Rob Reiner
„I love the idea of making movies that kids and adults can go to together and both get something out of it, and not just, „Oh, I’ve got to take my kid to the movie because they want to see whatever.” – Rob Reiner
Stań przy mnie ("Stand By Me", 1986)
Przyjaźń, przeszłość, małe przygody i poświęcenie w imię czegoś, co mało kto z nich rozumie. Chyba najlepszy film Reinera, który zmienił centrum historii z Ciała (jak brzmi oryginalny tytuł opowiadania) na ten, który mamy – podkreślając znaczenie przyjaźni w tej opowieści. Słuchamy opowieści człowieka wspominającego mały fragment swojego życia, tylko kilka nieistotnych dni, ale które zapamiętał do końca życia. Bo był wtedy z nimi, oni z nim, a okoliczności im to utrudniały – ale wyszli z tego cało, ich przyjaźń oraz niewinność. Czterech chłopców – wulgarnych, niewychowanych, opuszczonych przez rodziny cwaniaków – idzie przez cały film. Decydują się na las, pokonując strach. Idą przez most, ledwo uchodząc z życiem. Opowiadają sobie historie, gadają o komiksach, nocują w śpiworach – z początku dla sławy, bo to oni odnajdą zaginione pozostałości pewnego człowieka – by ostatecznie zgodzić się, że to nie będzie właściwa metoda. Po czym wracają. Konsekwencje są przemilczane – to nie był ich ostatni dzień razem, pewnie też dostali bicie od rodziców – ale narrator skupia się na dostarczeniu nam tej małej historii i tylko tego, co jest w niej najważniejsze: wyrazie miłości do ludzi, dla których kiedyś był najważniejszy.
Narzeczona dla księcia ("Princess Bride", 1987)

Obecnie Rob Reiner znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #124
Top
1. Stań przy mnie
2. Ludzie honoru
3. Narzeczona dla księcia
4. Misery
5. Kiedy Harry poznał Sally
6. Oto Spinal Tap
7. Fałszywe powody
8. Choć goni nas czas
9. Dziewczyna i chłopak…
Ważne daty:
1947 – urodziny Roberta (Bronx, NYC)
1961 – debiut aktorski w jednym z odcinków Manhunta (2×34)
1971 – pierwsza duża rola Roberta (serial All in the Family) oraz małżeństwo z Penny Marshall (reżyserka Jumpin’ Jack Flash, Big, Przebudzenie)
1979 – ostatni występ w All in the Family (9×12) po 183 odcinkach, chociaż wróci do tej postaci jeszcze raz w Archie Bunker’s Place (1×10-11) w tym samym roku
1981 – rozwód
1984 – debiut pełnometrażowy Roberta (This is Spinal Tap)
1987 – Robert i kilku innych zakładają Castle Rock Entertainment
1989 – drugie małżeństwo (pani fotograf, Michele Singer), które wpłynie na kształt zakończenia Gdy Harry…
1991 – pierwszy syn
1993 – drugi syn
1997 – pierwsza córka
2003 – powstaje odcinek South Parku o Robercie (Butt Out, 7×13)
2008 – śmierć mamy
2020 – śmierć taty, dwa dni po nagraniu swojej części do covidowej wersji Narzeczonej dla księcia
2021 – Robert ma 71 lat
Misery (1990)
Jeden z tych udanych filmów, które ogląda się naprawdę ciężko i nie chce się do niego wracać. Ani kończyć. A najchętniej to bym go przewinął… O co chyba tutaj chodzi, prawda? Bohater jest uznanym pisarzem i doznaje wypadku, w skutek którego trafia pod opiekę swojej największej fanki, która zamyka go w swoim pokoju… Jednak szybko okazuje się, że pisarz prędko tego domu nie opuści. Jeśli w ogóle. Okazuje się, że fanka cały czas go obserwowała z ukrycia – może nawet nie miała na początku żadnych planów? – ale wykorzystała okazję, aby poznać swojego ukochanego pisarza. I teraz nie ma zamiaru go wypuścić: z miłości. Co więcej, autor ma przy sobie najnowszą książkę, która w ogóle fance nie przypadnie do gustu – i będzie domagać się nowej, gdy poprzednia wyląduje w ogniu.
Otwarcie i zamknięcie jest angażujące, nawet imponujące pod niektórymi względami, ale sam przebieg historii nie jest wystarczający. Nie jest przyjemnym siedzieć razem z bohaterem bez możliwości ruchu, a jednocześnie wiadomo, że on sam nic tutaj nie osiągnie. Na końcu wywalczy swoją wolność, tak, ale najpierw będzie musiało się wydarzyć coś z zewnątrz, żeby to umożliwić, więc tak czy siak musimy czekać. Relacja między pisarzem i fanką nie jest zbyt dynamiczna lub angażująca – przebiega tak, jak można się było spodziewać, bez większych zaskoczeń. Jest tu głębia psychologiczna oraz wiarygodność, co oczywiście doceniam. I mam świadomość, że chodziło właśnie o to: żeby seans był męczący dla odbiorcy, żeby czuł tę presję i zagrożenie życia. Problem w tym, że nie bardzo czułem jego ograniczenia – bycie na wózku najwyżej utrudnia mu poruszanie się, ale też nigdy nic nie jest poza jego zasięgiem (za wysoko), nigdy nie musi kombinować wokół tych ograniczeń. Drzwi otworzy spinaczem, przejedzie się po salonie, zgarnie nóż, ukryje coś pod materacem. A telefon będzie zdemontowany. To nie powinno męczyć w ten sposób i przez to mam pewność, że to ostatni seans, jaki mam z tym filmem. Do początku lub końca mógłbym wrócić co najwyżej.
Podoba mi się, że to jest film o strachu autora książek, ale jest to strach uniwersalny i każdy z widzów jakoś może się odnieść do samego bycia w zamknięciu, odizolowaniu, opuszczeniu, w końcu uznanym za martwego. A bohater wcale nie jest szczególnie uznany: jest popularny, ale pisze marne czytadła wyglądające jak romanse do kupienia z kosza na dworcu kolejowym. I nie jest szczęśliwy ze swojej pracy, to dla niego ciężar. Annie Wilkes to jedna z najlepszych postaci tego typu: kierowana miłością na każdym polu, z niejasną przeszłością, pełna wewnętrznych blokad, które po latach teraz dopiero puszczają i zachowuje się strasznie świeżo, gdy przeklina, gdy próbuje być wulgarna i obrażać. Widać, że nie ma z tym żadnego doświadczenia i teraz nagle jej wewnętrzne demony wychodzą na światło dzienne… Ona jest straszna, ale nie wtedy, gdy właśnie krzyczy, wtedy jest niepokojąca. Straszna jest wtedy, kiedy działa. Nie kiedy manipuluje, ale kiedy zmusza. Nie kiedy odkrywa prawdę, ale kiedy wymierza karę. I chociaż jest w jej relacji z widzem odrobina współczucia – zapewne była przeruchana przez ojca na wylot – to nadal finałowa konfrontacja daje tylko i wyłącznie satysfakcję. O pisarzu w zasadzie ledwo co mogę napisać. Boi się, tylko tyle. A na koniec mówi, że to mu pomogło. Chciałbym też zobaczyć trochę więcej w zakończeniu, chociaż montaż, jak wydostaje się z samego domu, znajduje pomoc.
Scena łamania nóg nadal ma efekt trzęsienia ziemi. Czuć, że cała widownia – nie ważne, jak liczna – poruszy się w tym samym momencie. To widok, który został ze mną na lata i widząc go dzisiaj, jak ta stopa wygina się w drugą stronę, reaguję tak samo. Przez nią podchodziłem do powtórki bez entuzjazmu, chociaż to dobry film. Z drugiej strony rana postrzałowa wydaje się jeszcze mocniejsza, ale jednak całkowicie o niej zapomniałem i była dla mnie szokiem. Innego rodzaju zaskoczeniem było zobaczyć Lauren Bacall – nawet ją rozpoznałem, chociaż musiałem się upewnić.
Ludzie honoru ("A Few Good Men", 1992)
Dwóch żołnierzy w armii zostaje oskarżonych o morderstwo kolegi. Przydzielony zostaje im inteligentny, wygadany adwokat bez żadnego doświadczenia w prowadzeniu procesów w sądzie – dowiaduje się jednak, że cała sprawa może być czymś więcej, niż się na pierwszy rzut oka wydaje, dlatego postanawia walczyć.
Dosyć szybko podczas oglądania zauważamy dwie rzeczy – po pierwsze, Aaron Sorkin od swoich pierwszy prac miał bardzo wyraźny styl, a po drugie: Ludzie honoru to kompletna fikcja, jeśli chodzi o przedstawienie pracy sądu. Obie te rzeczy niejako wynikają z siebie nawzajem – pan Sorkin w swoich skryptach zawsze buduje bogaty pejzaż zbudowany ze słów, składający się z postaci, konfliktów i relacji między nimi. Wszystko tutaj osiągnięte zostaje słowem, nawet cisza – już 26 lat temu pan Sorkin rozumiał siłę kontrastu, który zachodzi, gdy jego wygadani bohaterowie przez 3 sekundy nie wiedzą, co powiedzieć. Każda inna produkcja również ma takie momenty, ale w jego scenariuszach wybrzmiewa to zupełnie inaczej. To jednak rzadkość, bo najczęściej obserwujemy, jak bohaterowie mówią do siebie i mówią do innych, zazwyczaj do więcej niż jednej osoby naraz. Wymiany zdań są wielopoziomowe, złożone, służące więcej niż jednemu celowi. Rzadko są to dialogi prosto zmierzające do celu, są barwne, obudowane, mogą nawet być miniaturowymi opowieściami wygłaszanymi na kilka głosów. Obok wymiany informacji zachodzi tam też kreacja atmosfery lub postaci. Poza sądem wygląda to całkiem dobrze, ale kiedy bohaterowie rozmawiają w ten sposób przed wysokim sądem, to po prostu pozostaje albo to zaakceptować, albo nie. Innego wyjścia nie ma. Świadek wygłaszający kilkuminutowy, płomienny monolog do obrońcy? Takie rzeczy tylko w Ludziach honoru, co ma swój urok i niekoniecznie mówi być nazywane wadą. A nawet jeśli, to skrypt wciąż pozostaje istnym majstersztykiem – bohater główny jest bardzo Sorkinowski (sprytny, zapominalski, dynamiczny), a punkt kulminacyjny (finałowa rozprawa) można rozpisać, studiować i uczyć się z niego na żywca. Proste zabiegi sprawiły, że ostatnie 15 minut trzyma w napięciu nawet 26 lat po premierze, a słynne „You can’t handle the truth!” wciąż wywołuje dreszcze.
Ludzie honoru z całą pewnością służą dziś jako kino rozrywkowe, mieszające kino dialogu z dramatem sądowym. To znakomita opowieść o ludziach walczących z przeciwnościami losu o wartości takie jak ratowanie życia i dochodzenie do prawdy – ale Ludzie honoru nie są tylko tym. W tle od czasu do czasu przewija się wątek tego, co wojsko musi robić, by zapewnić bezpieczeństwo, do czego są w stanie się posunąć i co są w stanie zrobić. Piętnowany jest styl życia w wojsku, brutalność i posłuszeństwo. Wielki finał z kolei kuje w oczy zwykłych obywateli, którzy wymagają bezpieczeństwa, ale nie chcą zgodzić się na środki potrzebne, by ich potrzebę spełnić. Ambitny i złożony temat, który wiele razy podczas seansu uderzył w czuły punkt, ale jako całość wyraźnie był okrojony, wycofany i tak po prostu nie był wyczerpująco wykorzystany. Jako widz czułem się zaintrygowany, miałem pytania, ale na tym się skończyło. Nie doszło do dyskusji z filmem – wysłuchałem jedynie, co twórcy mieli do powiedzenia. W sprytny sposób obudowali to znakomitą fabułą, prawda, jednak to wszystko. Nie wiem, czyja to wina – może sam Sorkin tak to zorganizował, może Reiner albo producenci przycięli materiał źródłowy (początkowo była to sztuka teatralna). Kto wie, jak było naprawdę? Do samego Reinera nie mam uwag, poprowadził swój film w czysty i neutralny sposób, a fantastyczna obsada z pewnością nie ma się czego wstydzić. Brakowało mi tylko wyraźnego zaznaczenia momentu, w którym lokacja służbowa (np. sąd) stawał się miejscem, gdzie można prowadzić prywatne dyskusje. Kilkukrotnie czułem, jakby bohaterowie krzyczeli na siebie tuż obok przysięgłych, bo nie pokazano, jak opuścili salę.
Trivia
I tak też skończyła się najlepsza passa w karierze reżyserskiej Roba Reinera. Pięć klasyków z rzędu („Stand By Me„, „Narzeczona dla księcia„, „Kiedy Harry poznał Sally„, „Misery” i „Ludzie honoru„), niewielu twórców może pochwalić się takim wynikiem. Szczególnie biorąc pod uwagę, że Reiner przecież wybił się na telewizji i graniu przez osiem lat w legendarnym sitcomie „All in the Family” – a jak wiemy, gwiazdy telewizji i dużego ekranu mieszają się z ogromnym trudem. Z kolei dwa lata po omawianym tu tytule pan Reiner podpisał swoim nazwiskiem jedno z największych porażek w historii („Małolat„). Taka sytuacja…
Dziewczyna i chłopak, wszystko na opak (2010)
Powinni dodać do tej historii postać chodzącą za bohaterami mówiącą „nie zesraj się”, ilekroć ci na coś narzekają.
Pomysł jest o tyle ciekawy, że dosyć sprawnie ukrywa wypełniacze w scenariuszu i uzasadnia powtarzanie wielu rzeczy przez cały film. Ot, cały czas zmieniamy perspektywę – śledzimy losy bohaterów od kiedy są szkrabami do czasu liceum, raz widzimy wydarzenia od strony chłopaka, raz od dziewczyny. Czy to coś dodaje? Niewiele, ale problem jest inny: ona zakochuje się w nim, bo jest ładny. A on nie chce jej znać i traktuje ją okropnie. A ona nie odpuszcza. 10 lat później jest tak samo, gdy są nastolatkami.
I film zmierza w stronę opowieści o tym, że warto czekać, warto dać kolejną szansę, warto wybaczać – i to bardzo fajne, ale nie w sytuacji, gdy bohaterowie na to nie zasługują. Nie ma w nich nic szlachetnego, a ich błędy wynikają z tego, jacy są, a nie z pomyłki czy czegoś. W obecnej sytuacji film pewnie całkowicie przypadkowo popiera ludzi będących w związku z agresywnym partnerem, który ich bije po alkoholu, ale nie zostawiają takiej osoby, bo… Warto czekać i wybaczać. Jedynym ratunkiem od tego jest fakt, że oglądamy nastolatków osadzonych w idyllicznej wersji przedmieść USA w latach 50. Nie mogę zrozumieć ani tego, że chłopak odrzuca zaloty, ani też tego, że ona nadal próbuje – bo on jest dla niej atrakcyjny. Oboje są debilami.
Wszyscy bohaterowie to debile. Mamy tutaj zapewne najmniej męskich mężczyzn w historii, spędzających czas na krytykowaniu trawnika sąsiadów. Z drugiej strony matka bohaterki wpada w histerię, krzycząc do męża: „sąsiedzi śmieją się z naszego trawnika i nasza córka nie może ruchać ich debilnego syna, więc czas przestać płacić za specjalistyczną opiekę nad twoim bratem, który bez niej umrze!” Mówię poważnie.
Z dobrych wiadomości: zobaczyłem tatę Frasiera w jakiejś innej roli. Miła niespodzianka.
Fałszywe powody ("Shock and Awe", 2017)
Solidny dramat dziennikarski o poszukiwaniu prawdy. Dobra robota.
O czym pisać, gdy samoloty uderzają w WTC? Jest początek XXI wieku, 11 września i dziennikarze robią, co do nich należy: pytają, szukają śladów, odpowiedzi, poszlak, podejrzeń. Kto za tym stoi? Co teraz robimy? To film o tym, jak wojna w Iraku wybuchła. O tym, jak manipulowano obywatelami, by popierali tę wojnę, chociaż nie było dowodów na istnienie zagrożenia. O tym, że powinniśmy wyciągnąć lekcję z Wietnamu, tylko tego nie zrobiono.
Jak na obraz trwający półtorej godziny i fakt, że niewiele się w nim dzieje, to całość jest naprawdę dynamicznie opowiedziana: widzimy, jak bohaterowie przez blisko 40 minut stoją w miejscu i czekają miesiącami, aż coś wypłynie, ale przy tym oglądamy ich starania, wyciąganie pojedynczych słów i pracę nad nimi. To się ogląda naprawdę dobrze. W ogóle nie czuć, że reżyser jest zaangażowany w politykę od dwóch dekad. A raczej, że jest stronniczy i dlatego atakuje którąś stronę. Nie, to film faktycznie o ludziach szukających prawdy, aby zrobić to, co dobre. Nie dlatego, żeby wygrać, być u władzy, pokazać tym drugim albo pokazać ich w złym świetle, żeby dokopać komuś, komu nie lubimy. Nie, tu chodzi o prawdę. Co zresztą i tak widzowie przekręcają na swoją modłę, traktując obraz jako dowód o winie „tych drugich”. Nie o to chodzi…
Mały film. Oglądam go cztery lata później, przez przypadek akurat wtedy, gdy wojska Amerykańskie wyszły z Afganistanu. Teraz tylko czekam 40 lat na dokument Kena Burnsa o tym konflikcie.
Najnowsze komentarze