NOWE HORYZONTY 2023 (online)

NOWE HORYZONTY 2023 (online)

23/09/2023 Opinie o filmach 0

Jak festiwal jest online, to zawsze tam zajrzę. Chociażby po to, by wspierać finansowo takie rzeczy, by były one jak najdłużej.

Nana („Before, Now & Then”, 2022) 3/5
 
Kobieta żyje myśląc cały czas o synu zmarłym w trakcie wojny o niepodległość Indonezji i uczy się ruszyć dalej. Chyba.
 
Przeszkodą dodatkową jest jeszcze kraj pochodzenia. Pomijając tę informację łatwo posądzić całą produkcję o złe aktorstwo, które utrudnia wejście w tę historię. Tam i tamtych w okolicach to jednak dosyć standardowy wzór aktorstwa, więc pozostaje po prostu zarzut o trudność wejścia w film odbiorcy z zewnątrz tego kręgu. Nie ma co się czepiać, bo to trochę jak czepianie się teatru kabuki, ale nadal z naszej perspektywy maniera aktorów – szczególnie głównej bohaterki – jest pretensjonalna oraz drewniana. Wypowiadanych dialogów zdaje się nie rozumieć, a które nie są najlepsze same w sobie. Całość podejmuje temat prawdziwych wydarzeń i jeśli już, to przedstawia je w ogólny sposób, więc nie dowiadujemy się niczego nowego. Mam nawet wątpliwość, na ile film sam w sobie przekazuje informację, że bohaterka tęskni za synem – najczęściej pokazuje nam widok, jak się przytula z młodym mężczyzną i zostaje on odebrany, więc to może być odebrane zupełnie inaczej, jeśli ktoś nie czytał opisu. Ogólnie przepływ informacji jest tutaj zaburzony, bo twórcy chyba myśleli o tym filmie jako zbiorze scen, które samodzielnie coś przekazują i siłą rzeczy będą następować po sobie, ale nie myśleli, że ta scena nastąpi po tamtej i jakoś muszą się one dodatkowo łączyć, brakuje tutaj przejść i łączności. Wiele razy podczas oglądania miałem wrażenie, że coś mi umknęło, bo skąd się wzięło to, co oglądam, dlaczego ktoś coś mówi. Przewijam i okazuje się, że nic mi nie umknęło, po prostu bohaterka nagle wchodzi do sypialni córki i pyta jej, czemu nie miała snów czy coś w tym stylu. Dodatkowo – jeśli na Nowych Horyzontach piszą, że film jest „subtelny”, to mają na myśli: „łopatologiczny”, voice-over mówiący wszystko jest tutaj obecny od pierwszej minuty. Twórcy w ogóle nie dbają o to, że robią film.
 
Nie był to dobrze zrobiony film. Nie mogłem wejść w bohaterów i zrozumieć ich przeżyć. Nie robiono go zbytnio z myślą o tym, jak się go będzie oglądać. Nie zostanie w mojej pamięci.
Był sobie kamień („There Is a Stone / Ishi ga aru”, 2022) 2/5
 
Z serii: reżyser odkrył spacer i to nagrał. Masakrycznie źle zrobiony film.
 
Kobieta idzie. I spotyka po 15 minutach typa. I trochę gadają, znajdują kamienie, puszczają „kaczki” na rzece, spacerują przez prawie resztę filmu. Nie dowiadujemy się w zasadzie czegokolwiek, w zasadzie nic z seansu nie wynika poza mglistym i wymuszonym: „ale fajnie, że się spotkaliśmy, to było jednorazowe doświadczenie na całe życie, było pełne magii, wyjście na spacer jest zajebiste” czy coś w tym stylu. Wszystko jest w tym filmie źle zrobione – to prawdziwy analfabetyzm filmowy, gdzie szczytem umiejętności lub wysiłku jest włączenie kamery, a montaż polega na połączeniu jeden za drugim nagranego materiału. Pani reżyser nie umiała nawet poinstruować „aktorów”, żeby w kadrze nie zasłaniali siebie nawzajem. Na szczęście zazwyczaj miała tylko jednego z nich, więc siłą rzeczy prawie wszystko robiło się samo.
 
Oczywiście tytuł ma potencjał relaksacyjny, idealny na noworyzontowego kaca po całonocnym chlaniu, kiedy trzeba wstać i odbębnić pięć filmów. Ujęcia są długie, akcja jest spokojna, bohaterowie są mili, dźwięki natury. Tylko widziałem już tyle tych „relaksujących” filmów, że to zaczyna mnie naprawdę niepokoić, ponieważ jaki tym ludzi znajduje tutaj relaks? Pole do zadumy, kontemplacji? Jakie zabiegane życie na co dzień ci ludzie muszą mieć, jak bardzo żyją w betonowym otoczeniu, że widok rzeki i drzew sam w sobie jest relaksem? Czy w pracy i w domu cały czas ktoś im krzyczy, więc raz do roku mogą się wybrać na festiwalu na taki obraz i mieć ciszę przez 2 godziny? O czym oni kontemplują? Jaką zmianę w ich światopoglądzie wywiera ten film, że na nim kontemplują? Że warto się odzywać do ludzi? Że ludzie nie są potworami? Że spotykanie się z nimi może być miłe? Tyle wynika z tego filmu.
 
A poza tym – są zajebiste wyciszacze w Internecie. Typ buduje dom własnymi rękoma, żadnych dialogów. Albo idzie po Central Parku w deszczu. Albo po Parku Narodowym. Serio, jest tyle pięknych miejsc na tej planecie wartych ujrzenia, ale nie, „Był sobie kamień” musi być jak najmniej zwyczajny, bo nawet w zwykłej rzece pod miastem może zajść magia, ech…
 
Blue Jean (2022) 3/5
 
Faktyczny film. Porządnie zrobiony. Taki, jaki robili 40 lat temu, bez żadnej zmiany.
 
Typowa opowieść o doświadczeniach osoby homoseksualnej, tutaj w czasie UK lat 80., kiedy w telewizji aktywnie nawoływali do bycia „normalnym” oraz chronienia dzieci przed „tym”. Cóż, WHO dopiero dekadę później ogłosi, że homoseksualizm nie jest zaburzeniem, ale tego w filmie nie będzie, bo do tej pory tego nie było, a twórcy poza powtarzanie innych filmów nie wychodzą. Tutaj chodzi tylko o brak tolerancji wśród innych ludzi, ich brak ludzkiego podejścia do ludzi o innej orientacji, że bardziej im przeszkadza brak dyskrecji z tym, że się woli coś innego w łóżku, niż gdy rodzice męczą własne dzieci.
 
Historia nie oferuje żadnych zaskoczeń i chwyta tak samo, jak każda inna historia o tym samym. Co prawda po tylu powtórkach już się coraz mocniej zastanawiam nad tym, czy osoby homoseksualne myślą, że mają monopol na bycie gnębionymi w szkołach przez rówieśników. I tylko oni mieli takie doświadczenia, tylko z jednego powodu. Otóż nie, problem jest szerszy, ale cóż, tutaj też twórcy nie mają zamiaru się nim zająć. Robią swoje, powtarzając znajome zagrania z filmów z późnych lat 80. Na tle innych produkcji na NH w tym roku Blue Jean jest wielkim osiągnięciem.
Dziewczyna mojej dziewczyny („La amiga de mi amiga / Girlfriends and Girlfriends”, 2022) 1/5
 
Na Splacie by to reklamowali jako The Room, gdyby Tommy był gejem.
 
Zbiórka crowfundingowa, marketing oparty o tym, że to film o kobietach i gejach, scenariusz oparty o tym, że stawiają kamerę przed aktorami i oni gadają o niczym – i tak przez półtorej godziny. Nie ma tutaj naturalności, treści, życia. Pani reżyser pisze scenariusz, produkuje i samą siebie obstawia w roli głównej, z którą dzieli pierwsze imię, więc poziom „osobisty” wykracza poza skalę tolerancji – losy błędów życiowych i pomyłek, które są zwyczajnie niedorzeczne, nienaturalne, zupełnie nie można się w nich odnaleźć, zero humanitaryzmu. Na dodatek to film o pisaniu scenariusza do tego filmu, no trzymajcie mnie. Realizacyjnie jest to krok od Birdemic, mikrofon ociera się o ubrania, każdego inaczej słychać, a jak słychać, to z całym zestawem atrakcji, w tym szumem wentylatora w tle – nie zasiadajcie do tego poza kinem, bo w mieszkaniu będziecie cały czas pauzować i szukać, co wam się akurat włączyło w tle. Oglądanie, jak ci ludzie próbują naśladować ludzi i prowadzić luźne rozmowy, jest definicją bólu. A w jednej scenie jestem pewny, że pani reżyser grała pod wpływem narkotyków, albo miała ciężkiego kaca (to z fontanną w tle).
 
Eric Rohmer inspiruje ludzi nie umiejących robić filmów do robienia filmów. Ech.
Fale („Waves”, 2022) 2/5
 
Przezabawny. Rozmazany obraz i narracja z offu na wiele tematów, bez pojęcia o którymkolwiek.
 
Ta produkcja zaczyna się od stwierdzenia, że „Feministka to kobieta walcząca.” – i zamiast przejść do opowiedzenia o tym, z czym walczy, to zajmuje się… definicją kobiety. I to fikołkowaniem nad taką definicją, która będzie pasować do narracji – więc to już mówi bardzo dużo o tym, co zaraz będziemy oglądać. Marketing twierdzi, że to film powstały w drodze na ruch oporu i słuchanie kobiecej świadomości. Niczego takiego tutaj nie ma, zamiast tego oglądamy czarno-biały obraz, na który nałożono masę filtrów rozmywających treść, zrealizowany chyba przez montażystę Nie do wiary. Najczęściej obraz nie ma związku z tym, co oglądamy, po prostu wystarczy, że oglądamy kobiety robiące dosłownie cokolwiek. Reżyser ponoć miał powiedzieć: „Film stawia pytanie o to, czy możliwe jest stworzenie grupowego portretu z indywidualnych bytów, które są nawiedzane przez myśli i idee pochodzące z zewnątrz”, co nie jest prawdą, raczej jego odwrotność – jeśli już, to reżyser próbuje budować indywidualność (pojedynczy film) ze zrywania cytatów, fragmentów, śladów (z elementów obcych). I w tym polega, kompletnie nie rozumiejąc czegokolwiek z tego, co robi. To kolaż, którego autor myśli, że wystarczy wysypać piasek na piasek.
 
Dobra, nie ważne. Owe „strumienie kobiecej świadomości” to taki bełkot, że zacząłem wypisywać fragmenty, by móc się z nich pośmiać dzień później, bo są aż tak niewydarzone i ich autorzy nie wiedzą, gdzie żyją. Albo jak brzmią zdania, gdy starają się w słowa ubrać swoje myśli, jak np. „Dziś zamiast komputera noszę grabie”. Miało to znaczyć, że wyszła z domu i zaczęła dbać o planetę, ale efekt brzmi tak, jakby wcześniej grabiła komputerem xD Grabienie jako przykład też jest przezabawne. „Jestem pierwszym pokoleniem, któremu kończy się czas” – raczej jednym z pierwszych, który ma jakikolwiek czas. I to tylko w obrębie kraju, w którym żyje, bo w skali planety, to jeszcze nie jesteśmy w miejscu, gdzie jedno pokolenie na pewno dożyje drugiego albo trzeciego. Średnia długość życia od bardzo niedawna przekracza liczby, które współcześnie są normalne. Autorka miała na myśli znowu dbanie o planetę, że jak do 2013 roku nie przestaniemy używać samochodów, to wszystko jebnie, ale ponownie: ostateczna treść słów, których użyli jest inna od tego, co chcieli wyrazić.
 
A „Może moje życie miłosne mogłoby wyglądać bardziej jak Wikipedia, a mniej jak Google” to nawet nie wiem, jak skomentować. Po prostu się śmieję.
Gdzie jest ta ulica? albo Bez przed i po („Where Is This Street? or With No Before and After / Onde Fica Esta Rua? ou Sem Antes Nem Depois”, 2022) 2/5
 
Film teoretyczny. Miało być chyba o czymś innym, wyszło, że jest o covidzie.
 
W 1963 roku wyszedł film Zielone lata i od niego zaczynamy, czytamy w opisie. Reżyser wyszedł z kamerą na miasto, gdzie 60 lat temu kręcili Zielone lata i… zgaduję, że pokazuje te same lokacje? W ten sam sposób, co w tamtym filmie? Nie wiem, naprawdę. Tamtego filmu nie oglądałem, włączyłem ten i zobaczyłem statyczne ujęcia na miasto. Brakuje tutaj kontekstu, narracji, czegokolwiek, co by mogło cokolwiek opowiedzieć. Nawet najbardziej banalnych zabiegów, jak porównania z tamtym, z miastem z tamtego rocznika i dzisiejszym, żeby wyciągnąć jakieś wnioski. Marketing stara się wmówić, że to film „wórcy mierzą się z filmową mitologią w sposób ekstrawagancki – rozwijają rozważania nad alternatywnymi formami narracji, budując „fabułę” wokół pustki, jaką zostawia po sobie przeszłość. Powstał impresjonistyczny, osobisty portret Lizbony, jazzowa improwizacja wokół partytury, jaką jest dla nich film Rochy, nostalgiczny dokument o znikającym mieście”, ale tylko dlatego, że to film istniejący w teorii, film teoretyczny, gdzie jego oglądanie czy nawet istnienie jest najmniej istotnym elementem rozmowy nad nim. Bo z samego oglądania wynika, że to po prostu portret miasta – jakiegokolwiek miasta – podczas pandemii Covida. A przynajmniej temu jest ten obraz najbliżej, jeśli już chcemy, żeby był o czymkolwiek – bo ze dwa razy w tle usłyszymy jakąś wypowiedź o covidzie, a w międzyczasie oglądamy pustawe miasto, gdzie okazjonalnie zobaczymy kogoś w masce i nieliczne, skromne interakcje międzyludzkie… To film o okresie pandemii, taki jest logiczny wniosek.
 
Rytm jest przyjemny i ogólnie to faktycznie oglądałem z ciekawością, co to wszystko ma budować. Sporo tutaj Jamesa Beninga, tylko takiego, który tylko go naśladuje. Rozumiem zamysł, ale nawet jeśli, to twórcy nie dochodzą do żadnych wniosków, niczego nie mówią i nie pozwalają widzowi dojść do żadnych wniosków.
 
A tak w ogóle to jestem w szoku, że sam nakręciłem ten film. Poważnie, zobaczcie moją relację z NH 2022, gdzie wracałem po 5 latach i aktywnie komentowałem zmiany, które tam zaszły. Zrobiłem to dokładnie tak samo, zrobiłem ten sam film i nawet o tym nie wiedziałem. Magia niezależnego kina oraz sztuki niszowej.
Czarny kamień („Black Stone”, 2022) 3/5
 
Urzędnik znika, więc do jego matki wbija się ekipa telewizyjna, aby pomóc znaleźć syna – a tak naprawdę nagrywać, jak jej drugi syn korzysta z toalety. Całość jest kinem gatunkowym, takim udawanym dokumentem połączonym z czarną komedią, ale takim kinem gatunkowym na Nowych Horyzontach, więc żaden gatunek nie jest spójny, postaci są odpychający, stylistyka jest sztuczna. Nie jest to może poziom reklam proszku do prania, ale z pewnością bliżej temu niż jakiemukolwiek innemu kinu, gdzie ekipa wchodzi jak do siebie z kamerą do mieszkania obcych ludzi. Scenarzyście brakuje przez większość filmu pomysłu na cokolwiek, więc skupia się na tym, by sprzedać postać matki – typowej osoby, która chce dobrze, wkurza tym wszystkich, ale oczekuje, że ją wszyscy zrozumieją, bo „chce dobrze”. Reszta postaci wywraca oczami, czasami głośno wyrazi zdenerwowanie, ale generalnie nic się nie zmienia. Efekt – zamierzony zapewne – jest taki, że widz jest wobec niej zniechęcony – wyobraźnia twórców nie sięga jednak tak daleko, by zdać sobie sprawę, że to oznacza równocześnie zniechęcenie do samego filmu. Może twórca chce w ten sposób coś powiedzieć, ale Czarny kamień jest generalnie o tym, że świat jest lepszy bez matki. Na końcu inwalida nawet sam zacznie korzystać z ubikacji, zamiast czekać na asystę rodzicielki.
 
W drugiej połowie Czarny kamień robi się jeszcze dziwniejszy – to produkcja wewnętrznych metafor czy porównań, zamknięta jednak na widza z zewnątrz. Ponoć jest to analiza społeczeństwa greckiego i coś tam jeszcze, tylko mam silną obawę, że to taka sama analiza jak próby udowodnienia, że polskie społeczeństwo jest – i tu wstawcie to, co słyszeliście w mediach, ale nie z osobistych doświadczeń. Czuję tu tę samą energię, dlatego też słaba realizacja nie przeszkadza, gdy film mówi to, co widz chce usłyszeć. Dla mnie ten film był po prostu dziwny, bez zadbania o jakąkolwiek wewnętrzną logikę. Z tych drobniejszych rzeczy – krzyczenie na widok murzyna. Czy to jest zabawne samo w sobie? Czy może był brzydki? Czy może Grecy są rasistami i w ten sposób się z nich śmiejemy? Czy może po prostu spodziewała się w mieszkaniu zobaczyć kogoś innego, zastaje czarnoskórego, więc krzyczy i ucieka?
 
Zdecydowanie najlepszy film festiwalu.
Kwiaty ludzkiego ciała („Human Flowers of Flesh”, 2022) 2/5
 
Nowohoryzontowe bingo. Już lepiej wystawić łeb przez okno i patrzeć, jak ludzie chodzą.
 
To produkcja z nurtu slow-cinema, czyli pierwsze 10 minut oglądamy różne ujęcia, jak ludzie chodzą. Nie poznajemy w ten sposób bohaterów, świata, tematyki, nic w tym stylu. Ujęcie trwa jednak delikatnie dłużej niż obecność ludzi na ekranie – zdążą wyjść z kadru, często źle ustawionego, a ujęcie potrwa jeszcze dziesięć sekund. Tak jakby autor zadawał pytanie widzom: czy ten krajobraz bez ludzi nie jest lepszy? Wersja alternatywna: czy ten krajobraz tak w ogóle potrzebuje ludzi, bohaterów, postaci, aby go ukazywać? Całość z całą pewnością ma potencjał relaksujący dzięki wolnemu temu, braku treści i zgodzie na przespaniu całości bez wrażenia, że cokolwiek się straciło.
 
Dzięki specom marketingowym z Nowych Horyzontów można się dowiedzieć, że film zawiera symbolikę nie zawartą w filmie (miejsce akcji, które nie jest przedstawione w samym filmie) oraz misję opowiedzenia o przepływie myśli, czyli generalnie miastowi zamknięci w piwnicy i komunikujący się przed gadu-gadu odkryli istnienie drzew oraz tego, że ludzie mogą ze sobą rozmawiać. Więc nakręcili film pełen drzew oraz scen, w których bohaterowie czasem rozmawiają. Nie ma tutaj samej analizy przepływu myśli, nie ma żadnej konkretnej myśli, nie ma jej efektów, nie ma w zasadzie niczego. Film na poziomie włączenia kamery, artystyczny odpowiednik kina Adama Sendlera robiącego nowe tytuły podczas wakacji w egzotycznym kraju. Sto minut ciągnie się jak pół dnia stania na dworcu, bo pociąg się spóźnia.