Robert Altman

Robert Altman

25/03/2018 Opinie o filmach 1

Gdy człowiek zostaje kinomanem, to od razu słyszy o tym człowieku: o jego stylu, słynnych mozaikach filmowych, 20 bohaterach pierwszoplanowych w jednym obrazie albo scenie otwierającej "Gracza": osiem minut na jednym ujęciu, które przedstawia wszystkich bohaterów i każdy motyw, taki filmowy odpowiednik piosenki "In The Heights". Oto przegląd jego twórczości:

The worst trap you can fall in is to start imitating yourself.” – Robert Altman

Kino Altmana to kontrolowany chaos – mniej lub bardziej kontrolowany. Wypełnia ekran postaciami i ich wątkami, ale zainteresowany jest szerszym obrazem, a konkretniej: budowaniem pleneru i wprowadzaniem tam jakiejś przewrotnej zmiany, której po latach możemy nawet nie zauważyć, zignorować ją albo uznać tylko za dziwną, ponieważ tak silnie była osadzona w tamtych czasach. Dopiero po wczytywaniu się możemy dojść do tego, że ta decyzja była w opozycji do czegoś z tamtych lat. Najczęściej owa zmiana powoduje usunięcie czegoś, ale też nie zastępuje tego niczym, więc filmy Altmana naturalnie są częściowo bezcelowe, dziurawe i jakby przypadkowe – na tym polega ich urok. Detektyw w Goford Park nie jest zainteresowany rozwiązaniem sprawy, detektyw w Długim pożegnaniu jest, tylko nikogo to nie obchodzi, medycy i żołnierze nie są zainteresowani wojną w MASH, męski kowboj w McCabe i pani Miller wcale nie jest twardy i charyzmatyczny… I to tyle, to są w zasadzie całe filmy, oparte niemal wyłącznie o takie idee. W ten sposób Altman komentuje wojnę w Wietnamie, kulturę amerykańską lat 70 czy bawi się oczekiwaniami widza. Jak się nad tym pochylić, to jego produkcje są pełne humoru.
 
Dlatego też w czołówce umieszczam Nashville oraz Brewstera – w obu nie ma tego poczucia dziury, ponieważ poszczególne wątki tak dobrze się uzupełniają i tworzą całość poprzez mówienie o czymś aktywnie, zamiast pasywnie (mamrotanie, brak działań czy ignorowanie czegoś).
Opowieści te nie są dyktowane historią lub bohaterami, bardziej tematyką i motywami, jak obrazy społeczności lub relacje między grupami na danym obszarze. Idee też, ale w dalece mniejszym stopniu, bo głównie można je tylko odnaleźć w kinie Altmana: nihilizm (MASH i podejście bohaterów do wojny na zasadzie „Nie mój problem”) czy antyautorytaryzm (MASH i „Nie, nie będę pochwalać tej wojny ani przedstawiać jej jako coś ,czym nie jest, nie była i nie będzie”). Humor wynika też bardziej obok: jak chociażby w śmianiu się z przekonań widowni, która chyba serio wierzyła, że na Dzikim Zachodzie każdy kowboj to jakiś John Wayne. Właściwy żart to szokowanie odbiorców postacią pana Beatty, który gra lamusa i cwaniaka, ale z całą pewnością nie rewolwerowca, który przetrwa sam w tamtych czasach. Interesujące jest też jego skupienie na kobietach, jak gdzieś w trakcie obraca narracje tak, by żeńskie postaci zaczynały dominować (Brewster…, McCabe…, Nashville), dawał im po prostu głos. Obrazy mogą być pierwszym filmem, który tak bezpośrednio przedstawiają temat „słowa mężczyzny kontra słowa kobiety”. Z drugiej strony jego filmy degradują też mężczyzn, obnaża u swoich bohaterów próżność, niepewność, ogólny „brak substancji”.
 
Dziedzictwo Altmana jest niekwestionowane – czy to w filmach, które nam zostawił, czy też innych twórcach, których inspirował. Z sukcesem przeszedł z telewizji do kina, umiał się postawić producentom i trzymać się swoich warunków, robił własne kino i odniósł z tym sukces, wyrażając ówczesne nastroje oraz przemyślenia widowni, współpracował z tamtymi czasami, był po ich stronie. Altman zdecydowanie jest twórcą „swoich” czasów, które były inne. Wtedy jak uznany reżyser zrobił film dla Disneya, to znikał z radaru widowni na 10 lat. Dzisiaj nie możemy sobie tego nawet wyobrazić.
Robert Altman

Obecnie Robert Altman znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #48

Top

1. Nashville
2. Brewster McCloud
3. Na skróty
4. Gosford Park
5. McCabe i pani Miller
6. Dzień weselny
7. Trzy kobiety
8. Gracz
9. Obrazy
10. Kto zabił ciotkę Cookie?
11. Długie pożegnanie
12. Kansas City
13. MASH
14. Pret-a-Porter
15. Dr T i kobiety

Ważne daty

1925 – urodziny Roberta (USA) jego druga i trzecia żona urodziły się rok wcześniej

1951 – debiut krótkometrażowy

1955 – rodzi się syn Roberta, Mike: ten, który napisze theme MASH czternaście lat później

1957 – debiut pełnometrażowy; Hitchcock go zobaczy i będzie pod takim wrażeniem, że da Robertowi pracę w telewizji (przy „Alfred Hitchcock przedstawia, później będzie pracować przy Bonanzie czy Route 66)

1959 – trzecie małżeństwo (będą razem do jego śmierci)

2006 – śmierć (USA, powikłania po białaczce), ostatni film (zabezpieczeniem przed jego pogorszeniem zdrowia uniemożliwiającym dokończenie filmu było zatrudnienie PTA na stanowisku „zapasowego reżysera”)

MASH (1970)

3/5

Dziwne, że akurat Altman zrobił najsłabszy odcinek serialu… O różnicach między serialem i filmem napisałem w TYM MIEJSCU. Tutaj zamieszczę wyłącznie swoją opinię o pełnometrażowym obrazie jako samodzielnej produkcji.

Pod względem historii, postaci lub kreowania świata, jest to obraz tragiczny. Chociaż na ekranie jest mnóstwo bohaterów, to żaden z nich nie zapada w pamięć. Zlewają się w szare tło uproszczonych sylwetek przypominających z odległości ludzi. Nie mogę powiedzieć, aby była tu jakaś fabuła, ponieważ wydarzenia mają charakter bardzo epizodyczny (dalece bardziej niż serial!), a po drugie – w tym filmie tak naprawdę nic się nie dzieje. Przez pierwsze 30 minut nic nie zostaje osiągnięte, nawet prezentacja świata lub bohaterów, po prostu nic. Dopiero potem Frank Burns krzyczy na kolegę, więc inny lekarz daje mu w twarz – i to tyle, jeśli chodzi o pierwsze 40 minut lub więcej. Trudno jest mi napisać, żeby ten film był o czymkolwiek poza tym, że jest o lekarzach stacjonujących w obozie podczas Wojny Koreańskiej. Bez wątpienia, są tam obecni, ale nic więcej tak naprawdę nie mogę napisać. Nawet tyle, że są tam po to, aby operować na żołnierzach transportowanych bezpośrednio z pola walki. Po pierwsze, bohaterowie zdają się tym zupełnie niezainteresowani, chociaż są lekarzami. Po drugie, sam film jest tym niezainteresowany, nie pokazując nawet raz kompletnego cyklu z życia bohaterów. Nie zobaczymy rannych przybywających do obozu, nie zobaczymy wtedy, jak życie w obozie zamiera, by skupić się na ratowaniu życia. MASH Roberta Altmana nie jest skupiony na czymkolwiek. Zaczyna się, a potem się kończy. Na podstawowym poziomie odbioru jest po prostu odrealniony, nudny i banalny.

Powodem tego wszystkiego jest oczywiście świadome planowanie – MASH jest dokładnie taki jaki miał być. Miał pokazać gównianych ludzi w gównianych warunkach. Trzeba wejść nieco głębiej i odebrać całość na poziomie idei, wtedy jest to film o wymowie anty-ideowej, w której człowiek leżący na stole operacyjnym jest tylko zbiorem chemikaliów bez imienia. Jego tragedia nie ma żadnego znaczenia lub wymiaru, a ratowanie go nie jest nobliwe. Lekarze w obozie wykorzystują okazję bycia daleko od domu, żeby zdradzać żony. Okoliczności, w których się znajdują, zupełnie nie robią na nich wrażenia. Nawet nie widzimy za bardzo samej wojny ani Korei, jakby to nie miało mieć znaczenia – bo faktycznie nie ma, w końcu wojna dzieje się obok. A to, czy „obok” oznacza kilka tysięcy kilometrów albo kilka metrów, to już przecież nie robi ludziom różnicy, prawda? Dopóki jesteśmy bezpieczni. Taka właśnie jest wymowa filmu, i wiele zależy od tego, czy się z takim poglądem na ludzkość zgadzacie. Kłóci się z tym zakończenie, w którym bohaterowie skaczą z radości, gdy wracają do domu, ale cóż, tak wygląda integracja w dzieło artysty przez producentów. Albo Altman nie wiedział, co robi, ja tu tylko zgaduję – ale był artystą, więc raczej wiedział, tylko inni mu przeszkadzali.

I tyle ode mnie. Nudziłem się, oglądając MASH dziewięć lat temu w Warszawskim Iluzjonie, nudziłem się teraz. Wolę po prostu humanitaryzm serialu niż nihilizm filmu.

Brewster McCloud (1970)

5/5
Gdyby przerobić ten film na książkę, to by chyba wyszła powieść Dona DeLillo na 400 postaci, setkę wątków i przedziwne poczucie humoru. Szalona, szalona pozycja.
 
Można opisać ten film pewnie na dziesiątki sposobów i każdy z nich będzie jakąś częścią prawdy – to kryminał, gdzie na ciałach śledczy znajdują ptasie odchody. To dramat o osobach nadużywających władzy, jak policjant czy stary człowiek zbierający czynsz z wózka inwalidzkiego. O kobietach i jak nikt nie zwraca uwagi na ich żądze. A kim jest tytułowy Brewster? A no on między innymi nie zwraca tej uwagi, zajęty realizacją marzeń o lataniu. A jest też szoferem wspomnianego starca, jego również chce okraść wspomniany policjant – jak nie odda mu aparatu, to policjant „znajdzie” przy nim narkotyki i będzie mieć kłopoty.
 
Nie spodziewałem się tak zwariowanego filmu – ale potrzebuje on czasu, by obdarzyć go sympatią. Z początku wydaje się to tylko kolejną męczącą komedią na kondycję ludzkości czy jej absurdów, które już widzieliśmy: odsuwamy więc dziecko na bok nie dlatego, że ogląda zwłoki, ale dlatego, że przy zwłokach znajdujemy skręta i nie można przecież wystawiać nieletnich na taki element. Potrzebowałem przebrnąć przez ponad połowę filmu, by się na nim zacząć dobrze bawić – jego szaleństwo i otwartość rośnie i rośnie, lepiej też nastawiając do żartów wcześniejszych, przez co teraz oglądam kawałek tego filmu przed pracą. Będę do niego wracać. Jeśli nie jesteście zachęceni na początku, to poczekajcie, aż będzie latanie wśród chmur gdzieś w połowie, a na pewno będziecie mieć banana na twarzy, gdy zacznie się wyścig – jedna z najlepszych tego rodzaju sekwencji, jakie widziałem, zarówno pod względem akcji, jak i komedii. I to wszystko od Altmana!
 
Przy tym jest tutaj sporo głębi zaznaczonej od samego początku poprzez osobę narratora dającej wykład przez cały seans, kończąc na koszmarnym finale (nie że jest źle wykonany, ale to, co się tam dzieje, jest niczym sen przeradzający się powoli w koszmar). Najlepsze jednak, że spokojnie można nie zaprzątać sobie tym głowy, a i tak seans będzie przyjemnym doświadczeniem. Do którego człowiek chce wracać. I wraz z kolejnymi seansami pełnymi zabawy, dojdzie refleksja towarzysząca zgłębianiu kolejnych warstw tego niezwykłego filmu.
 
To musiała być jedna z inspiracji Coenów do Big Lebowskiego. A przynajmniej jest między nimi spójność w następstwie.

McCabe i pani Miller ("McCabe & Mrs. Miller", 1971)

5/5
Pierwotnie tytuł powieści brzmiał tylko: „McCabe”, potem miał różne formy, aż w końcu stanęło na tym, co mamy obecnie. Altman w swojej twórczości i tak podkreśla rolę kobiet, tutaj kreuje dwie, równorzędne postaci, które zawierają umowę i będą razem jak partnerzy biznesowi dbać o rozwój nowego miasteczka. Przy czym równorzędni odnosi się tutaj do innych kwestii: z nich dwojga to pani Miller ma więcej do zaoferowania, zna się chociażby na matematyce i może wyliczyć resztę na kasie. McCabe z drugiej strony przynosi mit, o którym wie, że nie jest prawdziwy, ale działa na jego korzyść, więc go eksploatuje: widzą w nim twardziela i słynnego rewolwerowca, więc tak go też traktują. Wszystko będzie git do momentu, gdy ktoś ośmieli się zakwestionować legendę i nie będzie obawiał się użyć przemocy.
 
Póki co jeszcze nie umiem opisać filozofii Altmana wynikającej z jego filmów, więc nie wiem, na ile aspekt kapitalistyczny był tutaj świadomy – raczej nie uważałbym Altmana za osobę zainteresowaną ekonomią – ale łatwo można udowodnić jego obecność w gotowym filmie: oto pan McCabe wychodzi z inicjatywą i zakłada osadę, gdzie ludzie będą żyć, organizuje wszystkich i wszystko, a kłopoty zaczynają się, gdy ten nie zgadza się na metody monopolistyczne. Nie zamierza się dogadywać i tworzyć kliki, która będzie zabraniać innym otworzyć biznes na ich terenie, McCabe tutaj nie powołuje się na nic szczególnego, to po prostu „nie w jego stylu”. W ten sposób cały film wydaje się opowieścią o tym, jak nikt nie broni kapitalizmu przed zniszczeniem.
 
Drugi poziom filmu to jego anty/westernowość, czyli zrywanie po kolei z każdym elementem, który utożsamiamy z tym gatunkiem. Obraz Dzikiego Zachodu u Altamana jest brudny i syfiasty, nie do życia, nie pobudza wyobraźni, nie inspiruje, on odrzuca. Bohaterowie nie są inteligentni, ledwo momentami wydają się istotami rozumnymi, wszystko tutaj naprawdę jest dzikie. Warren Beatty w roli głównej przekonuje nas, że pewnie oglądamy kogoś charyzmatycznego i twardego, chociaż od pierwszej sceny jest jasne, że oglądamy pozera nawiązującego wizualnie do twardzieli z filmów, gdy w rzeczywistości można mu wydać złą resztę w barze i nawet nie zauważy, wystarczy źle na niego spojrzeć i przeprosi, nie wiedząc za co przeprasza. Zero procent westernu w westernie.
 
Piszę o tematyce, ponieważ niewielu tutaj historii czy postaci. To nie o tym jest ten film. Tytułowe persony często znikają z ekranu i są ogólnie rzadko na widoku, po prostu oni są najważniejsi w tłumie, który widzimy. Dialogi często nie są dialogami, jedynie widokiem na wygadany tłum w barze, gdzie mówią jednocześnie. Słowa to dźwięk, jak natura, mroźny wiatr wylewający się z ekranu, śnieg, drewniane budynki i chodzenie po drewnianej podłodze.
 
Film jest wypełniony muzyką Leonarda Cohena, co ponoć wyszło dosyć przypadkowo i w sumie jedynym uzasadnieniem było: „Hej, lubię tę muzykę”. Altman był fanem Cohena, ale nie spodziewał się, że uzyska do niej prawa (więc i nie kręcił z myślą o tym, że w tym ujęciu będzie lecieć muzyka), a gdy tak się stało, to użył trzech piosenek, które lecą cały czas, ilekroć nikt nic nie mówi. Z czasem to się robi zbyt natarczywe, bo wydaje się, jakby film nie umiał znaleźć cichego momentu, Cohen w tle leci niezależnie od tego, co widzimy i jakie to ma znaczenie dramatyczne. Nawet przedostatnia scena pani Miller, jak wychodzi po rozmowie z McCabem i stoi, myśli… Nawet wtedy leci Cohen, który milknie chyba całkowicie dopiero podczas finałowej sekwencji i wraca na napisy końcowe. Rozumiem zamysł, ale to była po prostu przesada. Nawet króciutkie ujęcie przejściowe między scenami, żeby pokazać nam drzewa, trwające góra cztery sekundy, nawet wtedy Cohen zdąży zaśpiewać trzy słowa. Podobnie wygląda kwestia oświetlenia – całość nakręcono przy naturalnym świetle, przez co cały opening ledwo co widać, jeśli nie macie idealnych, kinowych warunków oglądania. Znowu: rozumiem zamysł, ale to już przesada. Ojciec chrzestny był jaśniejszy…
 
McCabe i pani Miller jest typem filmu, w którym bardziej chodzi o to, czego w nim nie ma, niż o to, co jest. I jest przede wszystkim obrazem życia, obrazem etapu w rozwoju cywilizacji, obrazem ludzi. Historia czy postaci mają tutaj drugi plan, jeśli w ogóle. Altman przede wszystkim przekreśla nasze wyobrażenie o westernach i chce pokazać bardziej realistyczny film o tamtych czasach, tamtych warunkach życia. Tutaj strzelaniny dzieją się obok zwykłej egzystencji, skupionej na ratowaniu kościoła, wielcy rewolwerowcy odchodzą niezauważeni. Reżyser romantyzuje, ale na swój sposób – przemoc w jego historii niszczy kapitalizm, podwaliny gospodarki umierają albo znajdują ratunek w narkotykach, bez nich Dziki Zachód będzie utrzymany. A to przecież opowieść z 1902 roku, kiedy Dziki Zachód miał się mieć ku końcowi, gdy u Altmana wydaje się dopiero rodzić.
 
Zaskakujące, że scenę na moście (pojedynek w samo południe, hyhy) zapamiętałem jako jedyną z całego filmu i nawet nie byłem tego świadomy.

Obrazy ("Images", 1972)

4/5
Kategoryzowanie tego filmu jako „thrillera” jest na pewno znakiem tamtych czasów i dziś ciężko tak nazywać cały film. Trochę to zasługa zmian tak ogólnie w społeczeństwie, trochę samego filmu, który dosyć bezrefleksyjnie idzie w stronę gatunkowości, a artystycznie jest dosyć ogólny. Z całą pewnością wstęp zapowiada coś w stylu slashera: bohaterka jest sama w domu i odbiera telefony, które brzmią coraz bardziej niepokojąco, jednak to wszystko zamyka się głównie w ramach dramatu osobistego: bohaterka ma problemy z odróżnieniem rzeczywistości od fikcji, co wydaje jej się, że mam miejsce, wobec tego, co faktycznie się dzieje. Opis oczywiście nie pozostawia wątpliwości, co się dzieje, jednak sam film raczej nie rozstrzyga, czy to, co widzimy, jest chorobą psychiczną, albo też sprawką działań nadnaturalnych.
 
Film ma więc dwie strony: pierwsza pochyla się nad faktem, że bohaterka jest kobietą i jakim wyzwaniem jest, by jej słowa wywarły na kimś efekt. Nikt jej nie wierzy, a nawet jeśli, to faceci w wizji mówią, że ich słowo i tak będzie bardziej istotne od słowa protagonistki. To jest zasadnicza treść filmu i wyraźnie była najważniejsza, to w końcu jeden z pierwszych filmów podejmujących takowy temat. A przy najmniej ze strony twórcy, który zyskał posłuch wśród widowni poprzednimi filmami.
 
Druga strona to jednak czysty gatunek: mało tutaj Altmana, wiele bohaterów to głównie protagonistka i głosy, które słyszy, a nakładające się dialogi to również ona. Są więc tutaj elementy typowe dla Altmana, jeśli ktoś by ich szukał, ale bez znajomości nazwiska reżysera raczej byśmy przypisali ten tytuł Polańskiemu albo jakiemuś debiutującemu wanna-be-Polański. Gatunek dyktuje kształt i kierunek fabularny, w tym zwroty akcji czy „zwrot akcji” na koniec, o którym pewnie nie pamiętacie po seansie i będziecie musieli powtórzyć ostatnie minuty, aby zacząć rozważać: to miał być zwrot, zaskoczenie? Teoretycznie jednak tak, film kończy się tak, jak gatunek nakazuje i się kończy, ale w sumie pod względem tematycznym nie ma tutaj wiele satysfakcji. Film się kończy, a reżyser powiedział, co chciał powiedzieć, jeszcze w ciągu pierwszych 30 minut. I jest jakaś szansa, że owe zwroty akcji trochę przekreślają misję reżysera o „wierzeniu kobietom”, ale już nie mam potrzeby tego analizować. Ten film to trochę bałagan, ale nadal bardzo efektywny: działa i wciąga w sprawdzony sposób od pierwszych sekund. Od razu człowiek myśli: kino lat 70 to był zupełnie inny poziom…

Długie pożegnanie ("Long Goodbye", 1973)

3/5
Pięć lat później nadal nie łapię tego filmu. Rozumiem mniej więcej cel tej produkcji – opowieść o człowieku, który nie może się porozumieć ze światem zewnętrznym. Ludzie piszą, że to człowiek z lat 50 włożony w realia lat 70, cokolwiek to znaczy, jednak podstawa jest właśnie taka: to człowiek, który nie umie się połączyć, zrozumieć świata wokół, świat nie może zrozumieć jego, przez co ten dryfuje przez ten film, jest niezręczny, dochodzi co chwila do czegoś zastanawiającego. Tylko że w sumie jedyną rzeczą, którą twórca daje widzowi, aby to dostrzec, jest fakt, że detektyw sam z siebie bada sprawę morderstwa jego przyjaciela. Mieliśmy dostrzec w otwierającej scenie, że faktycznie detektyw traktuje go jak przyjaciela, że jest to jedyna osoba, która go „rozumie” i dlatego tak się czepia rozwiązania zagadki, która nikogo nie obchodzi. Co jest dosyć liche, ponieważ to jest detektyw, a my oglądamy kryminał, gdzie historia nie ma żadnego innego celu. I ten brak celu jest celowy, pokazując bezcelowość tych wszystkich postaci i ich żyć, kultur, nijakość – tylko to jednocześnie utrudnia odbiór filmu.
 
Altman idzie tutaj raczej na skróty, wyręczając się bełkotaniem w dialogach, chaosem w narracji oraz lichością charakterów, aby zaprezentować świat apatyczny, anty-ideowy, bardzo bliski jego MASH – w obu produkcjach motywem dominującym jest „nic nie robić sobie z czegoś poważnego”, tylko to wszystko nie jest zbytnio zawarte w samym filmie. Brakuje tutaj większej ilości elementów, dzięki którym moglibyśmy zrozumieć, że nie możemy tej opowieści zrozumieć. Zamiast tego raczej po prostu tego nie rozumiemy i film jest wobec nas obojętny, a my wobec niego. Nic tu nie ma znaczenia do tego stopnia, że w sumie nie ma znaczenia, czy go oglądamy. Zamiast skomplikowanych postaci, których nie dajemy rady poskładać do kupy i zrozumieć (ale możemy znaleźć ku temu jakieś wytłumaczenie, w stylu: „coś się wydarzyło, co sprawiło, że taki jest”), to są po prostu nijacy bohaterowie, obojętni, którzy nie budzą zainteresowania. Wracając do tego utartego „bohater z lat 50 w latach 70” – twórcy nie analizują którejkolwiek z tych stron, co mogłoby stworzyć jakiś wizerunek, do którego po latach mógłbym się odnieść. Zamiast tego te rzeczy są tutaj tylko wrzucone, chociaż w tym samym roku Uratować tygrysa dało radę włączyć w narrację masę przemyśleń protagonisty na temat: „Czasy się zmieniły”. I stworzyć z tego faktyczną część filmu.
 
Altman idzie na skróty. I w sumie niewiele z tego wynika.
 
PS. Film jest dedykowany aktorowi, który był jego przyjacielem jeszcze z czasów telewizji. Aktor nie dożył jednak realizacji, więc skończyło się na dedykacji.

Nashville (1975)

5/5
Ameryka Altmana w całości.
 
Grupa ludzi, każdy symbolizujący w jakimś stopniu kogoś z amerykańskiego społeczeństwa, zjeżdża do Nashville dla muzyki, gdy ma tam miejsce kampania polityczna. Każdy ma tu swoją historię – dziennikarze, muzycy, zwykli ludzie i ludzie showbiznesu, żyją swoją własną historią. I wydaje się, że trochę to zmierza donikąd, ale zaufajcie temu filmowi i obejrzyjcie go do końca.
 
Jest to tytuł, który raczej każdy od razu obejrzy dwa razy po zobaczeniu finału – całość jest tak skonstruowana, że prowadzi do wydarzeń, które mają miejsce na ostatnim koncercie. Nashville trwa dwie i pół godziny, z czego jakaś godzina poświęcona jest muzyce, co może niektórym brzmieć w teorii jako przerywnik od właściwego seansu, ale scenariusz zaskakuje opowiadaniem fabuły właśnie podczas koncertów, zachowań ludzi, ich spojrzeń, reakcji. To, że ktoś jest na scenie i śpiewa nie oznacza, że fabuła przestaje się toczyć, nie – tutaj cały czas ma miejsce coś, co odkryjecie przy kolejnych seansach. Język wizualny jest tutaj wzorowo wykorzystany i punkt kulminacyjny jest właśnie taki, ale stoi za nim idea konfrontacji tych finalnych wydarzeń z każdą z postaci. Wtedy, gdy już wiecie o czym ten film jest – a przynajmniej tak się będzie wydawać – włączacie całość od początku. I ten kolejny seans jest zupełnie inny, gdy już macie pomysł, dokąd to wszystko zmierza, obserwujecie tę ideę w ruchu… I po drugim seansie znowu nie wiecie, o czym jest Nashville. I siadacie. I zaczynacie przemyślenia.
 
Nashiville jest swoistą zagadką, a raczej symbolem zagadki, która z czasem przestaje symbolizować zagadkę, a zaczyna coś innego – tylko pytanie, na ile możemy tego doświadczyć, będąc spoza Stanów Zjednoczonych. Nie czuję zaskoczenia, gdy czytam o tym, że ludzie wrócili do tego filmu po 11 września 2001 roku. Za trzecim razem można oglądać ten film próbując zrozumieć finał, znaleźć tam jakieś odpowiedzi. O ile wiem, nie ma takowych – bo chodziło tylko o konfrontację tych wszystkich postaci z wydarzeniami, które dzieją się na koniec filmu. Może chodziło o to, żeby się pogodzić z tym, że nie możemy tego zrozumieć i nawet tak ogromny tytuł nie jest w stanie tego objąć, bo przyczyny są jeszcze większe. Może to tylko echo wojny w Wietnamie, może inna choroba psychiczna. Może, może, może. A żyć trzeba. Chodzi o zachęcenie odbiorcy, żeby ten starał się samodzielnie znaleźć logikę w tych finale, znaleźć moment, który popchnął ludzi do tych czynów.
 
W mikroskali nie mogę się do tego filmu przekonać, zbytnio upraszcza sylwetki ludzkie. W zasadzie każdy jest zbudowany na przykładzie jakiegoś żartu – dziennikarka będąca na miejscu i nie mająca pojęcia, co się dzieje, albo kierowca broniący swojego auta i wchodzący na czyjeś (haha, robi to, czego innym zabrania, zabawne). Nie mogę napisać, by był to film o ludziach, raczej stereotypach – dlatego też na wstępie zaznaczam, że to „Ameryka Altmana”, jak on ją widział, a nie coś obiektywnego. Jednak reżyser wykorzystuje te uproszczenia do tworzenia makroskali, która ujmuje rozmachem. Naprawdę czuć w tym gwałtownym trzecim akcie pojedynczych ludzi, pojedyncze refleksje i przemyślenia. I jak te pojedyncze głosy się jednoczą. Jedność ta przemawia nadal z ekranu, prawie pięć dekad później – i chociaż nie przemawia do mnie, to szanuję z całą pewnością, jak przemawiała wtedy do ludzi. I ich jednoczyła.
 
Poza ludźmi z Nashville, ale no.

Gosford Park (2001)

5/5

Kocham klasyczne kryminały w stylu Agathy Christie. Pan Altman wie, do kogo kieruje swój film – i bawi się, cieszy, dając nam to, czego oczekujemy. Na papierze trudno byłoby pewnie przedstawić ten film jako coś nowego: nadal mamy okres pierwszej połowy XX wieku, arystokratyczną galerię postaci, każda po kolei wyniosła i naburmuszona (ale też sympatyczna), przybyli do posiadłości na obrzeżach wśród natury, gdzie spędzą weekend. Będzie mieć miejsce morderstwo, każdy ma motyw – w tym nie ma nic oryginalnego poza osobą reżysera. Altman kocha bogate galerie postaci, łączyć mnogie wątki w jedną narrację, a teraz dochodzi do tego zabawa z widzem. Wiemy, że ktoś będzie zamordowany. Od pewnego momentu domyślamy się kto. Widzimy, jak podsuwane są nam kolejne wskazówki, kto z tych ludzi miał motyw. Gdy przychodzi moment morderstwa, my to czujemy, a reżyser przeciąga napięcie – a widzowie w skupieniu oglądają, żeby żadnego szczegółu nie przegapić, żeby rozwiązać zagadkę już teraz! Jest wieczór, ludzie wchodzą i wychodzą – czy widzimy wszystkich? A może jednak kogoś nie? Tyle tu w końcu postaci, może kogoś przegapiliśmy i to ona teraz zabija?…

Do morderstwa w końcu dochodzi, a reżyser bawi się z nami, może wręcz drażni: detektyw na miejsce przybywa bardziej pogadać, nikt nie traktuje sprawy na tyle poważnie, by czuć się podejrzanym albo podejrzewać o to innych. Nadal są pewne zaskoczenia, które nas bawią – niektóre postaci coś powiedzą o sobie nowego. Scenografia i wszystko inne, co tworzy klimat, tak po prostu nie zawodzi: dostarcza tego, co chcemy widzieć: te meble, te korytarze, obrazy, schody, kominki, zastawa, ogrody, lasy, samochody… Przy okazji jest tu też obraz różnic klasowych, skomplikowana organizacja stojąca za tym, by panom żyło się… W sumie trudno mi to określić jakoś. Żeby przy przebraniu mogli nie myśleć o tym, że ubrania trzeba złożyć, bo służba je podniesie i przygotuje – nie wiem, czy na to jest jakieś słowo lub termin. Wyniosłe zdziecinnienie? W tle jeszcze jest wątek auto-filmowy, gdy reżyser chce zrobić kryminał o ludziach takich, jak oni: goście, morderstwo, wszyscy są podejrzani. W rzeczywistości mało kto jest podejrzany.

Rozwiązania zagadki możemy się śmiało domyślić jeszcze przed morderstwem, ale jest ono naprawdę dobre. To kryminał naprawdę uczciwy, dostarczający to, co powinien – zbrodnię i skomplikowaną motywację. Droga do dokonania zbrodni już nie musiała być doskonała lub ciekawa – to było zamierzone działanie. W rzeczywistości mało kto jest podejrzany – wystarczy założyć, że to był rabunek, który poszedł źle. Chyba nikt nawet nie rozważa, że to morderstwo z premedytacją było. Życie to w końcu nie film. W filmie zbrodnia jest najważniejsza. W życiu… ważne są inne rzeczy. Altman świetnie to zaakcentował.