Motyle są wolne („Butterflies Are Free”, 1972)

Motyle są wolne („Butterflies Are Free”, 1972)

14/06/2023 Opinie o filmach 0

Takich pozycji – pokazujących ludzi jako skomplikowane, unikalne istoty – nigdy nie będę miał dosyć!

5/5

Ona jest tytułowym motylem, dumnym ze swojego braku przywiązania i definicji. Była nawet w związku małżeńskim, z którego wyszła po sześciu dniach. Ceni sobie fakt, że może się wyprowadzić w każdej chwili. Obok niej odkrywa zboczonego lokatora, który ją podgląda – gdyby miał wzrok, ale go nie ma. Po prostu wychodził na balkon i był zwrócony w stronę jej okna, nieświadomy i ślepy. Jest młody, mieszka sam i tak właśnie chce. Ona się przedstawi. On się przedstawi. Poznają się, a my razem z nią poznamy świat osób niewidomych.

Scenariusz składa się z wielu świetnych pomysłów: problemy w życiu Dona istnieją, tylko nie takie, jakie możemy się spodziewać; w końcu najczęściej problemem jest przyznanie takiej osobie prawa do posiadania tych samych problemów, które mają wszyscy inni, „zwykli” ludzie. Główni bohaterowie są nośnikiem opowiadania, ich poznawanie się nawzajem jest naszym łącznikiem z poznawaniem ich oraz tego, jacy są – ale to nie jest podyktowane potrzebami scenariusza, ale… atrakcyjnością. On podoba się jej, on jest samotny. Tak, jest scena seksu, ale pełno ona ważną rolę w całości fabuły – bez niej całość nie mogłaby uderzyć tak mocno, jak uderza w obecnej formie. Seks w końcu cementuje miłość i związek dla takich osób, jak Don. Jill i Don są rożni, ale uzupełniają się, w naturalny i logiczny sposób – ona jest wolna, on jest uwolniony pod ręką matki itd. – dochodząc do takich wniosków i morałów, jak „There are none so blind as those who will not see.”. Albo „Look, you’re gonna have to start laughing at something, or people are gonna think you’re a lesbian.” Zaskakujące, jak dużo tu humoru. Ogólnie cały film jest wypełniony świetnymi, szybkimi dialogami, ripostami, dostarczonych przez aktorów w nienagannym tempie.

Całość ma rodowód sceniczny i to widać – w ten dobry sposób. Mam dreszcze na samą myśl, że na początku tylko połowa sceny musiała być oświetlona, bo wtedy znamy tylko mieszkanie Jill (przynajmniej zakładam, że tak to zrealizowano). W momentach humorystycznych wręcz słyszę, jak widownia się śmieje z żartu lub gagu. Widzę też na ekranie ten sam ciężar spoczywający na aktorach, gdy zostają sami na scenie i muszą teraz w pojedynkę utrzymać uwagę odbiorców – albo przejść z jednej ciężkiej rozmowy do drugiej, wytrzymać to wszystko emocjonalnie. Film dodaje przede wszystkim trójwymiarowość mieszkań bohaterów oraz lokacje poza – rozmowa przy posiłku w knajpie wiele wnosi do tej opowieści, uczłowiecza postać matki (aktorka wcielająca się w matkę w obu wersjach), znosi ilość napięcia w historii. Wiele też tutaj różnych perspektyw kamery, np. krążącej nad bohaterami. Przede wszystkim jednak filmowa adaptacja po prostu umożliwia nam zobaczyć sztukę z 1969 roku.

I można się spierać, że wątki poboczne w stylu kupowania koszuli niewiele dodają. Aktorzy są zbyt ładni, by być przypadkowym dobraniem. Szczęśliwe zakończenie po części zasłużone, a po części obowiązkowe i nie ma siły przekonywania. Niemniej – ta historia porusza ważny temat, robi to siłą i wbija się głową naprzód w społeczeństwo, dostarcza jednego cudownego momentu za drugim, jednego mocnego dialogu lub monologu za drugim. Nie jest to tytuł idealny, ale wystarczająco solidny. Niepozbawiony wad, ale w ogóle one nie przeszkadzają. Takich pozycji – pokazujących ludzi jako skomplikowane, unikalne istoty – nigdy nie będę miał dosyć!