V jak Vendetta (2006)

V jak Vendetta (2006)

24/03/2019 Opinie o filmach 0
v for vendetta
Alan Moore
Rodzeństwo Wachowski

Obejrzałem film, potem po 13 latach przeczytałem komiks, obejrzałem od razu film ponownie… I oto wrażenia.

Film

4/5

Zaczynam pisać te słowa bez pewności, czy wśród nich będzie coś na kształt mojej opinii. Już wyjaśniam: film widziałem pierwszy raz podczas polskiej premiery. Teraz przeczytałem komiks, przeszedłem do drugiego pokoju, obejrzałem film i… Nie jestem pewien, czy umiem odróżnić te dwie wersje, a raczej ocenić film jako coś samodzielnego.

V to postać tajemnicza – nie ma imienia ani twarzy, swoje oblicze skrył pod maską. Pojawił się znikąd, aby wysadzić budynek rządowy, a następnego dnia wygłosił przemówienie w telewizji, którą wcześniej terroryzował groźbą wysadzenia w powietrze, jeśli nie dopuszczą go na antenę. Tam mówił, że rząd brytyjski przegiął pałę, że obywatele powinni się uwolnić spod ich reżimu. Oglądamy tu przyszłość (a konkretnie 2020 rok), kiedy to obywatele są kontrolowani i pod wiecznym nadzorem, a karmi się ich propagandą. V obiecuje zrobić z tym porządek.

Materiał źródłowy uległ wyraźnemu zaadaptowaniu do nowych czasów. Chociaż między filmem i komiksem nie minęły nawet dwie dekady, to rodzeństwo Wachowskich (którzy byli odpowiedzialni za scenariusz) postanowili odnosić się nie do Margaret Thatcher, ale do Busha i Patriot Act. W tej wersji V for Vendetta, obywatele nie tyle są zastraszani przez rząd, ile są okłamywani. Porzucono anarchizm na rzecz peanów na cześć wolności, tak po prostu. Zmienili głównego bohatera V – teraz jest on bardziej sympatyczny, robi śniadania i ogląda stare filmy, dużo lepiej traktuje Evey, a jego gadanie do siebie jest teraz urocze. Właściwie niewiele nawet gada do siebie. Fabułę przerobiono nieco, aby stworzyła więcej okazji do scen akcji…

Porównania, porównania, porównania!

Najważniejsza różnica jest taka, że komiks był wydawany w odcinkach i z taką myślą był tworzony. Film wyszedł w jednej części dwugodzinnego spektaklu – i tak był tworzony. Film jest otwarty na widza – zaczyna się od scen mających miejsce w XVI wieku, które przypominają losy Guya Fawkesa, a które są istotne dla wymowy całej produkcji. Więcej miejsca poświęcono obywatelom i pokazywaniu życia z ich perspektywy. Evey jest kimś zupełnie innym – aktywnym, samodzielnym, stawia czoło V bez strachu w oczach (chociaż została porwana przez niego). Na tym korzysta widz, ponieważ może się utożsamić z Evey i poprzez nią wyrabiać sobie zdania o V i jego poglądach.

Z jednej strony więc filmowa V for Vendetta wydaje się bardziej rozbudowana i poważniejsza od pierwowzoru, jednak szybko ten nurt zostaje odwrócony. Ta historia nie powinna być podana w tak znajomy i prosty sposób, typowy dla kina lubującego się w formułach. Film wciąż podejmuje złożone tematy, ale podchodzi do nich z uśmiechem na ustach, wiarą w sercu i brakiem wątpliwości w umyśle. Komiks opowiada podobną historię, ale jego wymowa jest zupełnie inna. Film wykazuje się odwagą, opowiadając historię o terroryście w świecie wciąż leczącym rany po 9/11, ale nie miał tyle odwagi, aby wspomnieć o anarchizmie i faktycznie o nim opowiedzieć. Komiks miał tę odwagę.

Czy to znaczy, że film jest dobry lub zły? A cholera wie. Obejrzałem i poza listą porównań nie mam prawie nic do powiedzenia o nim. Przynajmniej teraz. Obejrzałem bez problemu, jako ciekawostkę i rozumiem wszystkie zmiany, które twórcy wprowadzili. Wyszło im coś innego, ale własnego i spójnego. Ode mnie tylko jeden zarzut: montaż ssał. W zasadzie nie było jednego dobrego przejścia od sceny do sceny, za każdym razem cięcie montażowe było niezręczne i nieprzemyślane – a to wina raczej nie samego montażysty pewnie. Pewnie reżyser nie zadbał o nakręcenie dodatkowego materiału, którym można by potem zamykać każdą scenę. Błąd debiutanta.

Komiks

5/5

Mój pierwszy komiks, jaki kupiłem. I jeden z pierwszych w moim życiu, nie licząc Asterixa i Tytusa. Miałem jeszcze styczność z Killing Joke, ale na ekranie komputera, to nie to samo. Dobra, tyle wstępu – do rzeczy!

V for Vendetta opowiada tak naprawdę o Alanie Moorze i jego stosunku do rzeczywistości. To komiks bardzo mocno osadzony w obecnej chwili i napięciu, które było obecne w społeczeństwie brytyjskim w latach 80. Sam autor wspomina, chociażby w wywiadach o pomyśle brytyjskiego rządu na tworzenie getta dla osób z HIV. Moore ze wstrętem do takich decyzji, jak i do rządu, który byłby w stanie narzucać takie rzeczy, stworzył właśnie V for Vendetta – opowieść na cześć wolności oraz rządu, który obawia się swoich obywateli. To też list miłosny do anarchizmu (i wytłumaczenie, czym anarchizm jest) oraz list nienawiści wobec faszyzmu (ale już bez tłumaczenia, czym on jest). Ten komiks istnieje właśnie w tych wąskich granicach, które nakreśliłem – bo trudno np. tutaj znaleźć motywacje dla działania bohaterów, które wynikałyby z tych postaci. Podczas lektury nie czułem np., by to V wyrażał swoją miłość do Temidy – tak naprawdę robił to Moore. To on jest tu bohaterem – i nie wchodzi on w dialog ze swoim odbiorcą. Raczej przedstawia mu historię, motywy, świat, bez narzucania czegokolwiek. Jako czytelnik nie byłem przyciśnięty pod ścianę, abym uwierzył w przekonania autora. On raczej prowadził mnie w stronę pozycji siedzącej, w której bym zamarł po skończeniu lektury, i zastanowieniu się: czy lepsza droga była możliwa? To doprowadziło mnie do kolejnego: czy INNA droga będzie możliwa?

Historia w tym komiksie wydaje się pozbawiona wielkich, istotnych zdarzeń i prowadzi do zakończenia, które zaskakuje swoją dojrzałością i nadzieją, ale w przewrotny sposób, pasując jednocześnie do „braku wydarzeń” przebijającego się z całej produkcji. Więcej napisałem w ramce Adaptacja, ale uwaga na spoilery!

Strona graficzna w takim przypadku zawsze jest dla mnie wyzwaniem, bo próbuję zrozumieć intencje rysownika stojące za doborem kadrów i stylu, konkretnych ujęć. W przypadku tego komiksu pierwsza myśl nasunęła mi się w drugiej połowie opowieści. Ten kadr nasunął mi całą interpretację:

Odrobina kontekstu – przedstawia on eksplozję budynku. Wiadomo więc, co widać. Czego jednak nie widać? Dźwięku.

Brakuje nawet jakiegoś *bum* czy coś. To w końcu komiks, jednak autor celowo rezygnuje z takiego czytelnego sygnału, bez którego zresztą nawet trudno zrozumieć zawartość obrazka. Jedynie kontekst strony informuje z całą pewnością, co właściwie widzimy. Bez niego widzę tak naprawdę niewyraźny kształt, efekt katastrofy, jakby coś dmuchnęło i wywiało wszystko… Właściwie, jakby w ogóle cokolwiek się stało. Mało w tym obrazku cywilizacji, czegoś stałego i ludzkiego. Podobny styl przewija się tak naprawdę przez inne wydarzenia – chociaż nie ma w nich wybuchów i destrukcji, to jednak odnoszę wrażenie, jakby one miały wtedy miejsce. Jakby ci ludzie żyli w momencie, kiedy ich świat zostaje niszczony, ale nie wszystko naraz w jednym akcie destrukcji, ale powolnym i jednakowo okropnym. Sceny nocne wydają się oświetlane przez błysk wybuchu nuklearnego, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie. Styl rysunków opowiada swoją własną historię – świata, który się zaciera, zanika, przemija, ulega zniszczeniu.

To też świat pozbawiony głosu. Narracja Vendetty oparta jest na dwutorowości – z jednej strony komentarz z OFF-u, z drugiej wydarzenia w kadrach pozbawione słów. To może być ktoś dzielący się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami. To może być audycja radiowa nałożona na prezentację wyglądu miasta i jego mieszkańców. Niby postaci mówią, kiedy ze sobą rozmawiają, ale i tak podczas lektury często jestem otoczony przez ciszę i samotność: jednego głosu, jednej myśli od pojedynczej osoby. To też zasługa rysunku. Poniższy kadr niby przedstawia walkę i budzący się naród, którego rząd już niczym nie ogranicza, ale jednocześnie nie widzę w tym dynamiki, poruszenia, ruchu i ryku wściekłości. Widzę tylko… ciszę.

Pozycja, po którą warto sięgnąć. Jeśli widzieliście film i obawiacie się powtórki – niepotrzebnie, różnic jest mnóstwo (też fabularne, ale najważniejsza jest taka, że komiks jest dużo lepszy, jeśli cenicie sobie dojrzałość). Jeśli szukacie po prostu dobrego komiksu – bierzcie, bo pokazuje on siłę tego medium. A jeśli jesteście miłośnikami momentów – przeczytajcie chociażby dla sceny, w której Finch odwiedza obóz i pod wpływem LSD łączy się z ludźmi, którzy tam byli odesłani i tam zginęli. Piękna scena, która z pewnością z wami zostanie. Ze mną na pewno.

Adaptacja

Nad szczegółami nie będę się rozwodził (ogólnie rzecz biorąc: komiks i film to dwie różne opowieści mające wiele wspólnych punktów), ale kilka istotnych rzeczy chcę tutaj wymienić. To naprawdę zaskakująca pozycja pod względem tego, jak podchodzi do materiału źródłowego i co z nim robi. Evey jest przede wszystkim silną postacią, która ma więcej do gadania. Deitrich stał się ważną figurą (z komiksu ledwo go zapamiętałem), Finch jest na równi z V postacią przewodnią, cała reszta polityków ledwo dostaje po jednej scenie albo i w ogóle, a to ich losy są tak naprawdę w centrum uwagi komiksu. Wódz w oryginale nie ma tak dużej roli i jest kimś zupełnie innym, nie ma też żadnego dużego ekranu z konferencją, jest za to piękna scena odwiedzania pewnego obozu przez Fincha po uprzednim zażyciu LSD. W filmie ta wizyta jest… wspomniana. Zakończenie też jest inne – niby dzieje się to samo, ale jednak inaczej.

W drugą stronę – bardziej rozwinięto świat wewnątrz opowieści i relacje rządu z obywatelami. W ogóle obywatele jako tacy są bardziej obecni w wersji filmowej. [SPOILERY] Film jest bardziej optymistyczny: pokazuje ludzi faktycznie wychodzących na ulicę i biorących udział w proteście z odwagą na ustach, jakby nowy dzień miał przynieść nowy porządek i nowy świat. Film kończy się radośnie, a łzy są łzami radości, bo wiadomo, że śmierć nie była poniesiona na marne. Komiks z kolei jest bardziej ostrożny. Główny bohater daje tylko nadzieję i szansę. Niby dostaje pogrzeb wikinga, a budynek zostaje wysadzony, ale opowieść kończy się na niepewności tego, jak wszystko zostanie wykorzystane i czy coś to da. Niczego tak naprawdę nie widzimy, nic nie zostaje pokazane. Nic się nie dzieje, nic nie jest obiecywane… Komiks po prostu się kończy.