Nicholas Ray

Nicholas Ray

12/01/2024 Blog 0

Był alkoholikiem, miał wykształcenie architektoniczne oraz kumpli w biznesie, więc został reżyserem. Oto Nicholas Ray i przegląd jego twórczości.

You like these films, but you can’t imagine how often they represent only 50% of what I wanted to do. You have no idea how I had to fight to achieve even that 50%.” – Nicholas Ray

Życie tego człowieka wydaje się dzielić na trzy etapy. W pierwszym wydaje się, jakby nic nie zapowiadało tego, że zostanie reżyserem – studiował pod okiem gościa, którego dane personalne nic mi nie mówią, ale w kręgach architektonicznych ponoć był on strasznie ważny. Udawać mądrzejszego nie będę, ale drugi etap życia pana Raya zaczął się od tego, że był przyjacielem pana Kazana i pojechał do Nowego Jorku, aby pomóc mu z debiutem kinowym. Oficjalnie odpowiada za dialogi, nieoficjalnie był asystentem reżysera i nawet coś dłubał przy muzyce – tak pan Raymond wchodzi do świata filmu. Również dzięki producentowi, który lubił dawać szansę nowym. I pan Ray się sprawdził: kręcił szybko, w ramach budżetu, wykazywał się, więc i pozostał za kamerą przez parę lat. Do dziś oglądając jego filmy jestem pod wrażeniem, jak szybko one przechodzą od sceny do sceny, jak nie marnują czasu i robią swoje. To jeden z niewielu twórców, którego obrazy czas trwania rzadko przekraczają 90 minut. I jak mało który słynny reżyser, pan Ray stawia przede wszystkim na kino czysto gatunkowe. I to z tych męskich bardziej – udało się jemu przemycić do lat 50 brud lat 40 w dialogach, tytułach, zachowaniu męskich protagonistów. Do historii przeszedł portretem młodego pokolenia w Buntowniku bez powodu, ale w innych tytułach też wykazywał wrażliwość na ludzi młodych, zagubionych, skrzywdzonych i nie wiedzących, w co wierzyć podczas zmian zachodzących na świecie. Oglądając jego filmy grupowo ma się pewność, że ten reżyser wkładał coś osobistego do tych historii, że mówi o relacji ze swoim ojcem w świecie, który był gotów odejść od „szanuj swoich rodziców bez względu na wszystko”, tylko nie miał odwagi jeszcze o tym mówić.
 
Środek kariery reżyserskiej jednak tak wyglądał, ale w życiu osobistym był to inny człowiek najwyraźniej. Rozwalił sobie życie nałogami do używek czy hazardu, zmianami partnerów (i partnerek), był też trudny we współpracy. Pierwszy film wypuścił do kin w 1948 roku, a już na początku lat 60 atak serca odsunął go od dokończenia filmu. Co miało ponoć ułatwić wiele spraw, ponieważ pan Ray stał się bardzo trudny we współpracy – co pewnie oznaczało, że już nie pozwalał sobie tak łatwo mówić, co ma robić na planie. Wtedy zresztą zebrał pochwały od Godarda, który jeszcze będąc krytykiem miał powiedzieć, że Nicholas Ray jest kinem. Miało to znaczyć, że kino przestało być teatrem, baletem czy książką, a zaczęło być kinem. Osobiście nijak tego nie rozumiem, ponieważ Ray robił raczej klasyczne Hollywood w czasach, gdy klasyczne Hollywood właściwie umarło. Może po prostu Godard nie oglądał Casablanki czy setki innych tytułów.
 
I tak zaczął się trzeci okres życia pana Raya: choroba nowotworowa w związku z którą zaczął nosić opaskę na oku, fascynacja Nową Falą, bycie nauczycielem (między innymi Jima Jarmuscha, któremu miał powiedzieć, że jego debiut ma za mało akcji. Stał się jednym z tych awangardowych twórców zafascynowanych nowym podejściem do kina – zalegał u znajomych na kanapie, żył na ich koszt, cały czas tworzył i prawie niczego nie kończył. Gdy był proces „Siódemki z Chicago”, to był na ulicy z kamerą pod sądem. Napierdalał się ponoć z Dennisem Hopperem o 16-letnią Natalie Wood. Inspirował kolejnych wielkich artystów. Odkrył Jamesa Deana, Natalie Wood w wersji dla dorosłych oraz homoseksualność Sala Mineo, który stał się pierwszą taką postacią w historii kina. Na koniec pan Ray ścigał się z czasem, aby ukończył swój ostatni film przed śmiercią. Był w Nowym Jorku, Wim Wenders w Hollywood i pracował nad Hammettem, ale przeleciał całe Stany w poprzek, aby odpowiedzieć na prośbę przyjaciela przy realizacji filmu, który wtedy miał być fabułą, ale podczas premiery rok po śmierci Raya był już dokumentem. Jego pierwszym w karierze. Sprawa Hammetta Wendersa ukarze się w 1982 roku.
 
Filmy wszystkiego nam o nim nie powiedzą – a już na pewno, gdy oglądamy jedynie część jego filmografii. Ale powiedzą kilka rzeczy – takich, za które chciałby być pamiętanym. Życia nie zmarnował, to pewne.

Obecnie Nicholas Ray znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #86

Top

1. Buntownik bez powodu
2. Gorzkie zwycięstwo
3. Życie na szali
4. Pustka
5. Nieokiełznani
6. Johny Guitar
7. Oni żyją w nocy
8. Niebezpieczne terytorium
9. Lightning Over Water
10. Zła od urodzenia

Ważne daty

1911 – urodziny (USA) jako Raymond Nicholas Kienzle
 
1929 – ukończenie liceum
 
1933 – zaczyna się przedstawiać jako Nicholas Ray
 
1945 – Raymond kumpluje się z Elią Kazanem i przyjeżdża z nim do Nowego Jorku, żeby pomóc mu wyreżyserować jego debiut;
 
1946 – reżyseruje jedyną produkcję na Broadwayu
 
1948 – debiut reżyserski, pełnometrażowy
 
1950 – tworzy swój osobisty film (Pustka)
 
1955 – tworzy swój ulubiony film (Buntownik bez powodu)
 
1962 – atak serca podczas pracy nad filmem 55 dni w Pekinie
 
1966 – trzeci rozwód, ma na koncie czwórkę dzieci i na tym się skończy; gdzieś potem weźmie czwarty ślub, który będzie trwać do jego śmierci
 
1979 [67] – śmierć (USA, rak płuc)
 
1980 – premiera ostatniego filmu będącego jedynym dokumentem w karierze, przy realizacji którego pomógł Wim Wenders

Oni żyją w nocy ("They Live By Night", 1948)

4/5

Nie jestem fanem opowieści takich jak ta, chociaż w sumie lubię większość filmów o tym – jak Bonnie i Clyde czy Badlands. I chociaż Penn zrobił z tego bardziej szokujące widowisko, a Mallick bardziej mnie zainteresował bohaterami i ich relacją, tak Ray… robi w sumie obie te rzeczy naraz. Jak na swoje czasy był szokujący, a jego bohaterowie ujmują niewinności i brakiem wiedzy o świecie. To nadal tutaj jest.

Młodociany przestępca wiąże się z dziewczyną, która nie miała do tej pory udanego życia. Od początku wisi nad nimi tragedia, ale dzisiaj pewnie bardziej jesteśmy świadomi, jaki to będzie mieć finał. Mniej uwagi jest tu poświęcone budowaniu napięcia czy ukazaniu przestępczej strony ich krótkiego żywota, bardziej… są razem. Jadą przez kraj. Ubierają choinkę. Biorą szybki ślub. Bohaterowie mają nam wystarczyć, ich życie chwilą bez troski o przyszłość, o cokolwiek… I tak w zasadzie jest. Żałuję, że nie mogę oglądać tych aktorów więcej. Ona skończyła karierę na Ben Hurze w 1959 roku, ożeniła się z bratem Williama Wylera, zmarła na raka w 1970 roku. On grał do lat 80. i zmarł z przyczyn naturalnych w 2011 roku na Manhatanie.

Bowie: „What about those women who don’t wait for their men?”
Keechie: „Those women don’t love. A woman only loves once. I guess a woman is sort of like a dog. A bad dog will take things from anybody. But you just take a good dog – his master dies, he won’t take food from anybody. He’ll bite anybody that tries to pet him. There was a man back up home, and after he died, his dog wouldn’t eat or drink. Then he just died too.”

Niebezpieczne terytorium ("On Dangerous Ground", 1951)

4/5

Film noir bardziej nastawiony na dokumentalne przybliżenie psychiki gliniarzy.

Reżyser miał powiedzieć, że rzadko udawało mu się zrealizować filmy tak dobrze, jak mógł, z uwagi na udział innych osób decyzyjnych. Tutaj widać to w sumie od razu, bo opis mówi o tym, że bohater będzie wysłany do innej sprawy do innego miasta, tylko ma to miejsce w 30 minucie filmu. Wcześniej go poznajemy, jak bierze udział w sprawie poszukiwań ludzi, którzy zabili policjantów – to w końcu jedni z nich, mijają tygodnie i nadal nic nie wiadomo, więc… Puszczają im nerwy. Protagoniście również. I by odpocząć, a raczej nauczyć się, co w życiu najważniejsze, wybywa w zimowe tereny. Zostaje przeniesiony.

Wydaje się więc, że miał to być film o wiele dłuższy – zamyka się jednak poniżej półtorej godziny. Cały epilog został zrealizowany w najbardziej minimalistyczny sposób, aby nadal być sobą. Jedzie samochodem, zbliżenie na twarz aktora, dwie kwestie z off-u… Nie jest więc to leniwe, ale ekstremalnie skromne. Dziś by pewnie nakręcili to telefonem bez wiedzy studia.

Całość wygląda niby jak noir – milczący, cyniczny i zmęczony glina w głównej roli, kryminalne śledztwo, gorzki wydźwięk – ale od samego początku najważniejsze jest tutaj przybliżenie profilu psychologicznego osoby wykonującej ten zawód. „Jest jak jest”, „Nikogo nie obchodzi policjant”, „Jak wy sobie radzicie?”. Jak się czuje ktoś taki wewnątrz, na co dzień? Nawet kilka razy zastosowano kamerę z ręki (jedne z pierwszych tego typu użyć w historii kina) i zrobiono to rewelacyjnie – większość filmu jest tradycyjna, aż nagle bohater obraca się i rusza w pościg, a kamera obraca się i biegnie razem z nim, ale tylko trzy-cztery sekundy. I to wystarczyło, by oddać żywiołowość sytuacji, bez utraty klarowności. Następnie jest cięcie, a złapanie bandyty odbywa się już w tradycyjnie zrealizowanej scenie. Romantyczna to wizja, ale jest w niej coś nowoczesnego i ponadczasowego. Bez upiększania czy mitologizowania, po prostu: oto człowiek taki jak my. Jego codzienność wygląda w ten sposób. Jak się z tym czuje? Reszta elementów, w tym fabuły, schodzi na drugi plan. Dzięki temu minimalizm historii nie robi różnicy, ale ważne jest zobaczyć, że na koniec dnia bohater miał ramiona, do których mógł wrócić. I że on o tym wie.

I ja to naprawdę doceniam. Film mimo wszystko jest bardziej ciekawostką niż tytułem, do którego warto wracać po tylu latach, ale… To przyjemna ciekawostka.

Nieokiełznani ("The Lusty Men", 1952)

4/5

On lubi dosiadać byków i ogierów, rzucać lassem i robić inne rzeczy, które robi się na tym zawodach, gdzie ludzie ryzykują co najmniej poważną kontuzją dla zaledwie kilkuset dolarów, co i tak jest zbyt dużą kwotą dla ich nieodpowiedzialnej osoby. Robert Mitchum gra kogoś takiego: najlepsze sportowca w dziedzinie ujeżdżania, którego ciało już swoje wycierpiało. Przegrał wszystko, ale inspiruje innych, którzy myślą, że mają szansę. Bohater Mitchuma odnajduje się w roli trenera i muzy, najlepszego kumpla, ale też pijawki i pasożyta, który przyssał się czyjegoś sukcesu, żywi się nim, samemu nie ryzykując upadku. Każdy w tym filmie jednak jest dorosłym człowiekiem i robi, jak uważa. To ten rejon męskich opowieści, gdzie cienka linia wyznacza granicę między niemieszaniem się w czyjeś decyzje, a zmywaniem z siebie odpowiedzialności za to, do czego popycha się innych – w ten lub inny sposób.

Temat ujeżdżania gwałtownych zwierząt nie jest popularny, ale pojawił się parę razy na ekranie… I Ray chyba zrobił to najlepiej. Nie tylko pokazał horror bycia na takim ogierze, jak każda sekunda huraganu potrafi wlec się w nieskończoność, ale też ukazał to jako osiągnięcie i efekt ciężkiej pracy. Umiejętnie łączył ujęcia aktorów z faktycznymi zawodowcami naprawdę będącymi na grzbiecie byka, która robi wszystko, aby się pozbyć ciężaru z pleców. A następnie nadziać go na rogi. Co więcej widzimy też inne kategorie tych zawodów, jak chociażby złapanie cielaka na lasso albo przygwożdżenie krowy (nie wiem, jak to nazwać, ale mućka ucieka i chłop ją goni, a następnie sprowadza do parteru). Widać, że twórcy włożyli wysiłek w poznanie tego świata, rozbudowując go o coś więcej niż tylko solidne dramaty między bohaterami, ryzykującymi życie dla… No właśnie, czego? I co wtedy jest właściwe?

Robert Mitchum w życiowej roli, solidna znajomość tematu oraz męski świat. Czego chcieć więcej? W sumie ciężko stwierdzić – poczułem dramat bohaterów i kompleksowość ich sytuacji, że nikt nie miał moralnej wyższości, aby mówić innym, jak mają żyć ( w tym żona, której zależy na stabilności z innych powodów niż szczęście męża), więc mogą tylko stać z boku. Gdyby sam finał był bardziej rozbudowany, jak w Życiu na szali, pewnie ocena byłaby wyższa, a tak… Cóż. Ona wychodzi. Mówi swoje. On ją obejmuje i odchodzą w stronę zachodzącego słońca. To było zbyt łatwe, ale tak Ray wtedy konstruował finały: prosto, podstawowo, niemal instynktownie. To nadal świetne zakończenie świetnej produkcji.

Johnny Guitar (1954)

4/5

Tytułowa postać jest świadkiem napadu, ale nie interweniuje. Zmierza do baru spotkać się z właścicielką – zastaje cały lokal pusty poza obsługą, szef każe mu czekać, więc je obiad. Akurat wtedy gdy do przybytku zwali się grupa ludzi żądających sprawiedliwości za wspomniany napad – ponieważ szefowa imieniem Vienna na pewno ma z tym coś wspólnego. Kumpluje się w końcu z bandą, która go dokonała, chociaż w sumie tak naprawdę nie wiadomo, czy to oni faktycznie napadli. Banda zresztą też niedługo się pojawi – pracowali cały dzień, o napadzie nic nie widzą, chcą tylko pograć w karty. Jak na Dzikim Zachodzie można udowodnić rację?

Solidny, dosyć minimalistyczny film z ograniczoną ilością lokacji czy prostymi motywacjami bohaterów. Wszystko mniej więcej rozgrywa się bez większych zaskoczeń i otrzymujemy to, co powinniśmy dostać: przygodę, konie, romans, melodramat, najlepszych rewolwerowców w historii, chodzące legendy wręcz. Do tego wątpliwości i zwycięstwo miłości. Duży plus za to. Tytuł, do którego warto wracać, jego solidność i rzemiosło na to zasługuje. Johnny… z całą pewnością jest w okolicach szczytu najlepszych westernów tego typu, ale brakuje mi w nim tej faktycznej walki bohaterów. Nie czuć żadnych wątpliwości lub ryzyka, jakie mogliby podjąć – wiadomo, że Johnny się zaangażuje, że Vienna była kiedyś dla niego kimś więcej. I że znowu będą dla siebie kimś więcej. Wiadomo, że Emma gada, żeby gadać i jej oskarżenia nie mają racji. Wiadomo, że gdy ktoś ważny wisi na stryczku, to będzie uratowany w porę. Nie jest to nic, co przeszkadza, ale jednak nie pozwala mi nazwać tego tytułu prawdziwie wielkim.

Buntownik bez powodu (1955)

5/5

Na posterunek policji niezależnie od siebie trafia troje młodych ludzi: Platon, który zastrzelił szczeniaki bronią, którą znalazł w szufladzie matki; Jim wałęsał się po pijaku a Judy miała dosyć atmosfery w domu, a szczególnie rodziców, i po prostu stamtąd wyszła, włócząc się bez celu. Kilka godzin później każde z nich będzie zwykłym nastolatkiem zmierzającym do szkoły: Platon będzie cichym cieniem, którego nikt nie zauważa. Jim nowym, który pierwszy raz wejdzie do tego środowiska po przeprowadzce i będzie próbował odnaleźć swoją grupę. Najlepiej do tej, w której jest Judy. Okazja nadarzy się, gdy jej chłopak – Buzz – w uznaniu dla solidarności Jima zaproponuje mu pewną zabawę…

Oglądam ten film jakiś 4 albo 5 raz. Parę tygodni temu leciał na TCM, jednak w połowie musiałem wyjść więc miałem zamiar dokończyć na laptopie. Jedynie ostatnie 50 minut, a zamiast tego obejrzałem niemal całość. Nie lubię sceny niszczenia opony Jimowi, i tę przeskoczyłem. Reszta jest zaskakująco wciągająca i przyjemna w oglądaniu. Nie ma tu jakiegoś schematu i podziału historii na trzy części, tych jest co najmniej siedem, a całość rozwija się bardzo szybko. Występuje tutaj syndrom: „To już? Przecież dopiero zacząłem oglądać i już koniec?”

Buntownik bez powodu to produkcja z jednej strony całkiem jasna, szczególnie jeśli chodzi o główny wątek fabularny, z drugiej rozsiano w niej wiele dodatków, niejasnych elementów nad którymi można rozmyślać przy powtórce, wyłapywać je. Wyjaśniono, czemu Jim rzucił się na policjanta, ale czemu wcześniej wył w rytm syreny policyjnej? Twórcy nawet nie zwracają na to uwagi widza. Często są to mniejsze rzeczy – jakiś ruch, gest, mimika, innym razem coś większego. Gdy bohaterowie trafiają do opuszczonego dworu, zaczynają odgrywać rodziców i bawić się w dom. Dlaczego? Tło filmu jest wypełnione takimi detalami, które widz jakby omija przy pierwszym seansie, skupiając się na tym, co się dzieje na pierwszym planie. Tutaj z dokładnością i logiką wyjaśniono każdy ruch dotyczący samego szkieletu fabularnego. Czemu Jim tak pragnął należeć do grupy brutalnych, bezmyślnych ludzi? Jest to oczywiste jak tylko się dało. Czemu Platon żyje w świecie fantazji? Jest to równie dosadnie wytłumaczone.

Można zauważyć, że miejscami tłumaczono to zbyt dosadnie. Można płakać, że postać kobieca jest bardzo nijaka i bardziej martwy element, który tam jest by podkreślić męskość Jima i po niewiele więcej. Ale grunt, by to nie zasłoniło tego, ile dobrego w tym filmie zrobiono: pokazano świat młodych tak autentycznie, że w 60 lat później można to w ogóle oglądać. Pokazano przeróżne konflikty, szczególnie wewnętrzne, bez kontekstu historycznego, dzięki czemu produkcja pozostała aktualna. Gdy pierwszy raz widziałem ten film, miałem 15 lat i nic się dla mnie nie liczyło poza środkiem i sceną na schodach, bo walczył o prawdę i sprawiedliwość wbrew własnym rodzicielom, bo chciał być im wierny – co za paradoks! Owa sekwencja to jakby film w pigułce, bo opowiedziano w niej o tym, co w całym tytule najważniejsze: uczuciu, gdy Jim tracił coraz bardziej grunt pod nogami, zmuszając swoich rodziców do postawienia sprawy jasno, próbował dotrzeć do jakiegoś konkretu, i to mu się nie udawało. Kim są rodzice w jego życiu? A co jest poza nimi? Zaczyna samodzielnie odkrywać świat i to pierwsze co widzi: zakłamanie, brak zasad, tchórzostwo. Świat się zmienia i nie ma czasu by czekać – trzeba już teraz zacząć polegać na swoim osądzie. Bo czyim innym?

Ponad to, Buntownik bez powodu podejmuje z pięć innych ważnych tematów, w tym ten enigmatycznie wskazany w tytule. To bardzo złożony, szczery oraz istotny film. I nadal ma dla mnie jakieś szczegóły, których nie zobaczyłem wcześniej.

Życie na szali ("Bigger Than Life", 1956)

5/5

Cholernie się zestarzało, ale nadal jest w tym filmie siła.

Jasnym jest, że to projekt był dosyć osobisty – dla aktora. James Mason zagrał główną rolę, produkował, a nawet ma niejasno przypisaną rolę w tworzeniu scenariusza – ponoć pan Mason dodał pierwsze 20 stron, ukazujące codzienność jego bohatera, zanim jego los się odmienił… I to było potrzebne 20 minut. Widząc koniec tej podróży naprawdę czułem dystans, jaki odbył się od pierwszej sceny, gdzie protagonista pracujący jako nauczyciel lituje się nad uczniem, biorąc pod uwagę okoliczności. Był tym pracowitym człowiekiem, który musiał potem stawić czoła problemom zdrowotnym i lekarstwo ratujące mu życie miało skutki uboczne, które całkowicie wpłynęły na jego poczucie własnej wartości oraz postrzeganie świata. Całość oparta na artykule z 1955 roku, opisująca autentyczne zdarzenia z 1948 roku. A tematem jest faktyczny steryd, który później zostanie zdelegalizowany jako środek dopingujący.

Oglądając czuć tutaj klasyczny Hollywood oraz ciężką rękę, chociaż ciężko w sumie powiedzieć, do kogo ona należy. Cały film jest ciężki, przesadzając i upraszczając, ale mimo wszystko za tym wszystkim czuć coś autentycznego – zarówno temat jak i intencje oraz potrzebę. Nie byłem manipulowany i nie miałem problemu z uwierzeniem, że to, co oglądam, jest realną możliwością. Bardziej dostrzegałem, że jest ona realna – dlatego twórcy z taką siłą o niej ostrzegają. Coś podobnego mogę chyba powiedzieć o Requiem dla snuŻycie na szali jest krótkie jak większość filmów Raya – półtorej godziny tylko – a jednak ta droga każdej postaci jest wiarygodna. Gdy w finale Biblia znajduje się w ręku bohatera, ja widzę tutaj logiczną konkluzję, a nie stertę symboli… Czym jak najbardziej jest. Wręcz ciężko nawet skończyć wymieniać, co w tym filmie dzieje się pod powierzchnią. Od krytyki społeczeństwa poprzez opowieść o symbolach w ludzkim życiu (szanuj ojca i matkę, młody człowieku), kończąc na nadal współczesnej krytyce systemu medycyny, gdzie w finale lekarz nie jest ubrany w kitel, ale w garnitur. Jak biznesmen.

Drugi raz u tego reżysera widzę rodzinną scenę na schodach – pierwsza był w Buntowniku…. Zaskakujące, ile dramaturgii umiał wyciągnąć z widoku ludzi stojących na konstrukcji, której celem jest umożliwienie komunikacji między poziomami. Technicznie rzecz biorąc stoją i gadają, a tak naprawdę kąt kamery oraz układ między aktorami cały czas się zmieniał, jedynie w niewidzialny sposób.

Przy całej solidności technicznej czy artystycznej, oraz rewolucyjnym wydźwięku (na poziomie społecznym czy naukowym), doceniam też tę pełną świadomość zmierzania do celu. Tego chyba brakowało mi w innych filmach Raya, które miały istotny finał, ale brakowało mu najczęściej tej siły. Było w nich mniej walki. Życie na szali jest jej pełne.

Gorzkie zwycięstwo ("Bitter Victory, 1957")

5/5

Szekspir na froncie debatuje nad moralnością zabijania. I to działa!

Druga wojna światowa na froncie Afrykańskim. Zaczyna się od zlecenia misji, która jest bardzo ważna – trzeba odzyskać dokumenty – i dowódcy nie spodziewają się, aby wielu wróciło żywych. My poznajemy przede wszystkich dwóch dowodzących misją, którzy ruszą osobiście na pole walki. Obaj jeszcze wcześniej mają coś wspólnego: są zainteresowani tą samą kobietą. Jeden znał ją kiedyś, a drugi jest jej mężem… I nie jest w tym najlepszy. Czuje się zagrożony i zaczyna rywalizować z towarzyszem broni. Ich historia jednak rozwinie się nieoczekiwanie, gdy osoba męża okaże się mieć opory… przed zabijaniem. I wtedy w jakiś sposób film stanie się niemal szekspirowskim moralitetem – zagwozdką nad tematem wojny i tego, gdzie wyznaczamy sami sobie granice, kiedy znajdujemy się na froncie i walczymy o przetrwanie. Kiedy coś nazywamy słusznym, a kiedy grzechem i od czego to zależy?

Trzyma to w napięciu i angażuje. Zaskakuje, jak film nagle potrafi wskoczyć poziom wyżej i mieć odwagę mówić to, co mówi. Bohaterowie nagle stają się bardziej interesujący dzięki nabytej głębi – i są w tym w pełni wiarygodni. Ich filozoficzne dialogi pasują jako dzieło sztuki i obraz wewnętrznych przemyśleń ludzi znajdujących się oko w oko ze śmiercią. Potrafią wtedy powiedzieć, że nasze zachowanie na froncie pokazuje, kim naprawdę jesteśmy. Pomaga nam to zrozumieć, ale nie ułatwia zaakceptowania tego, co nasze zachowania mówią o sobie samym.

Teatralne to, owszem. I wolę obraz wojny z prozy Jamesa Jonesa, gdzie nie ma miejsca na zrozumienie samych siebie, jest tylko śmierć. A refelksja zostaje w rękach czytelników. Niemniej, obraz Raya podobał mi się na swój własny sposób. To wartościowy obraz, który ma coś własnego do powiedzenia o wojnie.

Lightning Over Water (1980)

3/5

Jeden z tych ukrytych filmów z piwnicy, które nigdy nie miały być oglądane.

Nicholas Ray umiera i kończy film z pomocą kolegi Wima Wendersa, co szybko staje się dokumentem o robieniu tego ostatniego filmu. Wszystkie zasady oceniania odchodzą tutaj na bok – ten seans nie porywa, całość nie jest dobrze zrobiona, nawet nie wiem, czy jest tu jakiś sens. Miałem jednak świadomość, że ogladam coś osobistego, co tylko sztuka może mi dostarczyć. Ostatni zryw artystyczny człowieka, który chciał tworzyć. Poza systemem. Skorzystać z wolności. To się wybija z tego seansu. To oraz monolog reżysera na koniec.

Jednocześnie mam świadomość, że to nigdy nie powinno być udostępnione dla publiki. To taka rzecz, która jeśli już, to powinna wypłynąć na torrentach, jako taki sekret kinofilski. A jednak jestem wdzięczny, że mogłem to zobaczyć.