Oceniam scenariusze nominowane do Oscarów w 2023 roku

Oceniam scenariusze nominowane do Oscarów w 2023 roku

08/03/2024 Blog 0
american fiction screenplay scenariusze 2023

Pogadajmy o scenariuszach nominowanych do Oscara '23. Na podstawie gotowych filmów.

Lubię Oscary. Nie za to, czym faktycznie są albo za to, że są dla mnie wyznacznikiem jakości. Nie pamiętałem nawet, jaki film wygrał w zeszłym roku, gdy pisałem ten tekst. Pod względem scenariuszy nie było wcale dobrze, wyróżniono wtedy chaotyczny i pełen sprzeczności tekst do Wszystko wszędzie naraz oraz niepotrzebnie przegadany i monotonny Woman Talking, chociaż tuż obok były przecież takie tytuły jak Wieloryb, świetnie rozpisana historia poruszający masę tematów w dorosły, rozsądny sposób. Duchy Inisherin, niejednoznaczna historia opowiedziana w taki sposób, że naprawdę chce się ją zgłębiać. Tar zresztą to samo. Istnieją dobre scenariusze, po prostu nie są nagradzane. Nie że na Oscarach, po prostu w ogóle. Nawet jeśli taki Tar zdobędzie gdzieś nagrodę za scenariusz, to sprawdźcie, do jakich tytułów ta sama statuetka trafiła w latach wcześniejszych. Oscary nie są specjalne pod tym względem.
 
Oscary lubię za coś innego – za to, że niezmiennie od lat nadal jednoczą kinomanów na początku roku. Tylko wtedy wszyscy kinomani oglądają przynajmniej część tytułów nominowanych w najważniejszych kategoriach. Nawet jeśli na co dzień nie oglądają krótkich metraży, to oglądają te, które są nominowane. Pewnie też nadal są organizowane wspólne oglądania streamów rozdania nagród na żywo. Oscary to jedyna, znana mnie nagroda, która coś takiego nie tylko oferuje, ale i faktycznie czyni. Ogłoszone są nominacje, a my możemy legalnie obejrzeć te tytuły, mieć własne zdanie i skonfrontować je z wynikami. I faktycznie wtedy mówimy o tytułach z całego roku, a nie tylko z puli na danym festiwalu. Oczywiście chciałbym, aby takie jednoczenie się kinomanów miało miejsce wokół nagród, które faktycznie na to zasługują, że oglądamy wtedy faktycznie udane produkcje, ale no, mamy co mamy póki co. Nie będę wybrzydzać. Tak więc teraz pogadajmy o 10 tytułach, które w tym roku są nominowane do Oscara za scenariusz. Pięć za ten oryginalny i pięć za adaptowany.
 
Piszę o tych filmach teraz tylko w kwestii scenariusza, nie ogólnej jakości. Bez konkretnej kolejności. Z dodatkową trudnością, jaką jest omawianie scenariuszy na podstawie filmu.

WERSJA WIDEO

Przesilenie zimowe – Wszyscy komentujący mówi, że 1/3 filmu dałoby się wyciąć i zamiast zaczynać od sytuacji, gdzie grupa postaci zostaje w szkole, z czego wszystkie poza jedną jednak się rozjeżdżają, to mogliśmy wystartować od sytuacji, w której tylko jeden uczeń zostaje w szkole i pewnie niewiele byśmy stracili. Niekoniecznie jestem gotów się z tym zgodzić, bo chociaż akcja wtedy staje w miejscu, to jednak oglądamy interakcje między bohaterami i z początku człowiek angażuje się w los tych pozostałych uczniów. Bo myśli, że będą istotne, tylko potem… No, nie są. I jakbym oglądał to drugi raz, to pewnie już miałbym problem. Może nawet przewinął, nie wiem. To jakieś 20 stron scenariusza do wycięcia lub redakcji, co chyba nie świadczy dobrze o całości, ale przecież nie mogę wskazać innych problemów. To cudownie ludzki scenariusz o ludziach, których zachowanie, dialogi, postępowanie i relacje wydają się wiarygodne. Naturalnie udaje się zaangażować widza w ich losy oraz sprawić, że ja, jako oglądający, sam chcę dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Całość jest schludnie skonstruowana, kolejnych informacji uczymy się w odpowiednim tempie, bohaterowie są wystarczająco ciekawi, aby się wyróżniać i nadać pozostać zwyczajni, jak na filmowe warunki. Jest pewne tempo, dwa punkty kulminacyjne, które są ważne dla oglądającego, podsumowanie znajduje balans pomiędzy twardą rzeczywistością oraz takim ciepłym dawaniem nadziei. To jest dobry scenariusz.
Oppenheimer – Tutaj trzeba trochę się wycofać i zanim skomentuję sam scenariusz, to wspomnę o teorii. Widzicie, scenariusze są takim grzechem pierworodnym kinematografii, ponieważ język filmu to język obrazu, trzeba to pokazywać i opowiadać wizualnie, tylko absurdem jest, że żeby tego dokonać, najpierw trzeba to spisać. Najpierw to musi istnieć w zupełnie innym języku, żeby następnie zaistnieć w dociekliwym języku. Kompletny bezsens, ale tak to wygląda od początku kina i nie zanosi się, żeby ktoś wymyślił lepszy sposób. Istnieją scenorysy, ale one są zawsze następnym krokiem. Krok pierwszy to zawsze scenariusz pisany, na konkursach czy biurkach producentów, każdy program dla scenarzystów to jakaś forma notatnika. Film musi więc najpierw działać jako powieść, specyficzna ale nadal powieść, a dopiero potem jako film. Filmy działają albo nie jeszcze zanim włączona będzie kamera. Są słynni twórcy, którzy mówili, że filmy są już zrobione, zanim są nakręcone. A tak naprawdę scenariusz nie powinien być żadną reprezentacją ani też być gotowym filmem. On powinien być tylko podkładką, która następnie będzie rozwinięta o aktorów, muzykę, montaż, dźwięk. I scenariusz do Oppenheimera w mojej opinii jest właśnie taką podkładką, która umożliwiła każdej kolejnej osobie na planie zdjęciowym, aby mogła rozwinąć skrzydła. Wszystko, co widzimy na ekranie, chwalimy za to, jak to zostało rozwinięte i zrealizowane, a nie dlatego, że gotowa instrukcja już była na papierze i tylko to zrobili, nie. Dlatego ten scenariusz jest aż tak dobry, pomimo wszystkich innych rzeczy, które zrobiono tutaj prawidłowo, przede wszystkim klarowna konstrukcja trzech linii czasowych czy budowanie napięcia oraz godzinna rezolucja po 120 stronie. Tak, to jest dobry scenariusz, ale ważniejsze jest, że jest czymś więcej.
May December – Polski tytuł to Obsesja, tylko jak myślę Obsesja, to myślę o dwóch czy trzech innych filmach, które też się tak nazywały, więc May December, którego scenariusz trudno jest mi sobie wyobrazić. Oglądam scenę i próbuję ją sobie zwizualizować na kartce i nie jestem pewien, jak to mogło zostać przeniesiona na ekran. To rodzaj kina artystycznego, który bardziej jest spotykane w sytuacji, kiedy reżyser jest scenarzystą, więc nie musi mieć poprawnie sformatowanego skryptu, aby go zrozumieć. Może on jednak istniał, tylko potem został tak zaadaptowany, że pierwotny jego kształt nie może już poznany na podstawie gotowego filmu. 90% tego filmu to ludzie wchodzący do pomieszczenia i gadający, albo już są w środku i gadają, albo jedno czeka, aż przyjdzie drugie i gadają. I sam dialog nigdy mi nie kliknął, a nie mogę wiedzieć, skąd to wynika. Czy same dialogi były tak niemożliwe do interpretacji, że efekt jest jaki jest, czy też aktorzy nie dali rady ich zinterpretować, czy ktoś im taką interpretację narzucił, ale podczas oglądania cały czas czułem niezręczność. Na dodatek sam temat jest niewykorzystany do końca, jak już ktoś inny podkreślił, więc tyle ode mnie. Nie czuję się komfortowo oceniając ten scenariusz na podstawie gotowego filmu.
Anatomia upadku – Scenariusz, który odsłania swoje karty w ciągu pierwszych 10 minut. Może nawet wcześniej, ale po tym czasie już na pewno będziecie mieć pewność, że ten film nie da wam żadnych odpowiedzi fabularnych, celowo wszystko zostawiając niewyjaśnione. To opowieść o chłopie, który leży przed domem martwy i przez cały film próbują ustalić, czy sam wyskoczył, to był wypadek czy też może ktoś go wypchnął, a jeśli tak, to czy to była żona. Problem w tym, że ten film w ogóle nie jest o morderstwie i tego morderstwa nie potrzebował. Przez morderstwo całość ląduje w sądzie i chyba nie ma jednego, konkretnego momentu, kiedy to się dzieje, ale w końcu to się robi niedorzeczne – bo co oni mogą ustalić? Nie ma dowodu na nic, więc tak sobie gadają bez ładu i składu, jakby to był francuski remake Sędziego z 2014 roku z Downeyem Juniorem, gdzie na sali sądowej ojciec z synem naprawiali swoje relacje. Tylko tam to jakoś pasowało do swojej lekkostrawnej formy, a tymczasem Anatomia upadku wydaje się być kinem realistycznym, co reżyseria jak najbardziej wpiera. Tylko że poprzez realizm rozumie nijakich bohaterów, wolne tempo oraz brak filmowego rozwoju historii, ona stoi w miejscu przez cały czas. I obok tego jest mało realistyczny brak ludzkich momentów. Mamy to wolne tempo, ale nie równa się ono dokładności, więc mamy takie absurdy, jak dzień w sądzie, gdy główna postać odsłania przed wszystkimi intymne fakty o zmarłym, że podjął próbę samobójczą na przykład. Na sali jest jej syn, który to wszystko słyszy. I rozprawa się kończy na ten dzień, bohaterowie czekają do północy, matka pije alkohol przy ognisku z adwokatem i dopiero potem idzie pogadać z synem o tym, co wydarzyło się tego dnia w sądzie. Dopiero wtedy jest ten realistyczny, ludzki pierwiastek w tej historii. Nie dlatego, że to pokazuje, jaką postacią jest bohaterka, po prostu scenarzyści nie pamiętali, aby taki pierwiastek zawrzeć w swojej opowieści. Realistyczna konwencja w ogóle więc nie służy temu skryptowi, to nie zostało dobrze przeniesione na ekran, tak samo jak on sam powinien ulec większym zmianom. Autorzy powinni pójść w stronę Przygody, niech mąż po prostu by znikł i nie wiadomo, czy poszedł do lasu popełnić samobója, albo ktoś go zabił, a może zaczął nowe życie. To miałoby więcej sensu, a nie, że jeśli go żona zabiła, to go wypchnęła przez okno i liczyła na cholera wie co. A jeśli chciał się zabić, to czemu miałby się zabić na oczach rodziny? Powinien po prostu zniknąć, a tytułowa anatomia upadku ich małżeństwa powinna jeśli już, rozegrać się między bliskimi. Albo np. akcja rozegrałaby się wiele lat później, pomiędzy starszym synem i jego matką. W obecnej formie nie jest to udany skrypt, bo nie wiadomo, co chce powiedzieć, nie ma żadnej struktury lub dramaturgii, jakiegoś punktu angażującego, wydaje się skierowany wyłącznie do ludzi, którzy potrzebują rozmyślać nad rzeczami, nad którymi nie warto rozmyślać, bo nie ma się wszystkich elementów układanki, więc tak naprawdę dochodzimy tylko do tych wniosków, do jakich chcemy i się upewniamy dzięki temu, że są one słuszne.
Barbie – Scenariusz, którego pisanie polegało na wsadzeniu do niego wszystkiego, co twórcy chcieli. Zarówno faktyczni twórcy jak i studio, nie mam wątpliwości. Przez to powstał wielki bałagan, który nie może przestać mówi tego, co chce powiedzieć, a jednocześnie na koniec nie miałem pojęcia, co ten film chce powiedzieć. Pomimo licznych, łopatologicznych monologów i dialogów wciąż nie mogłem złożyć tego filmu w jakąś spójną całość. Nie udało się tutaj stworzyć świata, który miałby sens, albo historii, która miałaby sens. Upchnęli tutaj po prostu wszystko, co chcieli i ten fakt autorów zadowolił, więc na tym skończyli. Wyszedł im film, który zaczyna się od nawiązania do Odysei kosmicznej, kończy jak ostatnia część Harry’ego Pottera (chodzi mi o tę scenę na dworcu z Dumbledorem), a po drodze ma trochę sekwencji musicalowych z jakiegoś powodu. A cała historia polega na tym, że Barbie zamiast chodzić na palcach, to zaczęła chodzić na pełnej stopie i jej inne baby zaczęły gadać, że coś jest z nią nie tak, więc musi udać się do prawdziwego świata, gdzie sama dojdzie do tego, co ma zrobić dalej. To z całą pewnością nie jest skrypt, który powinien przejść do realizacji w obecnej formie, jest po prostu bałaganem.
Past Lives – Scenariusz, którego autor chyba myślał, że oglądanie ludzi mówiących na ekranie jest zajmujące. Niestety, ja widzę ludzi mówiących cały czas, więc ten film był skandalicznie nudny w oglądaniu. To nie są rozmowy, to nie są dialogi filmowe, to nawet nie jest mumblecore, to jest mówienie. Mam wrażenie, że tylko aktorzy w samym filmie byli bardziej znużeni ode mnie. „Nie byłem w Statule Wolności?; – Nigdy nie byłeś w Statule Wolności?; – Nigdy nie byłem w Statule Wolności”. Koniec sceny. Scenariusz napisany najmniejszym wysiłkiem, nic tylko idą. Na tym ujęciu idą, tutaj siedzą, tutaj gadają. To jest cała akcja filmu. Trudno mi nazwać ten scenariusz nawet zbiorem wskazówek, bo ciężko z samego skyrptu wynieść jacy są bohaterowie, na czym polega ich relacja, nic nie jest nie tyle rozbudowane ile zaczęte. Cały film to interpretacja aktorów znudzonych nudnym tekstem.
Maestro – Typowy tekst, który nie musiał być lepszy niż jest, bo to film, który tak na ogół wystarczy taki, jaki jest. Jest o kimś bogatym, kto odniósł sukces, jest nieszczęśliwy i ktoś umiera. Co prawda nie tytułowy bohater, ale ktoś, więc wszystko jest na miejscu. Scenariusz specjalnie nie zajmuje się poznaniem sylwetki osoby, którą portretuje, tak samo nie zgłębia jego życiorysu lub relacji, jakie miał z żoną. Wszystko po prostu jest i wystarczy, bo aktorzy czy reżyser i tak z tego coś zrobi. Ogromny plus dla samego filmu za to, że cięcia montażowe następują na wykonywaniu jakieś akcji. Nie mam oczywiście pewności, że owe cięcia były już na poziomie scenariusza, ale chętnie zaryzykuję, że tak właśnie było. Niewiele scenariuszy pamięta, że może coś takiego zrobić, więc plus dla dosyć przeciętnego produktu.
Strefa Interesów – Prosty scenariusz, ale nadal treściwy. Akcja jest tutaj dosyć ogólna, z uwagi na obserwację z dystansu, więc widzimy np. tylko przemieszczanie się w obrębie kadru, scenariusz jednak ten ruch ukierunkowuje. Oglądamy codzienność, ale pod spodem nadal były drobne pomysły, aby nie tyle dodać dramaturgii, bo to za duże słowo, tylko nadal oglądamy coś. To nie jest zwykłe robienie herbaty i siedzeniu i patrzenie w ścianę, tutaj oglądamy np. jak służąca nalewa do kieliszka wódki. I układa ładnie na tacy, a następnie idzie z tą tacką pomiędzy ludźmi, którzy nie widzą jej albo nie zwracają na nią uwagi. I los tego kieliszka potem nie jest jakoś pokazany, nie ma wydania rozkazu i nie ma perspektywy jakiejś kary za to, że by tego nie dokonała, więc nie nazywam tego dramaturgią, ale jednak nadal jakoś scenariusz ukierunkowuje ten obyczajowy, życiowy ruch, który oglądamy. Dzięki niemu robimy coś więcej niż tylko biernie obserwujemy, my jakoś się w to angażujemy, bo możemy jakoś analizować ten ruch, rozmyślać nad nim, dostrzegać w nim coś więcej. Tak jak sam film jest o dostrzeganiu czegoś więcej, chociaż tego nie widać. Więcej ten scenariusz nie musiał robić, robi wszystko perfekcyjnie.
American Fiction – To jest naprawdę dobry scenariusz, w taki klasyczny sposób. I jego zalety zacznę wyliczać w porządku chronologicznym, zacznę od tego, jak film się zaczyna, czyli: bohater jest nauczycielem i kłóci się najpierw z uczennicą, potem z zarządem i dostaje urlop na żądanie (że tak to ujmę). Potem jedzie na festiwal książek i ogląda prezentację innego autora, gdzie pochyla głową nad stanem literatury współczesnej. Potem jedzie do siostry, która pracuje w szpitalu, razem jadą do rodzinnego domu, do matki. Dowiadujemy się o tym, kto umarł, kto ma Alzheimera, kto jest rozwiedziony, kto jest gejem, kto popełnił samobójstwo. I nie czuć, że to jest takie wyliczanie, nie. Ja w ogóle o tym nie myślałem przy oglądaniu, dopiero teraz, gdy piszę te słowa. Chciałem powiedzieć co innego: autor scenariusza umie łączyć te wszystkie wątki w taki sposób, że przy oglądaniu czułem, że oglądam nadal jeden tytuł. I chociaż mija pół godziny, to nadal nie wiem jeszcze, o czym jest film. Bo jest koniec końców o życiu. Możecie przeczytać, że to satyra na polityczną poprawność, ale ten wątek, chociaż fantastyczny, dałoby radę wyciąć z filmu, nałożyć delikatne poprawki i całość nadal by działała, ponieważ bliżej temu do takiego Menchester By The Sea niż, nie wiem, South Park. To o życiu rodzinnym, odnalezieniu się w otaczającej nas rzeczywistości i tak dalej. I każdy bohater jest ważny. Co najmniej dwie osoby są nieżywe w trakcie filmu, a i tak mają one wpływ na fabułę, ponieważ byli istotni dla żywych. Każdy wątek zostaje pociągnięty i spełniony. Są sceny na samym początku, których echo odbija się w finale. Każda obietnica, jaką film składa, potem zostaje spełniona. A są one naprawdę trudne i człowiek się zastanawia, jak twórcy stawią im czoła. Nawet gdy tej obietnicy nie ma, to często zwykłe momenty też dostają parę minut dłużej, aby nadać im głębi. Widać, że stał za nim artysta oraz człowiek, który chce coś powiedzieć, ale bez mówienia nam, co mamy myśleć. Zamiast tego daje nam dodatkową perspektywę na rzeczywistość wokół nas. Dodatkowy kąt, pod jakim możemy na coś patrzeć. I przy okazji to przezabawny film jest! Śmiałem się na głos! A ja nie umiem się śmiać, wydaję wtedy dziwne dźwięki i tego nie lubię, ale na tym filmie to mi nie przeszkadzało. Cudowny scenariusz. Film zresztą też.
Myśl końcowa Tegoroczny poziom nominacji oceniam jako wysoki. Nie są to może nominacje wyłącznie dla udanych scenariuszy, ale za to jest różnorodność i świadomość, że nagradzanie różnych typów scenariuszy nominacjami jest równie ważne, co sama wygrana. Nie liczy się tu tylko klasyczna konstrukcja czy monologi, ale przede wszystkim faktyczne służenie reszcie filmu, aby razem z nimi tworzyły coś większego niż tylko sumę składników.
 
Kto powinien wygrać? Na szczęście nie muszę decydować, czy to powinien być Oppenheimer albo American Fiction. Sam za scenariusz roku wyróżniałem miesiąc temu drugi sezon The Bear. I myślę, że za rok powtórzę ten temat. Choćby dlatego, aby trafić na przyszłoroczne American Fiction.