Douglas Sirk

Douglas Sirk

30/10/2021 Blog 0

Nie ma wielu reżyserów kompletnie mi nieznanych, pomimo 14 lat bycia kinomanem. Douglas Siek był jednym z nich, oto przegląd jego twórczości

There is a very short distance between high art and trash, and trash that contains an element of craziness is by this very quality nearer to art.” – Douglas Sirk

Jestem kinomanem od ponad 14 lat. W tym czasie obejrzałem wiele filmów i nawet jeśli do jakiegoś nie miałem dostępu, to swoje już odczekałem, mogłem się za niego zabierać. W ten sposób nie ma wielu reżyserów, których twórczości w ogóle nie znam. Tak naprawdę na myśl przychodzi mi tylko jedno nazwisko: Douglas Sirk i jego słynne melodramaty. Od lat miałem sześć jego filmów na liście do obejrzenia, ale aż do teraz nic tego nie zmieniało. Co najwyżej mogły dojść kolejne. I to nie tylko ja tak mam, wśród moich filmowych znajomych jest tak samo: oni co najwyżej widzieli te pojedyncze tytuły, ale nikt nie miał czasu lub chęci, aby zabrać się za jego twórczość.

Podobnie miałem ostatnio ze Strugesem (chociaż tam widziałem pojedyncze filmy), tylko tym razem mam pewne podejrzenia i uzasadnienie, skąd wynika niska popularność reżysera. Odpowiedź jest w jednej z pierwszych scen Pisane na wietrze, gdzie bohaterowie lecą prywatnym samolotem na randkę. Rock Hudson przegląda album, zamyka go, wzdycha ze znudzenia. To wszystko, cały przykład, więcej nie trzeba przytaczać. Czujecie to?

Już przy okazji Wszystko, na co niebo zezwala zaadałem pytanie: „Co mnie interesuje życie takich buców?”, ale dopiero później zacząłem widzieć ten schemat. W każdym filmie Sirka położono ogromny nacisk na kolorystykę (chyba że ten był czarno-biały), motorem historii były motywacje bohaterów głęboko zakorzenione w ich charakterze – poza romansami, gdzie motorem była miłość. Nieosiągnięta, pusta i niezasłużona, ale się kochają, wyznają sobie miłość i potem są tego jakieś konsekwencje. Dramaturgia w każdej opowieści jest przegięta, wszystko jest „bardziej”, często osiągając w ten sposób zaangażowanie odbiorcy, ale im bardziej o tym myślę, tym częściej widzę w tym sztuczkę oszusta. Nie szantaż, ale sztuczkę, której efekt nie był zasłużony. Tak po prostu, właśnie przez tę ubogaconą dramaturgię, przestylizowanie – w ten sposób oderwano całą historię od rzeczywistości. Nie oglądamy opowieści o ludziach, ale metafory i symbole, pod którymi coś pewnie jest.

A trzeba oddać pracom Sirka: w każdym jest jakiś poziom głębi, ale im bardziej jest on istotny, tym mniej jest on zasłużony, naturalny albo tak zwyczajnie rozsądny. W swoim ostatnim filmie Sirk tak bardzo chciał powiedzieć coś dobrego i wartościowego, że zrobił to, przekreślając absolutnie wszystko, co pragnął osiągnąć. Nie nadawał się do tego, robił to źle.

Opowiadał o ludziach co najmniej majętnych, żeby nie napisać: bajecznie bogatych. A to też nie pomaga. Możemy wyobrazić sobie, że są przyzwyczajeni do takiego stylu życia, ale nigdy ich nie poznajemy tak naprawdę, nie możemy ich zrozumieć. To jakieś dziwne snoby z przekręconymi perspektywami na wszystko wokół. I tak jak nie mogę zrozumieć czyjegoś znużenia, jak leci prywatnym samolotem, tak nie mogłem zrozumieć większości postępowań bohaterów Sirka. Kochają się, to się kochają, ale co z całą resztą emocji? To nie było istotne?

Wracając do początkowego pytania: tak, chyba się domyślam, czemu Sirk jest bardziej pamiętany i wspominany, zamiast oglądany. Jego melodramaty zestarzały się tak, że trudno mi uwierzyć, by nawet w momencie premiery nie były staroświeckie. Mają one swoją widownię, a i w historii miejsce mają raczej na stale zapewnione: dzięki mistrzowskiemu opanowaniu rzemiosła, przepięknej kolorystyce (i nie tylko) oraz głosowi Rocka Hudsona. Szkoda chłopa, zmarł na AIDS, ale dzięki temu, że się do choroby przyznał za życia, ludzie zaczęli coraz mniej demonizować tę chorobę.

I w sumie chyba też rozumiem, czemu ulubionym filmem Sirka z tych, co stworzył, był Taza.

Obecnie Douglas Sirk znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #184

Top

1. Thunder on the Hill
2. Wszystko, na co niebo zezwala
3. There’s Always Tomorrow
4. Zwierciadło życia
5. Taza, Son of Cochise
6. Pisane na wietrze

Ważne daty

1897 – urodziny Hansa (Niemcy)

1899 – urodziny jego drugiej żony (Berlin)

1919 – studia w Monachium, które przerwie, gdy zacznie się cyrk wokół Bawarskiej Republiki Rad, później zacznie studia na University of Jena (filozofia, historia sztuki, jednym z jego profesorów był Einstein)

1922 – debiut reżyserski: w teatrze, w zastępstwie; pierwszy sukces i narodziny miłości do teatru

1925 – urodziny syna

1928 – rozwód, syn zostaje z matką (bo nowa kobieta Hansa jest żydówką, prawo tak mówiło) i zacznie filmową karierę aktorką w 1935 (do ’42) nie mając kontaktu z ojcem

1934 – drugie małżeństwo (będą razem do jego śmierci)

1935 – debiut Hansa w pełnym metrażu (jego syna zresztą też, ale w różnych produkcjach)

1937 – Niemcy męczą Hansa o jego żydowską żonę, więc ucieka do Hollywood; zmiana danych osobowych na Douglas Sirk

1944 – śmierć syna (D.I.A. gdzieś na Ukrainie)

1952 – początek współpracy z Rockiem Hudsonem; razem zrobią osiem filmów

1954 – Hans robi swój ulubiony film: Taza, Son of Cochise (3D! Chociaż wypuszczony w wersji 2D); ulubiony, bo zawsze chciał zrobić western xD

1959 – ostatni pełny metraż

1967 – kwietniowe wydanie Cahiers du cinéma przypomina kino Hansa, zapoczątkują jego drugą młodość; później będą książki i festiwale z przeglądem jego twórczości

1980 – Cannes chciało, żeby Hans był President of the Jury, ale zrobili literówkę i Douglas Kirk nim został xD

1987 – śmierć Hansa (Szwajcaria)

1989 – śmierć jego drugiej żony (Szwajcaria)

Thunder on the Hill (1951)

5/5

Początki medycyny: szpital znajduje się w zamku, lekarze współpracują z zakonnicami, „pielęgniarki” to raczej dzisiejsze opiekunki medyczne. Duże kominki wewnątrz, a na zewnątrz złe warunki pogodowe – które uniemożliwiają prostą podróż nawet o kilka mil, do następnego miasteczka. Transport z więźniem zatrzymuje się więc w szpitalu – gdy trafi do miasteczka, otrzyma karę śmierci. Jedna z zakonnic nabiera przekonania, że więzień jest niewinny.

Mamy tutaj napięcie, atmosferę, burzę z piorunami – a to tylko początek. Obsada jest liczna, a każda postać bierze udział w tej intrydze, mając konkretną relację oraz rolę w tym wszystkim. To nie jest opowieść o śledztwie, zbieraniu poszlak czy dedukcji. Odkrycie mordercy jest mniej istotne od ustalenia, że obecny podejrzany jest niewinny. Uratowanie życia jest najważniejsze, wymierzenie sprawiedliwości może nawet w ogóle nie zaprząta głowy protagonistom. Intryga jest naprawdę rewelacyjna, powoli odsłaniająca istotne wiadomości, oferując zwroty akcji oraz ukrywając przed postaciami informacje, które są znane widzom, budując w ten sposób napięcie, zagrożenie, ale przede wszystkim rozbudza w odbiorcy pragnienie szczęśliwego końca. W końcu ono okazuje się możliwe… Gdyby tylko bohaterowie zrobili tę jedną rzecz, na którą nie mogą wpaść, gdybyśmy tylko mogli się z nimi skontaktować!… Tak, Thuner on the Hill na pewno angażuje, momentami wręcz chwyta za gardło. Scena zniszczenia listu dosłownie wyprowadza z równowagi!

Ciężar intrygi ma jednak swoje źródło nie tylko w historii, ale w postaciach: ich relacjach, wnętrzu oraz licznych odniesieniach do człowieczeństwa. Zakonnica angażuje się w całą sprawę dlatego, że sama nosi ciężar winy, ale nie dostrzega go w skazanej – dlatego jest przekonana o jej niewinności. Innym jednak musi udowodnić, że nie robi tego tylko dlatego, aby kolejny raz pokazać swoją wyższość nad innymi, co jest jej cały czas zarzucane. Inni przeszkadzają w „śledztwie”, ponieważ uważają to za okrutne wobec skazanej, która jest pogodzona ze swoim przeznaczeniem. Jak można teraz zacząć dawać jej nadzieję? Co zakonnica może tutaj zrobić?

Sirk trzyma całość w ryzach, oferując krótki i dynamiczny obraz, przechodząc od jednego konkretu do drugiego, tutaj wszystko okaże się mieć znaczenie, bo wszystko jest potrzebne. Jest tak, jak ma być. Ten film jest taki, jaki powinien być. Ta opowieść jest taka, jak powinna być.

PS. Willie, czy raczej aktor powołujący go do życia, znalazł tutaj swoją żonę (jakaś statystka). Byli razem do jego śmierci.

Taza (1954)

3/5

Ulubiony film Hansa, bo zawsze chciał zrobić western. Nie wyszło jakoś spektakularnie, ale źle też nie jest. To opowieść o relacjach białych i czerwonoskórych: Indianin zabił białego, inny Indianin go ukarał, ale według porozumienia z białymi, to oni mają go sądzić. To staje się początkiem do konfliktu, w którym czerwonoskórzy boją się utracić swoją dumę i niezależność. Tylko główny bohater, tytułowy Taza, może doprowadzić do porozumienia i współpracy ponad podziałami…

Konflikt ma więc jakiś sens i uzasadnienie w postaciach, plenery są jak marzenie, tylko w kluczowe momenty dramaturgiczne nie idzie uwierzyć. Wszystko jest rozwiązywane w zbyt prosty, niemal banalny sposób: w tym świecie najwyraźniej wystarczy dać komuś słowo i to wystarczy. Ładne to i miłe, ale nie idzie już w to uwierzyć. I nie wiem, czy kiedykolwiek było to możliwe. Nie idzie się tym przejąć tak po prostu. Gadanie jest puste, kłótnie są tylko zawracaniem głowy.

Finałowa strzelanina jest tym, za co płacimy w cenie biletu. Nawet pomimo kuloodporności każdej ważnej postaci. 

Wszystko, na co niebo zezwala ("All That Heaven Allows", 1955)

4/5

To chyba film, który trzeba oceniać przez pryzmat czasów, w których powstał. Wtedy można dopiero napisać o nim z sercem parę słów, gdyż to film naprawdę łatwy w przekreśleniu z dzisiejszej perspektywy. 

Najpierw napiszę o tym, co jest w nim dobre: to film pełen emocji, angażujący oraz z wieloma naprawdę udanymi momentami w fabule. Jeśli chodzi o kolor, to może być najlepszy film z niego korzystający. Każda barwa jest tutaj jak promień świecy – korekcja barw robi ogromne wrażenie. Śnieg nigdy nie był taki biały, cegła taka ceglista, świerki takie zielone… Tak, w tym filmie są święta Bożego Narodzenia. Jest kupowanie choinki, ubieranie jej. Są tutaj piękne pomieszczenia z kominkami. Wnętrze młyna, jak później to ogromne okno tam zamontował… Na takie rzeczy nie można się napatrzeć.

Tylko to nadal jest bonus i dodatek, dla większości najważniejsza jest historia i bohaterowie, emocje. A te są… burzliwe. I różne. To film o relacji młodego faceta i starszej kobiety, co nie jest dobrze widziane w towarzystwie. Jednak jest to ujęte w dojrzały sposób: bohaterowie nie pozwalają innym wejść sobie na głowę, ich zdanie nie jest istotne, tego typu rzeczy. Na plus – do momentu, gdy jednak nie, to jednak jest istotne. I ona anuluje małżeństwo ze względu na protesty jej dzieci i niezadowolenie sąsiadów. Prawda, są tu też dobre elementy, jak fakt, że taka relacja może być odebrana jako romans, który zaczął się za życia jej zmarłego męża – tylko w sumie dlaczego? To nadal jest absurdalne, jak cała reszta problemów w tym filmie. To nie tak, że coś im faktycznie zagraża. Co najwyżej nie będą zapraszani na przyjęcia i grilla. No właśnie: co mnie interesują problemy burżujów? Cholerny jeden procent, który nie ma nic do roboty – poza patrzeniem, jak trawa im rośnie, pielęgnowana przez zatrudnionego ogrodnika.

Potem jednak zbieg okoliczności, jeden za drugim: nikt nie jest jednak zainteresowany wyborem bohaterki, każdy ma inne życie i nikt nie przejmuje się tym, co ona może o tym myśleć, więc w ten sposób ona uczy się, że w jej życiu liczy się tylko jej życie. Jej chłop, zamiast się na nią wypiąć z miliona powodów, nadal ją kocha, chociaż zdradziła wszystkie wartości, za które można by ją cenić. Na koniec ona jedzie do niego, ale wraca niemal od razu, żeby doszło do tego, co zaraz nastąpi: on będzie biec za jej odjeżdżającym samochodem, potknie się i zaśnie. Lekarz stwierdzi uraz, a ona… W sumie pięć minut wcześniej straciłem zainteresowanie tym filmem. Niczym Rock Hudson przespałem końcówkę z wywalonym brzuchem. Bohaterowie chyba już zdążyli się ogarnąć, ale mi to już było obojętne.

Niemniej: inne czasy, inni ludzie. Jak tak na to spojrzeć, to widzimy prostych ludzi prehistorycznych, jak uczą się prostych lekcji życia. Jest więc w tym jakaś wartość.

Głos Rocka Hudsona to skarb.

There's Always Tommorow (1955)

4/5

Mężczyzna, który ma dosyć obecnego życia. Zmęczony monotonią, byciem niedocenionym, nierozumianym… Tęskni za byciem z kimś, do kogo pasuje, dla kogo wydaje się interesujący. To historia, w której miłość wiąże się z zaufaniem, w której ludzie potrzebują wsparcia. Po raz kolejny Sirk stawia pojedynczego bohatera naprzeciw wszystkich – często nawet nie wiedzą, że są testowani i sprawdzani. Tutaj wziął się za delikatny temat, jakim jest ryzyko zdrady – i w tym scenariuszu gani eskalowanie problemu, kłótnię i agresję, zamiast tego mówi o zrozumieniu, wyrozumiałości, potrzebie miłości. Idealistyczny to obraz, bo nie pasuje do wszystkich takich sytuacji w prawdziwym życiu – ale do niektórych na pewno.

Innymi słowy: jak twój facet wraca do domu i pachnie obcymi perfumami, to go przytul, kobieto.

Pisane na wietrze ("Written On The Wind", 1956)

3/5

W tym filmie jakiś chłop adoruje kobietę poprzez bycie chamem, o krok zbliżając się do bycia sadystą. Następnie zasypuje ją prezentami i pieniędzmi, na niej nie robi to żadnego wrażenia. Oczywiście, że się w sobie potem zakochują, ale i tak nic z tego nie rozumiem. To chyba nie jest film, z którego powinno się cokolwiek zrozumieć. Może poza tym, że nie opłaca się być takim dupkiem, bo nawet jeśli zdobędziesz, czego pragniesz (kobietę), to w końcu i tak doprowadzisz do swojego upadku.

Sirk znowu odrywa swoją opowieść od wszelkich realiów – pobicie ciężarnej i doprowadzenie do poronienia najwyraźniej nie prowadzi do konsekwencji prawnych. Drzwi majętnych bohaterów nie są nawet zamknięte, po rzuceniu butelką w okno pół sekundy później już ktoś tam stoi – wybudzony z głębokiego snu, zdążył w tym czasie jeszcze z łóżka wyskoczyć i zapalić światło. Maniak biega z pistoletem po posesji, więc pan domu wychodzi mu na spotkanie z rękoma w kieszeni i spokojnie przemawia. Tak, rozumiem, prezentuje w ten sposób swoją wyższość moralną, jest lepszym człowiekiem i nie musi się niczego obawiać – ale jest przy tym po prostu głupi.

I jeszcze ten punkt kulminacyjny, oderwany od wszystkiego najbardziej. Widzowie najwyraźniej mieli zacisnąć zęby w oczekiwaniu, czy baba w sądzie skłamie z premedytacją, bo coś się jej we łbie przestawiło. Ja się tylko łapię za głowę: co to za sąd? Tak bez dowodów? Czegokolwiek?

„For a beatifull girl you can look real ugly sometimes” 

Zwierciadło życia ("Imitation of Life", 1959)

3/5

Pan Sirk chyba chciał zrealizować dwa filmy, ale chciał już iść na emeryturę, więc zmieścił oba w jeden metraż. Oglądamy dlatego dwie historie: w pierwszej początkująca aktorka chce być słynna, w drugiej, jak dzieci dorosną, to jedno będzie mieć poważny kompleks, że jej matka jest czarna. Zacznę od tej pierwszej: owa aktorka znajdzie sobie chłopa i będzie między nimi następujący dialog:

– Kocham Cię
– Ja ciebie też kocham.
– A teraz zakazuję ci wychodzić i spełniać marzenia o zostaniu aktorką.
– Możesz powtórzyć?
– Twoje miejsce jest w kuchni.

I już nie są razem, a ona próbuje dalej być aktorką. Znaczy… Jest pod spodem coś… No, coś na pewno. Przekonanie, że zamiast gonić nierealne wyobrażenie rzeczywistości, to powinien się człowiek skupić na tym, co ma: dbaniu o swoje dzieci, zapewnieniu im godnego poziomu życia, tego typu sprawy. Tylko że zastosowano chyba najgorszy możliwy sposób opowiedzenia o tym. Nie pokazano tak naprawdę w ogóle, że jest jakiś problem: aktorka przecież spędza czas z dzieckiem, pomaga obcej kobiecie, gdy ta nie ma domu… Na obecność problemu wskazuje tylko strój bohaterki: mieszkają w średnich warunkach, ale na spotkanie zawodowe idzie w kostiumie niemal pierwszej klasy. Jakby wszystkie pieniądze wpakowała w strój, ale na tym etapie to się akceptuje jako element stylistyki w kinie tego reżysera. Sirk przesadzał, takich rzeczy nie powinno się odbierać jako stanu faktycznego, portretu rzeczywistości tych ludzi. A skoro nie ma problemu, to nie ma jak go rozwiązać. I nawet mimo tego wszystkiego, to jest jeszcze trzeci problem: zachowanie kochanka tworzy nowy konflikt, zamiast rozwiązywać poprzedni. Nie jest problemem pogoń za karierą, teraz problemem jest zachowanie tego idioty i fakt, że jest przeszkodą w życiu innych. A przecież są w tym filmie przedstawione prawdziwe problemy, tylko w ogóle nie są adresowane – jak wykorzystanie seksualne w pracy za dostanie szansy – bo wystarczy powiedzieć „nie” i już po problemie. Pan Sirk wybitnie nie wie, o czym mówi.

Ja… Chyba nie lubię pana Sirka. I jeśli tak jest, to przynajmniej zdałem sobie z tego sprawę, oglądając jego ostatni film… Bo widzicie, później jest jeszcze historia białej córki wstydzącej się swojej czarnoskórej matki. I jak to oglądałem, to poczułem, że z samego seansu mógłbym sobie pomyśleć, że rasizm tak naprawdę nie istnieje. Sirk go sobie wymyślił. Jak córka znajduje kochanka, ale kochanek zaczyna krzyczeć: „Twoja stara jest murzynem?” i zaczyna młodą napierdalać, a młoda potem wraca do domu ostatkiem sił, matka jej pomaga, a młoda jej pluje w ryj i krzyczy, że to przez nią… Ja w to nie uwierzyłem. Rasizm nie istnieje, Sirk go sobie wymyślił, to tylko jedna z jego metod dramaturgicznych i tyle.

I jeszcze na starość Sirk zaczął stosować piosenki na początku swoich produkcji, które w oczywisty sposób mówiły o tym, jaki morał mamy z tego wynieść. W Pisane na wietrze też to było. Za to ostatnia piosenka – na pogrzebie, gdzie opłakują denatkę, która zmarła oczywiście ze smutku – jest naprawdę klimatyczna. Godna dużo lepszego filmu.