbę upchnięcia masy materiału po łebkach w relatywnie krótki film. Ten ciężki dramat psychologiczny, z udziałem skomplikowanego rozwoju psychologicznego czy samobójstw, opiera się na banałach: natychmiastowej miłości od pierwszego wejrzenia uzasadnionej w bzdurny sposób, czy też bandy łobuzów czepiających się chudego nastolatka. A gdy ten im się postawi, to sami będą chcieć zabijać. W próbie uzasadnienia motywacji mordercy twórcy zeszli mocno w stronę słusznej zemsty, a nie psychopaty seryjnie mordującego każdego, kto mu się nawinie. Zwykli obywatele miasteczka też są jednowymiarowi i trudni w zrozumieniu.
Na dodatek ta część historii wchodzi pod nogi temu, co powinno być najważniejsze: zakończeniu historii Laurie i Mayersa. To dwa filmy, które walczą o miejsce w metrażu jednej produkcji. Komedia walczy z dramatem. Dramat z horrorem. Horror ze slasherem. To nadal przyzwoity film dla ludzi chcących iść do kina na krwawy film dla dorosłych, ale w sumie tylko tyle.
PS. Otwierająca scena to komedia najwyższych lotów. I chyba nawet miała być zabawna.
Telefon Pana Harringtona ("Mr. Harrigan's Phone")
5 października | Netflix
Krótkie opowiadanie przerobione na długi film. O tym, że smartfony są fuj.
Młody człowiek czyta książki staremu człowiekowi. I tak trwa to parę lat. Młody idzie do szkoły, a tam statusem popularności jest jaki telefon posiadasz. Najlepiej iPhone, chociaż ten dopiero wyszedł. Młody pokazuje staremu, jak się obsługuje takie urządzenie, a ten po kilku dniach dochodzi do proroczych wniosków, bo film został zrobiony 15 lat później i scenarzysta może sobie teraz przedłużyć penisa, jaki to on mądry, aktualizując opowiadanie Stephena Kinga z… 2020 roku. Nieważne, chociaż Wikipedia dodaje „wcześniej niepublikowane”, więc oryginalna data napisania nie jest znana). Ogólnie jest to wyrażenie niepokoju o zmiany, jakie w społeczeństwie może wywołać taka maszynka, ale w oparciu o tę gorszą i głupszą część społeczeństwa. Naiwne to kino, nawet trudno mi napisać, by było zrobione z jakimś sercem czy wrażliwością. Ot, filmowa wersja wygląda jak narzekania dziadka skrywające tak naprawdę obawę przed odłączeniem od społeczeństwa, tylko wypowiedziane z arogancją i butą, więc człowiek to ignoruje i żyje swoim życiem. A dziadek zostaje sam.
Ogólnie telefony pomagają. Chociażby w dotarciu do końca seansu tej produkcji. Widać wyraźnie, że to jest opowiadanie na paręnaście stron, przeciągnięte np. bohaterem biorącym kąpiel, zamiast rozbudować postaci drugiego planu i relacje między nimi i protagonistą. Czy coś.
Wielka woda
5 października | 6 odcinków po 50 min | Netflix
Polski Titanic, tylko wypełniony idiotami. Czuć napięcie i rozmach katastrofy.
1997 rok, Wrocław. Wiemy, że miasto zostanie zalane – bo oglądamy w 2022 roku. Bohaterowie tego nie wiedzą, a przynajmniej nie wszyscy – i starają się, by miasto było gotowe na katastrofę. Napięcie rośnie powoli, ale stopniowo. Czuć panikę i wątpliwości w powietrzu – z jednej strony politycy zapewniają, że wszystko jest pod kontrolą, z drugiej woda faktycznie jest coraz wyżej – a twórcy pokazują z rozmachem obraz całościowy. Okoliczni mieszkańcy wsi, szpitale, zoo – woda będzie mieć wpływ na wszystkich. Ta historia jest zbiorem wielu opowieści, w których każdy ma swoją rację – rolnicy bronią swoich ziem przed zalaniem, politycy chcą dobrze wyglądać, tylko protagonistka bezinteresownie po prostu chce dobrze wykonać swoje zadanie, czyli opracowania planu przyszłości.
Technicznie – nie mam zarzutów, to solidne kino katastroficzne, a sekwencja starcia policji z rolnikami robi piorunujące wrażenie. Helikopter, armaty wodne, nocne zdjęcia, tłumy na ekranie… No, trochę szybko tam się uwinęli, ale to jedyny zarzut. Fabularnie wyraźnie jest to opowieść jedynie inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, nie opowiada o nikim prawdziwym, pomija pewne fakty, a inne ugniata na swoją potrzebę. Titanic Camerona zbiera zarzuty, że jest zbyt długi – ale faktem jest, że scena ekspozycji faktu, iż statek zatonie, trwa minutę. Minutę! Wizualizacja wspierana jest przez przejrzysty dialog kilku osób, które prostymi pytaniami rozwiewają wszelkie wątpliwości: Titanic idzie na dno. Nawet jest świetna kwestia zamykająca, będąca pay-offem do tego, co było wcześniej oraz dwuznacznym podkreśleniem, że zatonięcie nie jest wyłącznie konsekwencją kontaktu z górą lodową, ale również przerostem ambicji twórców. A z jakim uczuciem wtedy mówią o statku! To nie tylko tragedia że względu na pasażerów, ale na samą utratę statku. Nie mówią o pasażerach, ale o duszach! Wszystko w minutę!
Problem wyraźnie polega na tym, że twórcy chcieli kino katastroficzne i tragiczne, tylko odmówili opowiedzenia o właściwej tragedii mieszkańców Wrocławia, samym mieście. Stworzyli fikcyjne postaci i skupili się na ich tragedii, zamiast pokazać prawdę. Jak więc zrobić tragedię bez tragedii? Tworząc kłótliwych bohaterów będących idiotami. To, co Cameron robi w minutę, Polska robi w cztery godziny. Widzowie często odbierają ten spektakl jako jedna mądra kobieta kontra stół pełen głupich mężczyzn, ale tak naprawdę ona może być najgłupsza z nich wszystkich: wpada do pokoju, krzyczy na wszystkich, że źle wszystko robią, mają zrobić inaczej bo w przeciwnym wypadku WSZYSCY UMRĄ, po czym robi „peace out” i wypierdala. Na jej wątpliwą obronę – każdy w tym filmie ma zapalenie jajników. I twórcy żadnej postaci nie traktują po ludzku, nawet odrobiny humanitaryzmu tu nie znajdziecie. W serialu, który miał opowiadać o tragedii ludzkiej! Ekspert profesor zapewnia, że wszystko jest pod kontrolą – czemu tak mówi? Bo jest głupi, bo bohaterka musi mieć przeciwnika aby wyjść na mądrzejszą, bo oglądamy to w 2022 roku i później, więc wiemy więcej. I dzięki temu my też czujemy się mądrzejsi od tych postaci na ekranie, ekspertów z koziej dupy. Chyba że nie mamy potrzeby czuć się od nikogo lepiej, wtedy bardzo szybko ten spektakl zacznie nas uwierać. Prawda w końcu nie ma znaczenia w tym serialu, twórcy nie mogą się zasłonić wymówką „ale tak było”, bo wtedy musieliby odpowiadać za liczne zmiany i powierzchowną reprezentację prawdziwej historii.
Autorzy pokazują, że coś tam wiedzą o Wrocławiu i potopie, ale nie umieją tego użyć w historii. Rzucają terminami, nazwami krain czy rzek, wysadzanie wałów i co tam jeszcze – wszystko to nie tworzy spójnego obrazu sytuacji, którą oglądający może zrozumieć, a gdy coś się zmieni, to on jest w stanie to pojąć. Wychodzi więc na to, że sami scenarzyści umieją tylko wpadać do pokoju, krzyczeć dramatyczne kwestie i po pół minucie się ulatniać. Współpracujących postaci to oni nie stworzą. A opowiedzieć z uczuciem o straconej części miasta albo tragedii ludzkiej tym bardziej. Tak, dostajemy strach przed wodą oraz zalane miasto, ale w temacie ludzkim? Ktoś sztuczny zgubi swoją córkę, ktoś ma matkę ważącą dwie tony, której nie chce się wyjść do ludzi i woli umrzeć… Przecież mówimy o wydarzeniu, przez które ludzie tracili dorobek całego życia, ale oni dostali tylko wzmiankę w napisach końcowych. Gratulację.
PS. Autentyczny dialog z serialu w ciągu pierwszych 7 minut:
– Co ty taka wkurwiona?
– Widziałam jak typ zastrzelił sarnę. Miała małego jelonka.
– To może my też zrobimy jelonka?
…i jest seks. A to nawet nie jest najśmieszniejsza część tego tragicznego serialu, bo oczywiście jest jeszcze stara baba, która podchodzi do drzwi kamienicy trzymanej przez sześciu chłopaka, by woda nie wdarła się do środka, i mówi: „przepraszam panowie, ja muszę wyjść”. Wzruszyć się nie da na tym serialu, ale zesrać ze śmiechu jeszcze jak.
Matylda: Musical ("Roald Dahl's Matilda the Musical")
5 października | Netflix
Kilka fenomenalnych sekwencji musicalowych. Sporo dobrych rzeczy, które nie tworzą udanej wersji Matyldy.
Nie będę tutaj próbował ocenić tej produkcji pod kątem tego, czy w tę wizję można uwierzyć i czy ona ma sens – to opowieść o niekochanej dziewczynce, która jest geniuszem i trafia do demonicznej szkoły, gdzie dzieją się dziwne rzeczy. Nie wiem, czy dzisiaj to w ogóle ma prawo działać, czy też sam film nie daje rady tego sprzedać. Na pewno nie jest to produkcja równie mocno zapadająca w pamięci – film DeVito pamiętam za scenę rzucania dzieckiem, liczenie w pamięci rzeczy na zasłonach czy telekinezę. Rzucanie dziećmi zawsze będzie spoko, ale w nowej wersji liczenia w pamięci chyba w ogóle nie ma (rozwiązuje tylko po cichu równanie na tablicy, zresztą jej umysł i tak nie pełni szczególnej roli w tej historii – tutaj jest po prostu źle traktowana, zamiast niedoceniana i źle traktowana), a telekineza wchodzi do gry pod sam koniec. Czy tak było w 1996 roku? Nie pamiętam, naprawdę. Czy dziś by to przeszło, że bohaterka na 20 minut przed końcem uczy się rzucać słoikami bez użycia rąk? Wolę to zostawić.
Bo ten film ogólnie ma sporo udanych rzeczy, tylko nie tworzą one udanej adaptacji Matyldy. Emma Thompson jako demoniczna nauczycielka świetnie śpiewa, gra z werwą i w ogóle, ale jednocześnie jest bardziej śmieszna niż przerażająca. Dzieci w filmie obawiają się jej, ale ja tego nie kupuję, zresztą dosyć szybko sobie z nią radzą – i to wielokrotnie. Jak w normalnej szkole i z każdym nauczycielem człowiek uczy się lecieć w ch*ja, tak jest tutaj z Emmą Thompson. Alisha Weir w tytułowej roli jest świetna, gdy mówimy o młodej aktorce, która musi śpiewać, łamać czwartą ścianę i z jakąś charyzmą postawić się dorosłym postaciom. Brawo dla niej, ale czy to jest Matylda? Bogata wyobraźnia, ból dotychczasowego życia, geniusz, czy widz poczuje wobec niej cokolwiek, czy będzie mieć tyle empatii, by jej współczuć i życzyć lepszego życia? Wątpię.
To samo z najlepszą częścią filmu, czyli piosenkami. Kilka momentów jest naprawdę zachwycających, z pomysłową choreografią, rozmachem i wpada w ucho…
Dobra, nieważne. Teraz się dowiedziałem, że to na podstawie musicalu z 2011 roku. Piosenki i ogólnie cały koncept. Matko. Gdyby chociaż się starali, ale tylko udają, że się starają. Weźcie nagrywajcie te musicale na deskach teatru i tak wypuszczajcie w świat, jak z Come From Away i Hamiltonem, zamiast realizować swoje gorsze wersje (patrz w tym roku: 13, teraz Matilda, już to wyraźnie słyszę…)
Dobra, wracając. Z początku trudno kupić wersję musicalową, gdy śpiewają w szpitalu i człowiek się zastanawia: po co to było, co to dodało, że śpiewali? Potem kiepsko wychodzi przejście ze standardowej sceny do śpiewania, ale gdy już się człowiek przeciśnie… Wtedy jest niewiarygodnie, naprawdę. Oczu nie można oderwać od momentu, gdy leci piosenka z alfabetem, która okazuje się właśnie zawierać alfabet. Wtedy cały film wzbogaca się o dynamizm, energię, to chce się oglądać! Czy dzięki tym piosenkom udaje się opowiedzieć Matyldę? Cóż: w wersji Netfliksowej nie bardzo. Świetnie się ich słucha i ogląda, ale jako miniaturowe sceny, nawet nie część całego filmu.
The Sound of 007
5 października | Prime Video
Półtorej godziny gadania, że muzyka i piosenki w Bondzie to najważniejsza rzecz w historii wszystkich istot w tych i poprzednich wszechświatach.
A ja ledwo zwracałem na nie uwagę. Żadnej piosenki nie zanucę, z pamięci nic nie powiem. Casino Royale kocham, ale jaka tam jest piosenka? Nie pamiętam. „Live and Let Die” byłem przekonany, że to po prostu kawałek McCartneya, którego fajny cover zrobili Guns N’Roses. Tymczasem oto ukazuje się ten, ekhem, dokument przedstawiający grono artystów, jeden po drugim gotów przekonać widza ze wszystkich sił, że pisanie piosenki do nowego Bonda to ziszczenie ich marzeń, najważniejsza rzecz w ich życiu i karierze. Wspaniała szansa, za którą są wdzięczni i po dzisiejszy dzień składają każdemu celtyckiemu bogu ofiarę ze świnek morskich. I to nie tylko oni, bo za każdym razem, gdy robią nowego „Bonda”, to cały świat medytuje, głodzi się i oczyszcza duszę wszelkimi innymi sposobami, byle tylko być gotów na nową piosenkę, która pojawi się w następnych przygodach 007.
Przesadzam. To tylko półtorej godziny gadania banałów. Filmiki na YT o muzyce do „Hamiltona” pokazały, że można zrobić wykład o muzyce, które faktycznie wchodzą w temat głęboko i są zrozumiałe dla kogoś nie-muzycznego. Produkcje takie jak The Sound of 007 są tylko reklamami, niczym więcej. Ilość wypowiedzi faktycznie mających coś do przekazania jest śladowa – np. jak i dlaczego w taki sposób został wykorzystany theme w Casino Royale.
Kundel
3 października | Canal+
Krewni ("Relative")
3 października | AFF
Ciężko się słucha od kogoś, kogo znamy, że miał ciężkie doświadczenia. Tutaj można poczuć, że zna się tę rodzinę.
Dokument, w którym autorka odkrywa historię przemocy w swojej rodzinie. Rozmawia z kobietami i słyszy nawet od własnej babci, że ta kiedyś była bita, dotykana, była ofiarą innego rodzaju przemocy. Nic z tym jednak nie robiły, milczały o wszystkim. A my jako widzowie możemy razem z bohaterką zrywać kolejne warstwy farby, która przykrywała rzeczywistość.
Autorzy są na tyle mądrzy, że umieją rozszerzyć zagadnienie – widzą, że nie jest to temat tylko przemocy mężczyzn wobec kobiet, albo problem typowy dla jednej rodziny czy jednej miejscowości. Dostrzegają, że to problem ludzki, jakim jest mówienie o rzeczach osobistych, bycie wrażliwym przed drugim człowiekiem, albo wyjście z iluzji do rzeczywistości. Tak jak 50 lat temu w odcinku All in the Family, gdzie Archie Bunker kpił z idei, że jego ojciec mógł być złym człowiekiem: „Mój ojciec? Ten, który czytał mi bajki i zapewnił dach nad głową? On mnie kochał!”, chociaż jeszcze dwa zdania wcześniej mówił o tym, jak był przez niego bity – ale wiadomo, z miłości, żeby „naprostować”, czegoś „nauczyć”. I tak to trwa. Nie wiem tylko, na ile ten tytuł będzie umiał coś zmienić, bo jednak nie za bardzo wgłębia się w skutki takiej sytuacji, gdy wszyscy po prostu zostawiają te wydarzenia w przeszłości, nie mówią o tym publicznie. To w końcu tylko boli, czemu więc do tego wracać po latach? „Krewni jest bardziej osobistą historią o odkryciu czegoś o ludziach, których znasz i kochasz, jest tu więcej szoku i niedowierzania, zamiast wyciągania wniosków.
Całość ledwo przekracza godzinę czasu trwania i w tym można upatrzeć jedynej wady: autorzy wkładają tutaj trochę treści niezbyt związanej z tematem, np. na koniec bohaterka opowiada o swojej ciąży i narodzinach córki. Dzięki, tylko co to ma cokolwiek wspólnego z czymkolwiek? Cóż, można zawsze założyć, że coś ma – to w końcu nowe pokolenie w rodzinie, która doświadczyła tragedii. A to oznacza nowy początek: oto pierwsza osoba, która będzie wolna od tego typu doświadczeń. Pytanie tylko, na ile jest to świadomy zabieg twórców, a na ile ja z dobrej woli nadinterpretuję czyjś „diary film”.
Till
1 października | Kino
Przykra eksploatacja prawdziwej historii w wersji uproszczonej i pod tezę.
Rok 1955, czarnoskóry czternastolatek odwiedza rodzinę w Missisipi i zostaje zabity, jego matka zostaje aktywistką i rusza na proces, aby ukarać morderców jej syna. Film inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, ale jego jedyne aspiracje polegają na wejściu w bezpieczne rejony kina, które od paru lat funkcjonuje pod nazwą „Oscar bait white guilt films”. Nikogo nie interesuje zrozumienie wydarzeń, zobaczenie w uczestnikach ludzi, poznanie ich, faktycznie wyciąganie wniosków albo oddanie sprawiedliwości dokonaniom prawdziwych ludzi. Chodzi tylko o wywołanie u widza frustracji czyjąś zarozumiałością lub niesprawiedliwym rozwojem wydarzeń, gdy biedni są krzywdzeni, a źli żyją spokojnie i bez zmartwień. Do tego jeszcze miejsce dla kogoś z obsady, by w ciszy miała dramatyczny monolog podczas którego powstrzymuje łzy, kilka scen klaskania w uznaniu dla jej dokonań – i to wystarczy, reszta nie ma znaczenia.
W pakiecie dostajemy jeszcze mnóstwo slow-mo, aby wycisnąć każdą ilość taniego sentymentu z tej krótkiej opowieści celowo odgradzającej się od najważniejszych wydarzeń, skupiając się tylko na tych łatwych w marketingu, jak sprawa w sądzie czy reakcje matki na wieść o śmierci syna. To film też zupełnie nieświadomy swojego rasizmu – można powiedzieć, że nie wierzy się w sprawiedliwy wyrok złożony z jury wyglądających jak oskarżeni i nikt nie mrugnie okiem poza widzem, który zapyta: „dlaczego?”. Bo kolor skóry uniewrażliwi ich na fakt, iż zabity został człowiek? To jednak jedno z wielu pytań, na które twórcy nie poświęcą czasu, bo to ich nie interesuje. Jest wiele aspektów tej historii, które nigdy nie będą podniesione, bo aspiracje twórców ograniczają się tylko do aktywizmu: stania i mówienia oczywistości pod publikę, która chce czemuś przyklasnąć, a potem pójść do domu i nic więcej nie robić. Ten film jest skierowany wyłącznie do takiej publiczności.
Tradycyjnie rozprawa w sądzie pełna jest aktorzenia, płakania i innych postępowań, których w sądzie tak naprawdę nie zobaczymy. Nikt też tak naprawdę nie walczy. Gdy ekspedientka zacznie kłamać, iż 14-latek ją zgwałcił, to nikt wtedy nie zapyta: „serio? Czternastolatek był od pani silniejszy? Pamięta pani jego wzrost? Dorastał pani do pępka chociaż? Czy w ogóle pani go spotkała, widziała go pani na oczy? To jak mógł panią zgwałcić?”. Takie pytania są zarezerwowane tylko dla obrony morderców kpiących ze zdenerwowanego, jąkającego się świadka. „Dlaczego nie wołał pan o pomoc?”. Dlaczego nikt nie zapytał tej dziewczyny, czemu ona nie krzyczała? Bo nie było takiej potrzeby, biali są źli i tyle. Jak chcecie zrozumieć, czemu ława uniewinniła tych ludzi za morderstwo z premedytacją, to szukajcie gdzie indziej.
Na koniec dużo osób klaszcze postaci matki, że się postawiła, chociaż w filmie wyraźnie tego nie zrobiła, poddała się bez walki. Przemawia na wiecu, że będzie walczyć. I film się kończy, a napisy informują nas, że ta postać jednak czegoś później dokonała. Powinni o tym zrobić film, żeby faktycznie ją uhonorować, zamiast robić takie Till, które tylko udaje, że to robi.
Nauczyliśmy się więc, żeby nie gwizdać na ekspedientkę w sklepie, bo oskarży was ona o gwałt, a w nocy przyjdzie kilku murzynów i was zabije. Chyba nie o to chodziło twórcom, ale no, o tym film zrobili.
Najnowsze komentarze