Raj na ziemi („Wanderlust”, 2012)

Raj na ziemi („Wanderlust”, 2012)

11/04/2018 Opinie o filmach 0
Wanderlust poster
Judd Apatow
Alan Alda Justin Theroux & Lauren Ambrose
Hipisi & Prawdomówność & Szczerość

Młode małżeństwo wśród hipisów. Alan Alda jest uroczy, sam film niespecjalny, chociaż w sumie… „Nie było tak źle”.

Młode małżeństwo postanawia spróbować szczęścia w Nowym Jorku, skąd szybko jednak muszą się zwijać. W drodze powrotnej trafiają na domek w środku lasu, gdzie mieszkają wolni, szczęśliwi ludzie. Każdy może się do nich przyłączyć i mieszkają na ziemi, która do nich należy – dlatego więc małżeństwo zaczyna rozważać dołączenie do nich. Na kilka dni, na miesiąc, żeby spróbować – i jeśli to nie będzie dla nich, wtedy spróbują czegoś innego.

Jest więc tu garść motywów, które w zasadzie prowadzą do samograja – małżeństwo przechodzi problemy i kryzysy zarówno osobiste, jak i w związku, a hipisi odwalają coraz to bardziej szalone rzeczy. Ich obraz tutaj to typowe „Wolna miłość jest jedyna słuszna, korporacje to zło, pokój bracie!” przy braniu narkotyków i prowadzeniu pożyczonego samochodu na dno jeziora. Wątek pary jest jeszcze całkiem sensownie poprowadzony, ma ręce i nogi, można nawet polubić tych ludzi. Z kolei obraz wolnych ludzi w środku lasu to już gruba przesada – są pełni negatywnej energii, ograniczają ludzi, nakładając na nich przeróżne zasady, które można zebrać pod wspólnym szyldem „Rób co my albo jesteś złym człowiekiem„. Wyobrażam sobie, że niektórym widzom będzie to mocno wadzić – czy to dlatego, że są kiepscy w oglądaniu, czy też dlatego, że mogą osobiście znać takie społeczności i wiedzą, że tam jest nieco lepiej, niż to starają się pokazać twórcy „Raju na ziemi„.

Humor. Ciężka sprawa, bo to bardzo w stylu Michaela Scotta przedstawienie jest. Ważnym elementem każdego żartu jest tu poważna reakcja na coś irytującego, bzdurnego lub głupiego. Tak naprawdę trudno powiedzieć nawet, jak bardzo sama ekipa wierzyła w to, że robią coś, co rozśmieszy widza. Szczególnie podczas monologu Paula Rudda przed lustrem, kiedy mówi o robieniu miłości i kilka razy wspomina sam do siebie o swoim penisie. Po prostu czuć, że w trakcie jej kręcenia aktor kilka razy obracał się do reszty i pytał: „Jesteście pewni, że to jest śmieszne?„. Trudno mi powiedzieć, do kogo humor powinien trafić, a bez niego niewiele tu zostaje. Przez 2/3 filmu nic się tak naprawdę nie dzieje, na koniec dopisują do tego bzdurny wątek o złej korporacji chcącą odebrać hipisom ziemię, aby postawić tam kasyno. Dochodzi do słabych żartów, postaci zachowują się niespójnie z ich charakterem, ogólnie jest kaszana. Muszę jednak przyznać, że zakończenie się udało. Jest spójna i konkretne, dzięki niemu autentycznie można zakończyć seans z myślą: „Nie było tak źle„.

Raj na ziemi” obejrzałem tylko dla Alana Aldy, bo to była jedyna produkcja z nim na Amazon Prime Video, z którego obecnie korzystam. Jeśli tak jak ja jesteście fanami pana Aldy, to tak, dla niego warto – chociaż gra postać drugoplanową, mającą z pięć scen na krzyż (gra właściciela posesji, na której mieszka razem z wolnymi ludźmi). To chyba jedyny aktor, który czuł się komfortowo na planie, nadał swojej postaci mnóstwo ciepła. Dodatkowo rzekł kilka przekleństw, a Hawkeye mówiący „fuck” to prawdziwa gratka dla fanów „MASH„. Reszta godnych uwagi nazwisk już ta dobrze nie wypada – Paul Rudd gra siebie, Jennifer Aniston gra siebie, Jordan Peele gra murzyna, Lauren Ambrose gra kobietę, Justin Theroux gra znakomicie na gitarze, ale jako aktor wypadł daleko od poziomu prezentującego klasę. Ray Liotta przynajmniej się nie zbłaźnił.