Sam Wood

Sam Wood

22/07/2018 Opinie o filmach 1

Wstęp

You can’t make an actor out of clay!” – Sam Wood (o braciach Marx)
Nor a director out of Wood!” – Groucho Marx

Był chwalony i ceniony za robienie filmów szybko i jak należy. Dlatego oferowano mu pakiety: z tym aktorem zrób osiem filmów, z tamtym dziesięć… Samuel był tym szybko zmęczony, zaczął odmawiać i prosić o wyzwania, jakieś ambitniejsze projekty. Nawet został zbanowany od reżyserii na rok za ciągłe odmawianie współpracy z jedną aktorką. Wtedy wkroczyły do akcji inne studia. Samuel pracował przy różnych gatunkach, od kina niemego przeszedł do dźwięku, współpracował z gwiazdami i wprowadzał na ekrany nowe nazwiska. Punktem zwrotnym miało być przydzielenie do filmów braci Marx, którzy byli źle potraktowani przez poprzednie studio, a tym razem obstawiali przy całkowitej kontroli nad swoimi filmami. I znowu Samuel został na lodzie. Prawie dwie dekady kręcił film za filmem, prosząc i domagając się lepszego materiału do pracy. Ostatni raz został wykorzystany jako jeden z zastępczych reżyserów Przeminęło z wiatrem, ale w tym samym roku (1939) zrobił film, za który dostał nominację do Oscara (za reżyserię), co dało Samuelowi pewność siebie. Teraz uważa, że ma co zaoferować. Niech wszyscy walczą o niego. Podejmował ryzyko i wymagał od siebie tyle, ile scenarzyści jego filmów. Pokazał, że był w stanie to zrobić. Dowodził całą ekipą, by szli w jedną stronę. Na wieść o śmierci sportowca w 1941 roku sam wyszedł z inicjatywą, aby zrobić o nim film. Zaczął robić filmy, które będą dla niego istotne. Jak Stany dołączyły do Drugiej Wojny i zabroniono Hollywood pozyskiwać materiałów na budowę nowych scenografii, to Samuel wziął kamerę w plener, kręcąc na wysokości 10 tysięcy stóp (jakieś 3 kilometry). Przestał być artystą, który prosi, a stał się artystą, który mówi, co będzie robione. I jak.

Ogólnie zwolennicy chronologicznego podchodzenia do poznawania reżyserów mają przekichane, bo zanim dobrną do trzeciej dekady twórczości Wooda, to pewnie się zniechęcą. Jemu też pewnie było niełatwo. My dziś możemy poznawać kino, jak chcemy. Na początek pewnie dwa filmy braci Marx, później usłyszymy o kilku wybranych dramatach i dopiero później skojarzymy, że za tymi tytułami stał jeden człowiek. I weźmiemy się za jego twórczość dopiero wtedy.

To przedstawiciel klasycznego Hollywood. Mnóstwo filmów, w większości ignorowane średniaki, kilka obowiązkowych lektur i sporo do samodzielnego odkrycia. To czasy znajomego logo przed każdym seansem, muzyki zapraszającej do seansu, czarno-białego obrazu i masy innych detali, do których tęsknię. To kino, gdzie proste emocje są pokazane w umiejętny, wyraźny sposób. Dziecko stłukło szybę, jego matka wraca do domu i od frontu widzi, co się stało, zbliżenie na jej oblicze: czujemy to. Nauczyciel krzyczy na dziecko, cały stadion wstaje na nogi podczas efektownej akcji zawodnika, pracodawca grozi pracownikowi… Oj tak, czujemy to. Solidaryzujemy się z tym.

Jak inaczej wtedy ludzie się zachowywali! Jaka była ich klasa, nawet w tych najtrudniejszych, stresujących chwilach. Nie przechodzili do używania siły, wulgaryzmów, krzyczenia. Nie brali się za ręce, nie zatrzymywali, nie zmuszali do niczego – chybachyba że w ostateczności. Czasem to prowadzi do głupiej komedii, jak w Kitty Foyle, gdzie wystarczyło powstrzymać babę przed dotykaniem nagrywarki (zamiast grzecznego proszenia, że niczego nie musi robić, na co ona równie grzecznie odpowiada, że to żaden problem). Czasem to prowadzi do dramatu, gdy w tym samym filmie oglądamy dwoje ludzi silących się na grzeczność, aby nie pozwolić na pokazanie ich wewnętrznego bólu, który czują w tej właśnie chwili.

Samuel Wood zmarł jeszcze w latach 40. Według potomków spowodowane to było dwoma czynnikami: ciężką pracą oraz zaangażowaniem w politykę, wylewając z siebie nienawiść w stronę komunistów. Mało kinomanów poznało go bliżej, na filmwebie nie ma nawet zdjęcia profilowego.

As a director Wood was especially good with actors, he never regarded them as puppets. Each Wood filming began with a casual discussion with his players as to how they saw their parts. Frequently, with actors who differed with his own concept, he would shoot a scene both ways and later in the projection room, explain why his own handling was necessary to the construction of the film. Wood was the most diplomatic of dictators.” – Tony Thomas (1974)

Sam Wood

Obecnie Sam Wood znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #77

Top

1. Kings Row
2. Dzień na wyścigach
3. Noc w operze
4. Kitty Foyle
5. Diabeł i pani Jones
6. Komu bije dzwon
7. Władca Jeff
8. W twoich ramionach
9. Duma Jankesów
10. Żegnaj Chips
11. Poza skałami

Moje wyróżnienia:

1943 – reżyser roku („Komu bije dzwon”)

Ważne daty

1883 – urodziny Samuela (Filadelfia)

1901 – Samuel przybywa do Los Angeles; w końcu zacznie pracę jako pośrednik w obrocie nieruchomościami

1908 – małżeństwo, będą razem do jego śmierci (ona zachęcała go do oddania się filmom)

1914 – Samuel zostaje asystentem Cecila B. DeMille’a

1920 – debiut średniometrażowy (od razu nakręci osiem filmów w ciągu roku, każdy po 50 minut – w większości wciąż istnieją do dziś)

1921 – pierwszy wyreżyserowany film trwający ponad godzinę

1922 – Samuel tworzy z Glorią Swanson film Poza skałami, później on zaginie; Swanson wyrazi nadzieję, by kiedyś udało się znów obejrzeć ten tytuł ze względu na ponoć jedną z najwybitniejszych scen w jej karierze (taniec z Valentino); sam film w 2003 roku będzie odnaleziony, ale bez tej sceny.

1927 – początek współpracy z MGM

1949 [66] – śmierć Samuela na atak serca (LA)

Poza skałami ("Beyond the Rockd", 1922)

4/5

Ona i on kochają się – ale nie mogą być razem, bo ona ma już męża (z przydziału, takie czasy). I jakoś oboje próbują z tym żyć, powstrzymując się przed grzechem. Tak, to bardziej film do oglądania z uwagi na reżysera i aktorów, a nie dla niego samego, ale są tu rzeczy warte seansu. Owszem, aktorzy oraz ich gra jest tutaj ważna (chociaż Valentino wąchający chusteczki obcych kobiet jest co najmniej niedzisiejszy), widać po nich zaangażowanie i wierzymy w ich uczucia – nawet jeśli sama historia nie jest tak do końca łatwa w kupieniu. Na pewno docenić łatwo narrację, dzięki której można się tak dobrze wczuć w sytuację bohaterów. Spodobało mi się też, że dużo się dzieje – wtedy kręcili te filmy tak, że spokojnie np. mogliby zostawić wyłącznie wątek w górach, jak byli tam zamknięci. Byłoby napięcie, w końcu nie mogą być razem, ale siły wyższe tak nimi pokierowały. A tu niespodzianka – od razu są ratowani i przechodzimy do kolejnego segmentu. Jasne, trochę to wszystko jest naciągane przez cały czas, ale znowu – w końcówce jest porównanie obecnej sytuacji do tego, jak kiedyś sobie z tym radzili. Sam Wood będzie podobne rzeczy robić w przyszłości – na prawdę dobrze jest zobaczyć film sprzed stu lat, w której mąż za zdradę żony obwinia siebie. Wiecie: w końcu ona go nie wybrała.

A i tak najbardziej zostaje w pamięci anegdota Glorii Swanson o scenie tańca.

W twoich ramionach ("Hold Your Man", 1933)

4/5

Oszust poznaje kobietę i razem zaczynają oszukiwać. Do czasu.

To lekki film. Jean Harlow i Clark Gable współpracują z lekkością i wdziękiem, jest między nimi zasłużona chemia. Żarty są sympatyczne, całość solidnie zrealizowano: przejrzyście, bez przedłużania. Osobiście zapamiętam przede wszystkim środek w zakładzie zamkniętym dla kobiet, wtedy film zyskuje na powadze na dłuższą chwilę. Bohaterka zostaje sama w towarzystwie innych kobiet, jedna deklaruje okrzykiem swoją orientację polityczną („Jestem socjalistką!”) i zapada takie poczucie niesprawiedliwości odgórnej, że kobiety są inaczej traktowane od mężczyzn. Ich sytuacja czy stan jest ignorowany lub obojętny, a podczas mszy (czy czegoś w tym stylu) narzucane im jest śpiewanie o mężczyznach. Bolesne.

Trzeci akt wraca do rutyny komediowej. Może to jest trochę przesadzone, może zbiegów okoliczności czy naiwności jest za dużo, ale też zapamiętam (taki ślub w stylu Szybkich i wściekłych). Ogólnie film na plus, pokazujący już późniejsze zaangażowanie Sama Wooda w pewne kwestie.

Noc w operze ("A Night at the Opera", 1935)

5/5

Bracia Marx po przenosinach do MGM kręcą swój najsłynniejszy film, w którym próbują zarobić, a jednocześnie pomóc parze ukochanych spełnić marzenia. Bogata kobieta chce wejść w świat kultury, więc ma zamiar wyłożyć hojną dotację – ta ma zostać wykorzystana jako gaża dla słynnego śpiewaka operowego. Ten okazuje się być niesympatyczny i zadziera nosa, więc główni bohaterowie łączą siły, by na jego miejsce wepchnąć początkującego artystę, któremu trudno jest się wybić.

Po nakręceniu Dnia na wyścigach bracia Marx cofnęli się w czasie o 2 lata, by nakręcić ten sam film jeszcze raz, tylko trochę inaczej. Słowo daję, schemat jest w zasadzie identyczny. Nawet liczby się zgadzają. W Dniu… pierwsze spotkanie Groucho i Chico było 7-minutowym gagiem, w którym jedna postać wrabiała drugą, a w …operze mniej więcej w tym samym punkcie filmu następuje pierwsze spotkanie tych dwóch aktorów. I też trwa 7 minut, też wrabiają jeden drugiego, tylko tym razem to Groucho wrabia Chico (w Dniu… było odwrotnie). Groucho znowu jest zakochany w tej samej postaci granej przez tę samą aktorkę. I znowu zakasają rękawy, by pomóc dwójce ukochanych, granych przez tę samych aktorów. Ech…

Nie powinienem na to narzekać, a jeśli już, to przypisać to jako minus ich późniejszemu filmowi. Inna sprawa, że tamten jest… zabawniejszy. Więcej z niego pamiętam, częściej się na nim śmiałem, i do większej ilości scen chcę wrócić. Dlatego oceniam tamten wyżej.

A Noc w operze to wciąż świetna zabawa. Chyba jedyny film braci Marx, w którym sekwencje muzyczne mają sens… i ich nie przeskakiwałem. A może to tylko kaprys dnia. To pomysłowa i udana komedia, z paroma wyjątkowymi momentami (zamiana pokoi, finałowy bałagan w operze, opowieść o przeprawie przez Atlantyk). Scena z wypychaniem kabiny oczywiście najlepsza, uwielbiam jak bardzo Groucho jest w niej przemiły, z radością wita każdą kolejną kłodę, która jest mu rzucana pod nogi, jest tak bardzo… odwrotny. Wielbię też jego komentarze z balkonu w finałowej sekwencji.

Udana komedia, widziałem ją już kilka razy i z chęcią do niej wrócę w przyszłości. Tylko… jeszcze za wcześnie, by oglądać kolejny film braci. Lepiej z tym poczekam więcej niż kilka miesięcy.

PS. Super fakt: prawdziwe imię Harpo to Adolf. A jego solowych utworów mogę słuchać na Spotify!

Dzień na wyścigach ("A Day at the Races", 1937)

5/5

Pani Upjohn jest ostatnią nadzieją dla ośrodka leczniczego, które może zbankrutować bez jej pomocy. Ta zgodzi się jedynie wtedy, gdy w ośrodku zatrudnią Doktora Hugo Hackenbusha, który jako jedyny potrafi się właściwie nią zająć. Żart polega na tym, że ona jest hipochondryczką, a on weterynarzem leczącym konie, o czym ona nie wie. Obok jest tor z wyścigami konnymi, który będzie takim planem B. Tony oraz Stuffy (trener i joker) są przyjaciółmi właścicielki sanatorium, panny Judy, i zrobią dla niej wszystko pomimo wszelkich przeciwności. Takich jak konował zostający głównym doktorem, ale to raczej będzie jeden z najmniejszych problemów.

Fabularnie to rutyna wg braci Marx: Harpo i Chico są przyjaciółmi, Groucho gra jakiegoś cwaniaka, narasta konflikt, który zaowocuje pogodzeniem się i połączeniem sił. Zawsze jest jakaś para narzeczonych na drugim planie, która jest absolutnie do zapomnienia. Do tego sceny śpiewania i grania na instrumentach do przeskoczenia… I przede wszystkim: umiejętność pisania żartów do każdej sekundy filmu. Co chwila wyskakują z czymś nowym, zaskakują oglądającego, a gdy na samym końcu fabuła będzie wymagać kolejnego przyspieszenia dla wielkiego finału, bracia zorganizują spektakularną burdę na stadionie. Czego chcieć więcej? Groucho bawi ciętymi ripostami i odwracaniem kota ogonem, Chico swoją powagą i zaangażowaniem, a Harpo umiejętnością gadania bez słów („Hihat gone!”).

Emily, I have a confession to make. I really am a horse doctor. But marry me, and I’ll never look at another horse.


Wszystko zależy od tego, w jakim stopniu satysfakcjonuje was ten humor. Na film składa się z masy elementów i wiele z nich jest nijakich – początek, postaci drugiego planu, żarty związane z wątkiem konowała, sekwencje muzyczne… Ja wolę patrzeć na jasną stronę filmu i dostrzegać te potężne sceny gagów, które uwielbiam najbardziej. Osiem minut obstawiania konia wyścigowego, osiem minut ratowania Groucho przed wrobieniem przez kobietę, finał trwający te 12 minut… Plus całość w klimacie kumpelskiego kina, troje bohaterów zaczynających się nawzajem coraz bardziej lubić i współpracować… wtedy już nie ma dla mnie znaczenia cała ta wymuszona, fabularna otoczka. I doceniam wtedy ogromne poczucie humoru.


Oh, well, uh, to begin with I took four years at Vassar.
– Vassar? But that’s a girls’ college.
– I found that out the third year

Władca Jeff („Lord Jeff”, 1938)

4/5

Geoffrey „Jeff” Braemer ma mniej więcej 12 lat. Podszywa się pod zamożnego dziedzica i z pomocą pary oszustów zdobywa dobre wykształcenie godne dżentelmena.

Smak wyższej kultury przypada mu do gustu, dlatego jest wdzięczny swoim opiekunom za ten dar i pomaga im w ich brudnym fachu. Kiedy farsa zostaje zdemaskowana i wszyscy wiedzą, że Geoffrey jednak nie jest spadkobiercą, wtedy zostaje wysłany do szkoły prywatnej. Tam, obok nauki żeglugi i wiązania węzłów, ma nauczyć się dyscypliny oraz wyjść na ludzi.

Produkcja ta budzi moje skojarzenia z późniejszą Samotnością długodystansowca. W obu mamy starcie z systemem oraz bohatera, który musi dokonać w finale najważniejszej decyzji swojego życia. Samotność… jest bardziej brudna: bohaterowie pochodzą z nizin społecznych, szkoła jest niemal więzieniem, a rzeczywistość spajająca oba te światy jest brutalna i zimna. Lord Jeff jest bardziej familijny, chociaż wciąż uderza w poważne tony.

Świat jest jednym z tych, których oglądanie w ruchu sprawia mi przyjemność: zachowanie bohaterów wobec siebie nawzajem, szkoła z tradycjami, podekscytowane dzieci obdarzone zaufaniem i szansą na wykazanie się. Na ekranie widać klasę i elegancję, główny bohater wyraźnie czerpie przyjemność z zachowywania się jak klasyczny dżentelmen.

Szkoła czy cały system obecny w opowieści nie należy do tych bezwzględnych lub ostrych. Tutaj trafiają ludzie nie za karę, ale by się wykazać. Uczeni są tam tradycji i wartości wynikających z zawodu marynarza, a uczniowie powoli fascynują się każdym detalem. Nauczyciele wykazują się nawet odrobiną wyrozumiałości i szczerze dobrych intencji. Koniec końców, najważniejsi są nie kadra profesorów, ale dzieci – czyli koledzy bohatera zbliżeni do niego wiekiem.

To oni są tutaj kompasem moralnym. To ich uznanie na koniec okazuje się najcenniejsze, to oni są w stanie najwięcej zrozumieć, wybaczyć i pomóc. To miłe. Władca Jeff to właśnie miły film. Jestem zadowolony, że go zobaczyłem. Zamiast martwić się o przyszłość bohatera i jakie są jego szansę na skończenie w nędzy, tym razem dane mi było obejrzeć historię młodej osoby, która ma szansę na udane życie. Pocieszające!

PS. Film dedykowany jest personie imieniem Thomas John Bernardo, który pod koniec XIX wieku założył sieć domów opieki dla biednych dzieci.

Żegnaj, Chips (1939)

3/5

Ładna, sentymentalna podróż. Chwała wszystkim nauczycielom!

Przełom XIX i XX wieku, aż do pierwszej Wojny Światowej. Oto angielska szkoła z tradycjami, w czasach, gdy wykształcenie o czymś świadczyło. Strój wzbudzał szacunek. Zawód nauczyciela był naprawdę czymś. Tytułowy Chips to Charles Chipping, młody nauczyciel, którego potem, będą wspominać całe pokolenia studentów… Znaczy, to chyba miał być film o nauczycielu, a on ledwo co do klasy przychodzi. Jak o nim myślę, to kojarzę tylko góry i podrywanie obcej kobiety w czasach, gdy łatwiej było wyjść za mąż niż wyznać swoje uczucie.

Pewnie wszyscy mamy w sobie głód, aby w życiu naszym pojawił się prawdziwy nauczyciel, który rozbudzi w nas głód wiedzy, zaspokoi go, będzie ważnym elementem w naszym życiu, dzięki któremu będziemy kimś – i będziemy chcieli być kimś. No cóż, legendy są, że tacy nauczyciele kiedyś istnieli, albo będą istnieć. Póki co badania pokazują, że nauczyciele nie istnieją, ale wierzyć chcemy, a takie produkcje, jak Żegnaj Chips nam w tym pomagają. Odnoszę jednak wrażenie, że bardziej chyba opowiada o czymś, w co chcemy wierzyć, niż faktycznie to prezentuje, powołuje do życia. Tym bardziej że sam Chips średnio nawet wyraża chęć do bycia kimś takim, a punktem zwrotnym jest jego małżeństwo, jak żona zaczyna nim sterować, a on w ogóle nie wie, co się dzieje. Dzieciom się podoba, to najważniejsze.

Wolę Stowarzyszenie…, tam faktycznie nauczyciel zmienia życie garstki osób. Spędza z nimi czas, daje im siłę, zostaje ich bohaterem. Chips ledwo ich poznaje, a już skaczemy do następnego pokolenia. Chips jest starszy, zaczepia przypadkowego dzieciaka i mówi: Hej, uczyłem twojego ojca”, a dziecko: „Tak, tata mi mówił o panu”. A przecież największe, co dla nich robi, to herbatka. Ponadto tylko słuchamy ich gadania, że Chips jest fajny, ale nie widzimy tego w akcji. Może po prostu chodzi o czas akcji? Wtedy nauczyciele wieszali uczniów za pisanie lewą ręką – co prawda tego nie bardzo pokazali, ale na takim domyślnym tle Chips faktycznie jawi się jako anioł oraz profesor, którego będziemy wspominać do końca życia.

Seans nadal jest wzruszający, szczególnie końcówka. To ładna, sentymentalna podróż, ale raczej dla fanów takich opowieści.

PS. Nadal nie wiem, czy nagła śmierć to był dobry pomysł. Szok to jedno, ale naprawdę wystarczy mrugnięcie okiem, żeby to przegapić.

Kitty Foyle (1940)

5/5

Prawo głosu było tylko początkiem. Przed kobietami jeszcze długa droga.

To byłby po prostu udany film. Oferuje on klasyczną, Hollywoodzką ckliwość i zbieg okoliczności, gdy dwóch mężczyzn oferuje tytułowej bohaterce resztę swojego życia. Z każdym ma się spotkać dokładnie o północy, by wejść na nową ścieżkę życia. Które jednak wybierze? Bohaterka zanurza się we wspomnieniach ostatnich lat, gdy ci mężczyźni mieli udział w jej losach. Jeden był członkiem arystokracji, który przeniósł się do dużego miasta, aby prowadzić gazetę. Drugi lekarzem chcącym zajmować się dziećmi poza dużymi klinikami. Być tam, gdzie jest najbardziej według siebie potrzebny.

I tak by to mogło się prezentować, gdyby nie jeden szczegół: otwierające pięć minut. Sekwencja utrzymana w konwencji kina niemego, w uproszczony sposób prezentując ewolucję kobiety jako członka społeczeństwa. Najpierw były szanowane i traktowane wyjątkowo: ustępowano im miejsca w transporcie publicznym. Potem wywalczyły prawo do głosowania, prawo do równości. I wtedy już nikt im nie ustępuje miejsca. Są w końcu równe mężczyznom. Jak to się ma do reszty opowieści? Zostawia miłe wspomnienie, by dać o sobie znać dużo później. I w ten sposób zmienia wymowę całego filmu. Rozmowy kobiet poświęcone mężczyznom, albo ostateczny wybór. W zaskakujący sposób Kitty Foyle to opowieść o ewolucji kobiet, która zaczęła się w polityce, zanim jeszcze zaczęła się w głowach ludzi. Co jest zresztą nie takie rzadko spotykane – najpierw zmienia się prawo, by później nakłaniać ludzi do jego egzekwowania. Kitty Foyle jest bohaterką, która swoją drogę przeszła osobiście. Ku chwale Judas Priest!

You needn’t worry about me. I’m free, white and 21.
In the year 2000 A.D., your son would be only 65 years old.

Diabeł i pani Jones ("The Devil and Miss Jones", 1941)

5/5

Najpiękniejszy film w historii. Naiwna historia i dramat, trafiony humor w małych ilościach, na szefach ciąży duży ciężar. Jak na każdym z nas.

Milioner wkurzył się, bo pracownicy w jednym z jego sklepów kpią z niego. Nie wiedzą, jak wygląda, więc idzie tam, podając się za nowego pracownika. W ten sposób pozna życie współczesnych ludzi i ich problemy, znajdzie winnych… Ku swojemu zdziwieniu znajdzie ich o wiele więcej.

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to jak wszyscy tutaj są dobrymi ludźmi. Tak po prostu. Przywitają cię, poczęstują, służą dobrym słowem i radą. I to wszystko dlatego, że takie działanie sprawia im przyjemność. Widać, że uważają to za właściwe. Perełką jest scena w parku, jak jedzą obiad – z ekranu łyżkami można zbierać tę ludzką dobroć, jaka rośnie, gdy człowiek zostaje poczęstowany czymś, co mu zasmakuje. I ta druga strona też jest szczęśliwa, bo jej poczęstunek spotkał się z takim przyjęciem. Można się popłakać, więcej tego proszę. Szkoda tylko, że fabuła jest taka naiwna, szczególnie scena na posterunku, gdzie bohaterowie wykręcają się od aresztowania. Chcę wierzyć, ale no dajcie spokój.

Jest taki moment, że można obawiać się, iż film powstał tylko jako propaganda na siłę wprowadzanych przed rząd regulacji w relacji pracownika z pracodawcą, żeby np. nie mógł ich zwalniać. Szczególnie z dzisiejszej perspektywy, jak boją się zatrudniać, jak niewiele pracownicy oferują i dają z siebie, tylko szukają okazji na odpoczynek i pokazują, że wszystko można wykonać źle. Akurat mieszkam w takiej okolicy, u mnie w szpitalu sporo jest takich ludzi na różnych niskich stanowiskach. Na szczęście podsumowanie tego filmu jest inne.

Ten film nie traktuje nikogo z góry, nie wymądrza się nawet. Główny bohater, tytułowy Diabeł, też nie, raczej wywołuje w nas chęć, aby dostrzegł, co może zrobić. Jego eskorta Yes-Menów też nie, jest raczej śmieszna. Miast udawać, że twórcy mają odpowiedzi i optują za tym czy czymś innym – wolą pokazać, że władzę można wykorzystać w dobry sposób. I ile radości to daje. W takim świecie w końcu wszyscy chcemy żyć, prawda? Cóż, koniec końców: od nas to zależy.

PS. Nie pomylcie tego z The Devil in Miss Jones z 1995 roku. Też fajny seans, ale całkowicie inny.

Duma Jankesów (1942)

3/5

Biografia jednego z najważniejszych baseballistów w historii, od dzieciństwa do końca jego kariery. To wizja romantyczna i sentymentalna, w której bohater musi zawieść rodziców, wybierając karierę sportowca, mniej pewną od wyrobienia sobie zawodu w szkole. Znalezienie miłości na stadionie, rodziny w szatni, spełnienia na trybunach, bicia rekordów… Generalnie idzie to kupić i się tym cieszyć, ale jak policja ich eskortowała, żeby się nie spóźnili na mecz, to nie mogłem wytrzymać. Najpierw chcą dokonać zapuszkowania za przekroczenie prędkości, potem mówią: „Hej, to sportowiec” i we dwóch eskortują, zgarniając po drodze wszystkie patrole i mundurowych. Toż to scena z Szybkich i wściekłych jest! Myślałem, że na stadion wjadą przy asyście jumbo-jetów. James Brown śpiewałby w tle, w końcu już był na tym świecie (urodziny w 1933 roku)

Z jednej strony to film zyskujący na tym, że nie wiemy nic o bohaterze: dzięki temu druga połowa jest dla nas zaskoczeniem. Z drugiej strony ta druga połowa niewiele wyjaśnia. Nie ma nazwy choroby, nie ma jej opisu nawet, więc nie możemy poznać rozmiaru tragedii, jaka wydarzyła się w życiu tych ludzi. Wiemy tylko, że słabnie, zwalnia, a lekarz mówi mu, że nie zostało dużo czasu. Żegna się z kibicami, dziękuje wszystkim i odchodzi o własnych siłach. Ani słowa o stwardnieniu zanikowym bocznym (ALS), które ponoć w Stanach jest potocznie nazywane chorobą Lou Gehriga.

I jak o tym myślę, może to jest sposób? Gdybym sam był chory, chyba tak wolałbym być zapamiętany. Bez scen na łóżku, pokazanie procesu umierania. W jakiś chory sposób połączono tutaj śmierć człowieka ze śmiercią legendy. W końcu koniec następuje, gdy usłyszy się wyrok, potem jest już tylko znajome czekanie. Trzeba stawić temu czoło po męsku, z odwagą i skupić się na tym, co dla nas najważniejsze. A przynajmniej na tym, co jeszcze jest w zasięgu naszym. Lou Gehrig kochał baseball, ale to musiał pożegnać. Kochał żonę, z nią mógł zostać. Odtwarzamy go na ekranie, żeby móc uwiecznić to, co chciał po sobie zostawić. Słyszy diagnozę, przyjmuje ją na klatę, pociesza żonę, razem planują najbliższą przyszłość, obiecują sobie, że będą szczęśliwi, żegna się z fanami… I odchodzi w cień. Sam Wood wiedział, co robi.

PS. Co oni mają z tym baseballem? Tyle filmów o nim zrobili, widziałem pewnie połowę i nadal nie łapię, o co chodzi w tym sporcie. Jedna osoba wybija i musi to zrobić jak najdalej, żeby mieć czas zrobić kółko… To wszystko? Czym więc się podniecać?

PS 2. Od tego roku 2 czerwca jest Dniem Lou Gehriga. Taka ciekawostka.

King’s Row (1942)

5/5

Przejście w XX wiek całej Ameryki. Więcej ludzi powinno biegać po polu w kierunku siebie nawzajem.

Tytułowe King’s Row to nazwa lokacji – małego miasteczka będącego poza centrum wydarzeń wielkiego życia. To typowa wioska, w której dzieci chodzą po drzewach, kilka rodzin jest bardzo bogatych, a liczba lekarzy wynosi w przybliżeniu jeden. Czas wydarzeń – końcówka XIX wieku. Zaczynamy w momencie, kiedy nasi bohaterowie dopiero poznają życie: mają kilka lat i zawierają wieczną przyjaźń. 1942 rok to nie tylko okres przygotowywania się do udziału w wojnie, to też moment, kiedy studia chciały powtórzyć sukces „Przeminęło z wiatrem„. Tamtą produkcję kończył reżyserować również Sam Wood, który w 1943 roku pod podobnymi ambicjami będzie próbował rozdmuchać Komu bije dzwon Hemingwaya, stąd też rozmach King’s Row (film oparty na powieści z 1940 roku). Jednak jest to rozmach nietypowy, ponieważ akcja jest rozpisana tylko na kilku bohaterów, iż życie nie toczy się na tle wielkich wydarzeń, bardzo rzadko też opuszczamy tytułowe miasteczko. Mimo to udaje się w ciągu tych zaledwie dwóch godzin doznać wrażenia, że oto świat zmienia się przed naszymi oczami.

Czuć też podczas seansu, że coś w pierwotnej wersji trzeba było namieszać, aby dało radę to zaadoptować na duży ekran. Nie jest to wadą, ale czuć podczas oglądania, jakby kilka opowieści toczyło się jednocześnie. King’s Row to taka produkcja, w której główny bohater może zniknąć z ekranu na pół godziny, a historia będzie toczyć się dalej – po prostu ktoś inny będzie wtedy w centrum wydarzeń. Oglądamy ich od momentu, kiedy są dziećmi, aż po osiągnięcie przez nich nie tylko wieku dojrzałego, ale i dojrzałości właściwej. Początkowo historia składa się z dwóch wątków prowadzonych równolegle – jednym jest główny bohater, Parris, który zostaje lekarzem w trakcie, kiedy jego babcia ciężko choruje i może umrzeć. Drugim wątkiem jest ukochana bohatera, Cassie, która od lat żyje w zamknięciu, a jej dom skrywa aura tajemnicy. Jej ojciec, głowa rodziny, trzyma wszystkie drzwi zamknięte i pilnuje, by nic co tam jest, nie ujrzało niepowołane ludzkie oko.

Tak, Parris to imię naszego protagonisty.

Te dwa małomiasteczkowe wątki to tylko wstęp do dużo większej historii. Przyznaję, trzeba trochę poczekać, aż ten trwający prawie 130 minut film zacznie robić wrażenie, ale kiedy już wszystkie klocki wejdą na swoje miejsce, wtedy zaczyna się naprawdę niesamowity seans. Wtedy King’s Row staje się autentycznym freskiem o ludzkości wchodzącej w XX wiek, o przyjaźni i poważnych zmianach, objawiających się przede wszystkim w postrzeganiu i rozumieniu podstawowych rzeczy, które nas otaczają. Czasami ta zmiana jest trochę zbyt wyraźnie zaprezentowana, ale można to zrozumieć – w końcu to historia pięciu ludzi mieszkających na wzgórzu, dlatego łatwo mi zaakceptować, jak na początku co chwila słyszałem, że kobieta jest „tylko kobietą” i „nie zna się na pieniądzach, nie pomoże” itd. Trzeba było to jasno powiedzieć, aby pod koniec projekcji widz odczuł postęp, widząc kobietę pracującą. Inne różnice zaznaczono nieco subtelniej, dla przykładu popularność niepiśmiennych osób.

King’s Row opowiada przede wszystkim o czasach, kiedy do ludzkiej świadomości wchodziło pojęcie psychologii i problemów psychicznych. jednak w tych słowach zawiera się też coś więcej, spojrzenie na człowieka jako takiego, zrozumienie go, spisania jego bogatszej definicji. Nowy wiek przynosi nowe wyzwania przed naszymi bohaterami, a oni ruszają do przodu i robią rzeczy, które jeszcze kilka lat wcześniej nie byłyby do pomyślenia. Koniec nigdy tak naprawdę końcem nie jest. Ilość tematów podjętych w końcówce tej produkcji urywa łeb, a seans kończy się na gigantycznej nucie wzruszeń i optymizmu. Klasycznie melodramatyczny finał w najlepszym wydaniu, kiedy wszyscy bez zahamowań wyrażają wszystkie emocje, biegają, przeżywają, muzyka rośnie i otrzymujemy napis THE END. Można się wtedy zapomnień. Polecam!

 

Dwie piękne sceny

Pierwszy moment sam na sam, zakochanych oświetlonych tylko piorunami. Ona biegnie do drzwi, zamyka je i zapada ciemność – wydaje się, jakby odeszła, ale wtedy błyska za oknem i przez chwilę widać wnętrze, a tam – ona! Podbiega do ukochanego i ponownie znikają w ciemności.

Potem jeszcze był moment czytania listu, podczas której to każda nuta ścieżki dźwiękowej była we właściwym miejscu, mówiąc o oczach głównego bohatera. Że też tak można robić… Więcej ludzi powinno o tym wiedzieć.

Książka

Zawierała jeszcze wątki homoseksualne, ale film musiał sprostać wymaganiom kodeksu Hayesa. Miała się też ukazać kontynuacja literacka, ale autor umarł przed jej ukończeniem.

Muzyka

Jedną z pierwszych rzeczy, które zauważycie, będzie muzyka z Gwiezdnych wojen. Nie mówię tu o klasycznym Marszu, zresztą to co usłyszałem w King’s Row przywodzi mi na myśl bardziej prequele, ale nie mam wątpliwości, że stąd Williams czerpał też inspiracje do swojej twórczości. Nie trzeba się wsłuchiwać, te pięć nut przewija się podczas seansu bardzo często. Niemal co chwila.

Kto jest prezydentem?; - Ronald Reagan!; - Ten aktor?!

Tyle razy słyszałem powyższe słowa, ale dopiero teraz w końcu zobaczyłem Ronalda Reagana na ekranie. Znaczy, widziałem go już niby w Mrocznym zwycięstwie (1939), ale zupełnie nie zwróciłem na niego uwagi. Byłem skupiony na Bette Davis czy Bogarcie, reszta mnie nie interesowała. W King’s Row dostał jedną z głównych ról i wyróżnia się zdecydowanie.

Komu bije dzwon („For Whom the Bell Tolls”, 1943)

4/5

Melodramat bardziej od producentów niż twórców. Wciąż warto zobaczyć, choćby dla zakończenia. A może to olać i tylko książkę przeczytać?

1937 rok. Amerykanin angażuje się w wojnę domową w Hiszpanii. Dostał zlecenie, aby wysadzić most – udaje się na miejsce, gdzie ma przygotować plan. Poznaje też miejscową ludność, żyjącą w ukryciu, w jaskiniach. Część bierze udział w partyzantce, część nie. Część zgadza się na wysadzenie mostu, część jest przeciwna. Wszelkie szczegóły tak naprawdę są rozmazane i nieistotne – o co się biją? Dlaczego? Po co? – najważniejszy jest wątek relacji głównego bohatera z kobietą. Dopiero jak ją poznaje, to angażuje się w pełni, bo chce zaopiekować się kobietą.

Kobieta to dobra nazwa, na tym to niestety się kończy. Jest jedyną młodą kobietą w okolicy, jest emocjonalna, słaba i wymagająca opieki. Wszystko uproszczono do znanych schematów. Sama historia z kolei nie angażuje – konflikt i jego przebieg był mi obojętny.

Co więc ten film ma do zaoferowania? Warsztat i kunszt – trzeba przyznać, że co miało być piękne, to piękne było. Jeśli na ekranie jest dym, to jest go dużo i jest urzekający. Jeśli spadnie śnieg, to jest on pokazany tak, że chce się do niego skoczyć. Jeśli w scenie istotne są cienie, to te cienie są wyraźne, dominują nad postaciami, zajmując większą część ściany za nimi. Jeśli mamy łzy, to są one gęste jak kisiel i lśnią jak gwiazdy. Tak jest po kolei ze wszystkim – z mrokiem, tłumem, roślinnością. Producenci chcieli mieć melodramatyczny utwór epicki, wzięli materiał źródłowy i urobili go, jak chcieli, spłaszczając wiele elementów, ale byli tam też ludzie, którzy chcieli zrobić swoje. Bez względu na zastany materiał, z którym przyszło im pracować.

W tym wszystkim nawet sam punkt kulminacyjny nie ma ciężaru. Dużo ludzi ginie, inscenizacja jest masywna, cel zostaje osiągnięty… I nic z tego nie wynika. Wtedy najbardziej widać, że właściwy ciężar emocjonalny tej produkcji jest zupełnie gdzie indziej. To powiedziawszy, zakończenie jest najlepsze w całej produkcji. Ostatnie kilka minut wyraźnie czerpie z książki, bo to bardzo oparta na słowach część produkcji. Bohater zaczyna nawet mówić z OFF-u. To, co usłyszałem, należy do czołówki wyznań miłosnych w historii kina – Casablanca, W pogoni za Amy i Komu bije dzwon.

Zapewne większa w tym zasługa Hemingwaya niż twórców, ale to z kolei zachęca mnie, bym coś przeczytał od tego człowieka.