Kenneth Branagh

Kenneth Branagh

24/03/2018 Opinie o filmach 0

Hamlet has been in my blood for such a long time, over half my life. I have strong feelings about how I see the character. I was compelled to do this, I could do it no other way. It’s such a huge piece so the challenge of trying to do the genius of the writer justice – from the performances, to the sets, to the costumes, to the music – was simply irresistible. My drive was to offer it to people who want to understand it, and my challenge is to make the story and poetry work. For me this play sums up the process of living. I saw Derek Jacobi do it when I was 16 and I was so uplifted by the whole experience, and shocked and scared. Seeing Derek in Hamlet was the turning point for me. From that moment I knew I wanted to play the role. I was astonished by what a terrific thriller it was. It had everything – murder, violence, passion, a ghost. It was magnificent. Everything I looked at from that night on was more vibrant and in sharper colour. I find that my performance has changed, not only because I’m more familiar with the part but because I hope I’ve matured a little myself. When Derek directed me in 1988, I was a pretty hectic Hamlet. Now I think my performance has deepened as I’ve gotten a little older and hopefully a little wiser. Hamlet is a young man’s play. If I hadn’t made the film by age 35, I wouldn’t have done it.” – Kenneth Branagh

Morderstwo w Orient Expressie („Murder on The Orient Express”, 2017)

2/5

Orient Express to legendarny, luksusowy pociąg. Lata 30. XX wieku, podczas podróży jeden z pasażerów zostaje zamordowany. Morderca jest wciąż w pociągu, bo ten stanął zasypany wskutek lawiny na skraju góry.

Dlaczego właśnie Morderstwo w Orient Expresie jest uważany za jeden z najlepszych książek Agathy Christie? Nie jestem w stanie wyjaśnić. Sam lubię atmosferę pociągu oraz cholernie dobrą historię, ale inne książki A.Ch. też to mają. Istotne jest też zamknięte, ciasne pomieszczenie i bliskość wszystkich ze wszystkimi – tego brakowało w niektórych innych dziełach autorki, które rozgrywały się na przestrzeni miasteczka lub jeszcze szerzej, ale dobra, teraz piszę o Morderstwie…. Książce tym bardziej wyjątkowej, że wraz z rozwojem fabuły okazuje się, że nikt nie mógł morderstwa dokonać i najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem jest duch. Na koniec jednak wychodzi genialny detektyw i odkrywa wszystkie karty, odkrywając zupełnie inny poziom tego, co się wydarzyło wcześniej.

Kenneth Branagh

Obecnie Kenneth Branagh znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #136

Top

1. Wiele hałasu o nic
2. Hamlet
3. Stracone zachody miłości
4. Czarodziejski flet
5. Frankenstein
6. Pojedynek
7. Umrzeć powtórnie
8. Belfast
9. Thor
10.Morderstwo w Orient Expressie
11. Śmierć na Nilu

Ważne daty

1960 – urodziny (Belfast)

1970 – urodziny brata oraz drugiej żony

1982 – pierwsza rola (dwa lata później prawie zagrał Amadeusza)

1989 – debiut reżyserski

2003 – drugie małżeństwo

2022 – ma 61 lat i gra w serialu oraz dwóch filmach, w tym jednym reżyserowanym przez siebie

Książkę więc przeczytać warto. Czy warto zobaczyć ekranizację? Cóż, w 1974 jednej dokonał Sydney Lumet i jego Poirot to zbyt inna postać, aby godnie reprezentować pierwowzór. Ponadto zrobiono coś z zakończeniem, co wpłynęło niekorzystnie na głębię rozwiązania morderstwa. Potem w 2001 roku powstała ekranizacja Morderstwa…, uwspółcześniona, w której Poirot używa laptopa. Więcej nie warto mówić. Teraz w 2017 roku za ekranizację zabrał się geniusz ekranizacji Szekspira, czyli Kenneth Branagh, pracując ze scenariuszem człowieka, który tylko w tym roku pracował nad Loganem i Blade Runnerem 2049. Wyszła im historia, w której proces rozwiązywania zagadki, jakieś zbieranie śladów, dedukcja czy rozmowy ze świadkami – to wszystko jest zbędne. Detektyw wie wszystko od razu.

To nie tylko wysysa logikę z opowieści, ale też fascynację z oglądania, jak zagadka jest rozwiązywana oraz uczestnictwa w tym samym co detektyw. Próby sprostania mu, nadążenia za nim. Morderstwo… z 2017 roku tego nie oferuje. Hercules Poirot pierwsze co robi, to trafia na pół słowa zapisanego na spalonej karteczce, dopisuje do tego historię i trzyma się jej ściśle aż do końca, wszystko i wszystkich naginając do niej. Przesłuchiwanie świadków czy docieranie do informacji o nich praktycznie w tym filmie nie występuje. Fabuła była mi kompletnie obojętna, bo autorzy pomijają tu masę rzeczy – dlaczego tylko dwunastu pasażerów jest podejrzanych, co z resztą pociągu? Nie ma tu też żadnego ciężaru dramatycznego – przystępując do usłyszenia rozwiązania, nie miałem żadnej świadomości tego, czy to było trudne lub nie. To co pisałem na początku, o tym, że nikt z podejrzanych nie mógł fizycznie dokonać morderstwa? Tego w filmie nie ma! Zamiast tego jest jedno wielkie „nic” pomiędzy morderstwem i czekaniem, aż detektyw wyjaśni zagadkę na koniec, wyciągając wszystkie informacje z kapelusza.

Samo rozwiązanie z kolei… Prezentuje się nieco gorzej niż w wersji z 1974 roku. Cała sprawa została spłaszczona, dodano absurdy i nielogiczności, ponadto ujęto kilka motywów fabularnych, dzięki czemu morderstwo w filmie było czymś więcej niż morderstwem. Zabrano całą głębię. Jestem autentycznie zniesmaczony.

SPOILERY - PODCAST

O błędach w filmie, przemyślenia odnośnie zakończenia i porównania z książką.

Belfast (2021)

3/5

Wspomnienia z dzieciństwa. Rozmowy z dziadkiem, pierwszy kwiatek dla koleżanki, wizyty w kinie na kolorowych filmach.

Wojna domowa w Irlandii i rok 1969, bohater ma kilka lat i chodzi do szkoły, widzi na ulicy pogrom katolików (samemu będąc protestantem). I oglądamy jego dzieciństwo, ale tak ze strony właśnie osoby, która nie rozumie tego, co się dzieje, wiele jest przed nią ukrywane, wychwytuje tylko fragmenty z ciężkich rozmów rodziców w kuchni po nocach. Nie ma tu przedstawienia tamtej sytuacji, nie ma jakiegoś większego kontekstu – oglądamy wspomnienia. Prawdopodobnie wszystkie, bo te następują po sobie i to wszystko. Trzeba im oddać – to faktycznie momenty, które mogłyby zapaść w pamięci na całe życie: jak koleżanka z klasy obracająca się w twoją stronę na lekcji, kradzież ze sklepu po namowie przez siostrę, albo właśnie dramatyczne wydarzenia na ulicy. Wiele z nich ciężko określić jako warte opowiedzenia, przynajmniej w takiej formie, w jakiej pojawiają się na ekranie. Wiele osób miało skojarzenia po zwiastunie z Romą Cuarona, ja po początkowych, chaotycznych sekwencjach chciałem równać do Syna Szawła (stosunkowo długie ujęcia z kamerą skierowaną na stopy), ale później… pragnąłem, żeby ten film był bardziej jak Złote czasy radia Allena.

Tam narrator wiedział, po co opowiada i jak to zrobić. Wszystko miało ten szerszy kontekst. Dla przykładu – anegdota o siostrze zachęcającej do kradzieży w sklepie. Kradną, uciekają i okazuje się, że nawet ukradli nie to, co chcieli. Materiał na zabawny skecz z offu, który mógłby np. rozwinąć relację bohatera z siostrą czy coś, a zamiast tego następuje koniec historii. Tak po prostu. Zabawne wspomnienie, które niezbyt dobrze przekłada się na ekran.

Nie jest to tytuł, którego seans odradzam – w końcu nie trafiły do mnie za bardzo takie klasyki kina wspomnieniowego, jak Amacord Felliniego. Nie potrafię jednak podać jakiegoś obiektywnego powodu, przez który ten film powinien trafić do was. Jeśli jednak trafił do was – chciałbym o tym usłyszeć. Napiszcie mi o tym.

To film, który potrzebuje na koniec dać napis: „Dla tych, co zostali. Dla tych, co wyjechali” i coś tam jeszcze jest, tylko z filmu to nie wynika. A przynajmniej nie bardziej niż: „jedz warzywa”. I jeszcze Van Morrison na napisach końcowych śpiewa skróconą wersję „And The Healing Has Begun”. Wybitny utwór, ale dwa kroki dzielą w ten sposób tytuł od manipulacji. To działka Marvela, kończenie filmu „Hotel California”, żeby widownia miała pozytywne skojarzenia przy wychodzeniu z kina.

W ogóle muzyka w tym filmie to dziwna rzecz. Tak, Van Morrison jest fajny, tylko akcja filmu ma miejsce w 1969 roku, on wtedy śpiewał „Brown Eyes Girl”, a nie „Jackie Wilson” z 1972 albo wspomniane „Healing” z 1979. Za to wersja „Everlasting Love” już użyto wersji z epoki, zamiast bardziej popularnej z lat 70.

Śmierć na Nilu ("Death on the Nile", 2022)

1/5

Jako film może być. Jako adaptacja czy konkurencja dla innych wersji – jest tragicznie.

Kryminał sam w sobie – jest po prostu obojętny, oziębły. Morderstwo, winny, rozwiązanie i koniec. Ładnie wygląda, fajne aktory, jak dacie tego więcej, to pewnie obejrzę, nie jestem na nie.

Do książki nie chcę porównywać, bo czytałem ją raz i to 20 lat temu – pamiętam tylko moje zdziwienie, gdy doszło do czwartego morderstwa, chociaż w filmie były tylko trzy. Adaptację jednak pamiętam naprawdę dobrze, ale i bez tego wyraźny jest poważny minus nowej wersji. I jest ona dosyć ogólna i charakterystyczna dla całego kina wspolczesnego: dziś nie umieją pisać dobrze filmów. Przedstawić bohaterów, wpleść ich w fabułę, stworzyć dynamiczne, treściwe sceny. Do tego komplikowanie prostych kwestii – jak obecność na statku tych wszystkich ludzi. W tej wersji oni chyba zostali porwani: najbogatsza ich zabrała na statek i powiedziała, że ich rzeczy za chwilę dołączą.

Nie będę przywoływać wszystkich scen, wspomnę tylko o rozwiązaniu: Poirot po prostu mówi, kto zabił i jak, bez poprowadzenia słuchaczy przez swój proces dedukcji. To tylko przykład, jak pobieżnie potraktowano tutaj postaci, ich opowieść, emocje. Nikogo nie pamiętamy inaczej niż „mąż” albo „no, tamtą co śpiewała”, bo nie mają osobowości albo znaczenia dla fabuły, są tłumem. Tłumem, który w innych wersjach tłumem nie był. Czy po seansie naprawdę czuliście, że jedna z postaci nie umie chodzić? Czy poczuliście, że to są ludzie zdolni do morderstwa, że w ogóle to są ludzie? A przecież ci bohaterowie byli tacy ludzcy! Fabuły zresztą też nie ma, kiedyś ważne wydarzenia ledwo zostają wspomniane, truchtem przebiegamy po nich aż do rozwiązania zagadki, które oznacza tylko tyle.

A jeśli liczycie na tragizm, to też się zawiedziecie. Mia Farrow ostatni raz mówiąca „Monsieur Poirot” wryła mi się w pamięć pewnie na całe życie, z tej wersji nic nie będę pamiętać poza emocjonalnym Poirotem, gdy ten opowiadał o pierwszej wojnie światowej.

Mimo to chcę zaznaczyć, że scenariusz ma zalety, a i reżyser jest łatwy w obronie. Widzicie, scenarzysta starał się nadać nowych ram tej opowieści, nadać jej większy kontekst powiązany z samą osobą Poirota. Czy mu się udało? Trochę. Czy to wybacza słaby kunszt pisarski? Ani trochę.

A sam Brannah ma przecież przeszłość teatralną, tam generalnie aktor jest od grania i trzymania się tekstu. Wychowani wszyscy w końcu są na Szekspirze, większość z nich go nie rozumie, ale mają taką mentalność, że mają się skupić na sobie i interpretacji tekstu, nie jego jakości – bo kim są, by to robić? Wyraźnie tutaj widzę takie podejście – skupienie na tym, aby jak najwięcej wyciągnąć z materiału, nie wnikać.

Efekt? No szkoda, kurczę. Dodają fajne rzeczy od siebie, ale nie pamiętają o tym, co było wcześniej, a co pokochałem.