Furiosa (2021)
Mogło być gorzej.
Polska. W lesie biją się dwie grupy – na pięści, tak mówi kodeks. Że bez broni białej znaczy. Jedna z tych grup nazywa się Furioza i aspiruje do bycia czymś więcej, niż tylko grupą głupich ludzi bijących się po tym krótszym końcu szyi. W sumie nie wiem, do czego aspirują. Chyba do tego, żeby być najlepsi wśród innych grup, których członkowie biją się po kaskach bez kasków. Poza tym są przestępcami i policja ich infiltruje, używając przy tym ich byłego członka. Został on lekarzem, już się nie bije, ale jest bratem ich przywódcy. Policjantka, która zajmuje się ich sprawą, też była ich człowiekiem. A ona i ten były członek są w sobie zakochani. Nie wiem, jak to się ma do głównej historii, ale tutaj chyba nie ma głównej historii. Chodzi o to, żeby były emocje, konflikty, dramaty. Nieszczególnie się udało, z wielu powodów, a efekt jest taki, że nie idzie uwierzyć w cokolwiek, przejąć się tym – bo w sumie trudno „to” jakoś określić, znaleźć w tym sens. O czym jest ten film?
Podstawowy problem jest taki, że w żaden sposób nie udało się sprzedać niczego, w co wierzą bohaterowie. Gdy wspomniany lekarz wraca do grupy i znowu się bije, to mówi, że od dawna nie czuł się taki żywy. Były już filmy, które potrafiły mnie przekonać do takich rzeczy – gdy bohater Hooligans mówił, że znalazł w grupie przyjaciół, że przestał się bać, ja to naprawdę kupiłem. W Furiozie bicie się jest biciem. Jebaniem do krwi dla samego jebania. Po jednym przychodzą drugie. I nawet nie można w nich widzieć czegoś więcej, bo potrzebują przywódcy, żeby ten nie pozwolił im do walki na pięści przynieść ostrza, brzytwy i maczety. Im chodzi tylko o zwycięstwo. Później będą sceny, gdzie będzie ważny honor, ale przejścia nie będzie, to tylko producent ingeruje w scenariusz i próbuje udawać, że było jakieś przejście, że to cały film jest taki, a nie tylko jedna ze scen. Nie można zrozumieć miłości do tej grupy, nie można obdarzyć ich uczuciem, nie można też uwierzyć w cały ten biznes przestępczy, o uczuciu między policjantką i lekarzem nie wspominając. Akceptowałem to jako element tej przewidywalnej konstrukcji. Brakuje głównego bohatera, bo wszyscy po kolei są zapominani przez scenariusz, podobnie jest z próbami utworzenia głównego wątku – zaraz przechodzimy do trzech kolejnych.
Jednak w samej tej konstrukcji scenariusza – przewidywalnej i schematycznej, ale jednak obiecującej – coś było. Można było na podstawie tego zrobić dobry film. Chaos w ostatecznym efekcie nie przeszkadza jednak w zrozumieniu obecnej sceny – zawsze wiemy, co się dzieje i dlaczego, co dana scena ma osiągnąć. Cały czas towarzyszy nam ten efekt satysfakcji lub zaangażowania, gdy np. starcie w lesie prowadzi do pokazania przez doktora, że wciąż jest jednym z nich. Nic z tego nie wynika, ale nie o to chodzi. Albo gdy policja robi zasadzkę, ale przestępcy okazali się cwańsi. Ponownie, nic z tego nie wynika. Pamiętamy, kto jest kim i jaki jest jego cel. Rozumiemy ich motywacje. Sceny akcji – już pomijam, że faktycznie tak można je nazwać, w końcu mówimy o polskim kinie – są zrealizowane z impetem. Gdy się biją, to tylko nasze kinomaniakowe doświadczeni mówi nam, że tak naprawdę to tylko tak wygląda. Aktorzy sprzedają całość po mistrzowsku, grając z zaangażowaniem (w większości). Gdy jeden z przestępców mówi, że „muszą wejść na level swoich przeciwników”, to takie teksty naprawdę wydają się naturalne i spójne z całą resztą. Gdy dla odreagowania frustracji zaczyna nawalać jakiegoś leszcza z tyłu, to nawet wydaje się to improwizacją aktora – efekt jest aż tak prawdziwy! Co by nie mówić o humorze w tym filmie (np. niezasłużony lub żałosny) to jednak postać Buły (otyłego chuligana) zawsze dawała radę przynieść delikatny uśmiech na moją twarz, ilekroć pojawiła się na ekranie. W wymowie tego filmu również jest sporo udanych idei – jak pokazanie, że policji zależy wyłącznie na zamknięciu sprawy, a chuliganom na sprawiedliwości – w taki „na chłopski rozum” sposób. Albo gorzka wymowa całości, że gruba ryba zawsze da radę się wymsknąć. Albo finał, przywodzący mi na myśl zakończenie Mafii – niezasłużone, ale jednak w takie tony scenarzysta chciał celować. Nic z tego się nie udało i można ten film rozłożyć na części pierwsze, wskazując co poszło nie tak… Tylko po co?
Spodziewałem się filmu nieoglądalnego. Ja wypiłem, moi znajomi też, po drodze śmieszkowaliśmy, że idziemy na Hujozę. Ja mówiłem, że Bóg nas z tego rozliczy. Otrzymałem jednak film, w którym są elementy zasługujące na docenienie. Nie znaczy to, że film nie jest słaby – bo jest. Jest nieudany, nie ma jednego dobrego momentu, realizacyjnie jest definicją nieudolności, a także polega we wszystkim, co próbuje zrobić. Mówimy o produkcji robionej przez dorastające dzieci dla innych dzieci, której będą się wstydzić już w wieku nastoletnim – ale hej, każdy gdzieś zaczyna. Te dzieci pewne rzeczy już rozumieją, zrobią jeszcze nie jeden amatorski film i będą się uczyć dalej. Nie warto zabijać ich iskry kpinami oraz znęcaniem się, z tego na pewno nic dobrego nie wyniknie. A sprawiają wrażenie, że potrzebują usłyszeć dobre słowo i potrafią je wykorzystać – że pewność siebie, którym kipi ten obraz, jest zasługą aktorów, nie reżysera, że ten dostrzega swoje błędy. Twórczcie więc dalej. Uczcie się dalej. Będzie lepiej.
Najnowsze komentarze