Peter Weir

Peter Weir

17/10/2021 Opinie o filmach 0

I’m still amazed how you can put your pen down and think not a line can be changed… You’ve finally got it right. You pick it up ten days later, and it’s all so bad.” – Peter Weir

Piknik pod Wiszącą Skałą ("Picnic at Hanging Rock", 1975)

5/5

Rok 1900 – podczas sielskiej wycieczki ze szkoły dla dziewcząt pod Wiszącą Skałę, która miała trwał jedno popołudnie, dochodzi do zaginięcia czterech osób w niewyjaśnionych okolicznościach. Opowieść ta zgłębia reakcje społeczne na to wydarzenie.

Film ma osobliwą konstrukcję, szczególnie pod względem tempa. Nie ma tu tak naprawdę łączenia wydarzeń, ciągu przyczynowo skutkowego, nie ma zgłębiania któregokolwiek wątku lub motywu w jakimś znacznym stopniu. Nie ma nawet jednoznacznie baśniowej lub realistycznej stylistyki. Zamiast tego… No właśnie. Pierwsze trzydzieści minut to jednoznacznie perła: poetyka w dialogach, oniryczność zachowań oraz spojrzeń. Reżyser od samego początku umieszcza nas w kontekście ponad nami samymi – jesteśmy spadkobiercami milionów lat świata wokół nas i żyjemy chwilę wobec rzeczy większych od nas. Tytułowa góra kształtowała się w końcu milion lat, ale jest ona jeszcze młoda wobec swoich pobliskich koleżanek, mających setki milionów lat. Narastające napięcie prowadzące do zaginięcia niczym sekwencja snu stająca się stopniowo koszmarem – ale takim, który oswaja nas z nim, zamiast nim straszyć. Zaginięcie wcale nie jest takie przykre, niezrozumiałe zachowanie, trans, to wszystko… jest dobre, zachowaj spokój. Dlatego też krzyk tak mocno działa, budzi nas i uświadamia realizm wydarzenia. Ludzkie życie zniknęło, ludzka niewinność została utracona.

Potem film wydaje się sam nie wiedzieć, co ze sobą zrobić. Tutaj pochyla się nad chłopem, co w końcu weźmie sprawy w swoje ręce i pójdzie szukać dziewczyny. A tam jedna ze studentek ma nieopłacone czesne, więc może zostać wyrzucona i wrócić do sierocińca. A obok… w sumie to niewiele więcej. Film nie wie, gdzie iść – w sumie podobnie jak bohaterowie, nie umie się odnaleźć w tej nowej rzeczywistości „po zniknięciu”. Czy to wada? Oczywiście, widzom może to przeszkadzać. Sam reżyser opowiadał o reakcji producentów rzucających szklankami po seansie, że zobaczyli thriller z zagadką, która nie zostaje rozwiązana – po co to więc? Oni nie znają odpowiedzi. Ja jednak, uważając Pozostawionych za największe arcydzieło w historii kinematografii, mam inną perspektywę. I w sumie jest mi łatwiej zaakceptować to, czym Piknik… jest, bo w końcu Pozostawieni robią to samo, tylko lepiej – tam też nie wiedzieli, jak ruszyć dalej, ale jednak narracyjnie było to bardziej spójne.

Weir prawdopodobnie celowo nie wyczerpuje tematu – kolejnymi filmami udowodni, że umie zrobić to wszystko, a nawet więcej – i nawet nie chodzi o rozwiązanie zagadki, ale pobieżność przedstawienia reakcji pozostałych ludzi, na świat po tym wydarzeniu, na spójność, na interpretację. To w końcu realizm, do którego magia weszła na chwilę i to wszystko, nie możemy teraz żyć czekając na nią, wyglądając jej. Ludzie reagują negacją, smutkiem, zapadnięciem się w sobie albo oddaniem innym tematom – w końcu tragedia nie jest ważna, ważne, że rodzice zabiorą stąd swoje pociechy w trosce o ich los. Ważne, że to wyjątkowe zdarzenie nie wprowadzi żadnej zmiany, a los potoczy się tak, jak dawniej, ludzie pozostaną jakimi byli. Tragedii, na której film się kończy, nawet takie magiczne zdarzenie nie mogło zapobiec.

Czy możemy to zrozumieć? Tu i tam są wskazówki pozwalające dać nadzieję, że to jest do zrozumienia i wyjaśnienia, tylko reguły nie są jasne. Może potrzebne było poświęcenie, jak z tym chłopakiem, który naprawdę musiał oddać część siebie, by jedna dziewczyna wróciła? Może doszło do jakiejś wymiany i jego część musiała tam zostać? Czy to w ogóle istotne? Życie toczy się dalej dla większość z nas. I tak sobie myślę – ten film bardziej istniał w tamtych czasach, kiedy świat wokół był bardziej… tajemniczy. I seriale pokroju Z archiwum X na tym zyskiwały. Konspiracje, spiski, Trójkąt Bermudzki, czarna dziura, Wielka Stopa czy sąsiad z solą z Home Alone. Nieznane było wtedy bardziej fascynujące, dzisiaj to przeminęło. Wtedy z miejsca byliśmy w stanie uwierzyć, że film odtwarza prawdziwe wydarzenia sprzed stu lat, dzisiaj to już raczej nie jest możliwe i nie będziemy zdziwieni, gdy przeczytamy, że książka opowiada całkowicie zmyśloną historię. A może to tylko ja?

PS. Sama autorka zamierzała wyjaśnić tajemnicę, jednak finałowy rozdział został usunięty dzięki sugestii wydawcy. Wydany został po śmierci autorki, lata po wydaniu książki oraz powstaniu filmu. Zapewne wtedy też napisała początek, w którym mówi: „Skoro wydarzenia tutaj opisane miałyby miejsce w roku 1900 i wszyscy zaangażowani w nią nie żyją, wydaje się nieistotne, czy są one prawdziwe albo nie”. Tak jak z dziełem fikcji albo prawdy – kiedy oglądamy film, często nie ma dla nas znaczenia, że są to aktorzy udający ludzi, którzy nigdy nie istnieli. Ważne, że to ludzie wysyłający nam w ten sposób jakiś sygnał, zwracający się do nas – bo też jesteśmy ludźmi.

Peter Weir

Obecnie Peter Weir znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #38

Top

1. Stowarzyszenie umarłych poetów
2. Truman Show
3. Piknik pod Wiszącą Skałą
4. Pan i władca na krańcu świata
5. Ostatnia fala
6. Bez lęku
7. Rok niebezpiecznego życia
8. Gallipoli
9. Zielona karta

Ważne daty

1944 – urodziny Petera (Sydney, Australia)

1966 – małżeństwo (będzie m.in. robić kostiumy do jego filmów)

1970 – powstaje jedna z ulubionych książek Petera: „Hope Against Hope” Nadezhda Mandelstam

1973 – urodziny córki (też będzie pracować przy filmach)

1974 – pełnometrażowy debiut reżyserski

1977 – kolejna ulubiona książka, tylko Polaka Aleksandra Wata: „Mój wiek”; sam Aleksander zmarł w 1967 roku

2009 – premiera jednego z jego ulubionych filmów: Biała wstążka

2010 – ostatni film (ponoć) i teraz odpoczywa na emeryturze; premiera kolejnej ulubionej książki: „Freedom” Jonathana Franzena

Ostatnia fala ("Last Wave", 1977)

5/5

Australia, Aborygen zabił człowieka, a adwokat stara się go wybronić na podstawie przynależności Aborygena do innego prawa, ustanowionego przez jego plemię. W trakcie śledztwa jego świat wywraca się do góry nogami…

W tym filmie świat rzeczywisty miesza się z magicznym – i im bardziej trzyma się tego drugiego, tym lepiej dla opowieści. Doświadczamy wizji, opuszczamy ten świat i zaczynamy przygodę, doświadczając czegoś nowego i niespodziewanego. Są tu sekwencje niczym z horroru, ale ten film nim nie jest. On nie chce straszyć, on ostrzega, a horror jest częścią całości. Z kolei gdy wracamy do naszego świata, scenarzysta nie bardzo miał na to pomysł, więc tylko doprowadza do spotkania dwóch osób i jedna drugą pyta: „Co oznaczają te sny, co będzie później?”, a w odpowiedzi słyszymy: „Nie wiem” albo „Nie mogę odpowiedzieć”. To tego rodzaju opowieść, tutaj liczy się bardziej podróż niż odpowiedzi. Te zresztą i tak przyjdą, ale w ostatniej scenie. Wcześniej doświadczamy snów na jawie, przyrody, natury, chłoniemy ten obcy świat, do którego Aborygeni wydają się być strażnikami. Aż w końcu rozumiemy, o czym był ten film. Współczesna, biblijna przypowieść. Bardziej mieszająca w głowie dużo po seansie, niż z chwilą jego zakończenia. Tytuł, którego na pewno szybko się nie zapomni. Jest w nim ogromna siła.

Stowarzyszenie Umarłych Poetów (1989)

5/5

Elitarna szkoła dla mężczyzn, którą kończą tylko najlepsi. Idą potem na najlepsze studia. Uczą się dużo, nauczyciele są trudni. Najtrudniejszy jest John Keating (Robin Williams) uczący literatury, który będzie wymagać najwięcej. To on sprawi, że sami uczniowie zaczną wymagać więcej od siebie i od życia. Uświadomi im śmierć, zmusi do otworzenia się, do eksperymentowania, do robienia tego, po co jest życie, przedstawi im ryzyko codzienności i będzie męczyć, żeby mieli odwagę być sobą. A to tylko początek. Dzięki niemu szkoła przestanie być przystankiem w życiu, a stanie się jego początkiem.

W tym świecie dochodzi do starcia dwóch ideologii, w sumie jednakowo szkodliwych. Ludzie wierzący w bezpieczeństwo i ludzie wierzący w ryzyko. Pierwsi przejęli kontrolę nad ludzkością, drudzy nie mogą stać i czekać, z boku obserwować, z równą siłą biorą tych ludzi i pokazują im nowy świat. Z jednej strony rodzice i nauczyciele, system i cały znany tym dorastającym ludziom świat, od którego jedynym ratunkiem wydaje się towarzystwo innych ofiar i ich kpiące podejście, łagodzące całą sytuację. Z drugiej pan Keating, który otwiera przed nimi możliwości bez żadnych warunków i wątpliwości. Ci ludzie mają już ich aż za dużo. Rodzice z kolei znają świat, w którym niczego nie było. W ich spojrzeniu dają swoim dzieciom wszystko. Wolności przecież nikt nie miał. My jesteśmy najbliżej.

Tragedia wisi w powietrzu, w końcu coraz więcej widzimy ze świata zbudowanego nam przez poprzednie pokolenie. Jego zasady stają się naszą codziennością, na której spędzimy wszystkie dni, jakie nam zostały. To dramat psychologiczny, w którym wyzwaniem jest poradzić sobie z szerszym obrazkiem, bez żadnych narzędzi do tego. Widzimy młode pokolenie takim, jakie jest: nieprzygotowane, bezbronne, nieszczęśliwe i skończone. Z jednej strony życie wybrane za nich. Z drugiej strony przytłaczający rozmiar życia, o którym nawet nie wiedzą.

Opowieść o pokoleniu wychowanym przez ludzi, którzy nie mieli szans. Chcieli dobrze, ale odebrali potomkom wolność w walce o ich dobro. Efekt jest taki, że wszyscy oni byli popchnięci do samobójstw, w ten lub inny sposób. Następne pokolenie mieli wychować ludzie, którzy nie żyli. I to wciąż się za nami ciągnie, wychowują nas ich potomkowie. Ludzkość przetrwa, to pewne. W okrzykach gróźb i nagan, kar i upokorzeń, ale przetrwa. W takich warunkach przetrwa to, co jest najważniejsze w ludzkości.

Co za film! Cały seans we łzach spędzony, chociaż znam go na pamięć. Jeden z nielicznych, który faktycznie ma w sobie siłę, aby zmienić czyjeś życie. Ci ludzie, ta historia, te sceny, to zakończenie! Piękno, piękno, piękno.

Truman Show (1998)

5/5

Jak ostatnio widziałem ten film, to napisałem, że to jest jeden z najlepszych scenariuszy, jakie istnieją. Teraz powtarzam seans i ten scenariusz jest tylko lepszy. Twórca potrzebował jedynie TRZECH MINUT (!), aby zawiązać akcję, przedstawić świat i bohatera oraz rozpocząć konflikt. W trzeciej minucie z nieba spada sprzęt i już wiemy, że film się zaczął. Potem tylko się dowiemy, że tak naprawdę zaczął się dawno temu, a lampa nie zaczęła w bohaterze wzbudzać wątpliwości co do otaczającego go świata. Te wątpliwości już miał, tylko w ten sposób dano nam o tym znać. I tym samym oglądaniu go zaczęło towarzyszyć napięcie – skoro wie, albo przynajmniej ma domysły, co zrobi z tą wiedzą? To zresztą przydaje się w trzecim akcie, gdy bohater podejmuje działania, w które możemy uwierzyć, bo w końcu nie zrobił tego z dnia na dzień. Planował to raczej przez ostatnie dwie dekady, może więcej.

Scenariusz można tylko chwalić i chwalić. Narracja jest wyłącznie wizualna i ugina się od małych, wielkich momentów – jak masa szczegółów do odkrycia później, jak opieranie Trumana o ścianę, bo tam jest reklama, albo obcasy żony, które można nasłuchiwać – ale też takie rzeczy, jak ukazanie strachu przed wodą bez mówienia tego wprost, na głos. Albo danie wtedy okazji dla aktora, aby ten zagrał… plecami. Subtelny, cichy moment, w którym nie jest nam pokazana twarz Trumana. Nie widzimy jego bladego oblicza, zaciśniętych zębów czy powiek… Nie widzimy tego strachu. A przecież mamy przed sobą Jima Carreya, który zrobiłby to na 50 różnych sposobów dzięki swojej niezwykłej facjacie. Co zamiast tego widzimy? Jego plecy. I tylko w ten sposób udaje mu się wyrazić masę emocji – od strachu, poprzez uspokojenie, schowanie obaw do szafy, by nikt ich nie widział, po nonszalancję.

Innym rewelacyjnym zabiegiem scenariusza jest wykorzystanie widowni. My jesteśmy tą widownią, ale też sam film ma swoją własną widownię, którą możemy oglądać. I pewien meta-sposób my również zaliczamy się do tej widowni. Oglądamy całość z dwóch różnych perspektyw, nieświadomie i świadomie będąc częścią całości, obserwując samych siebie podczas seansu. W ten sposób więcej widzimy, więcej czujemy i koniec końców jesteśmy czymś więcej, niż tylko widownią. Jesteśmy raczej tym głosem z nieba, który jednak nie mówi, a jest jedynie świadkiem wszystkiego. Nie stoimy po żadnej ze stron, jesteśmy autonomicznym bytem i świadkiem tych małych cudów – może nim być sam program, może nim być bohater i to, co sobą reprezentuje. Cudem może być też uczucie między Trumanem i jego miłością z czasów szkolnych.

I chyba chodzi tylko o to, żeby ten cud dostrzec, zamiast ironicznego „All right!!! Więc tego, gdzie jest TV Guide? Co jest na innych kanałach?” Oglądam Trumana już kolejny raz i kolejny raz upewniam się, że to dzieło sztuki i ogromna opowieść o walce człowieka z samym sobą. O wierzeniu w siebie. Rok później powstanie Matrix, który będzie się wydawać pod wieloma względami mówić to samo, ale Truman mówił inaczej. I mówił o każdym z nas. I mówił do nas w różnych okresach naszego życia, pasując do nas wtedy, gdy chcemy uwolnić się od presji społeczeństwa, jak i później, gdy zaczynamy w dorosłym życiu budować sami wokół siebie takie bezpieczne show, gdzie każdy element jest znajomy i zaplanowany, a my nie musimy od siebie już niczego wymagać i niczego zmieniać. W jakiś sposób Truman przewidział, że dwie dekady później będziemy żyli w bańkach. I pokazał, że wyjście z niej będzie pięknym momentem.