Janusz Morgenstern

Janusz Morgenstern

02/10/2021 Opinie o filmach 0

Reżyserię traktuję jako zawód, a nie jako wypowiedź odautorską. Nie jestem kompozytorem, raczej wykonawcą, grającym raz Mendelssohna, raz Bacha.” – Janusz Morgenstern

Do widzenia, do jutra (1960)

5/5

Ona nie jest stąd. On jest. Ona podróżuje. On chce, żeby została z nim. Spotykają się, spędzają ze sobą czas. W tym filmie język rzadko jest istotny, bo bohaterowie rzadko rozumieją się nawzajem. On coś mówi, ona wyłapie z tego słowo lub dwa. On przez jej akcent nie może się przebić. My tak samo. Jeśli nie możemy zrozumieć zachowania bohaterów, to nie musimy – reżyser rozumie za nas. To film, w którym zakochani potraktowani są na poważnie. I o to w tym chodzi. Potrzeba miłości, czyli zrozumienia, towarzystwa, bycia z kimś i znaczenia dla tej osoby więcej. Bolesne to i tragiczne, ale też piękne i romantyczne. Co wygra? Plus Polska jako kraj atrakcyjny dla obcokrajowców, z historią, architekturą, sztuką i Zbygniewem Cybulskim. Komisja Filmowa lubi to.

Janusz Morgenstern

Obecnie Janusz Morgenstern znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #103

Top

1. Polskie drogi
2. Do widzenia, do jutra
3. Kolumbowie 
4. Jowita
5. Żółty szalik
6. Jutro premiera
7. Godzina „W”
8. Mniejsze niebo

Ważne daty

1922 – urodziny Janusza (wtedy Polska, dziś Ukraina)

1954 – ukończenie studiów na wydziale reżyserii

1960 – debiut pełnometrażowy

1990 – pierwszy film, w którym był producentem; tym się będzie głównie zajmować przez następne dwie dekady

2009 – ostatni film kinowy

2011 [88] – śmierć (Warszawa) spoczywa na Powązkach

Jutro premiera (1962)

3/5

Oto rzadki przypadek filmu polskiego skierowanego do widowni: z lekkim tematem, humorem i dobrym wspomnieniem po seansie. Tutaj pisarz teatralny w końcu ma swoją pierwszą szansę, gdy jego tekst ma zostać wystawiony. Teraz tylko trzeba rozwiązać inne problemy, a tych przed premierą nie brakuje.

Wątek samego scenarzysty szybko odchodzi na bok, w centrum uwagi będą aktorzy i ich burzliwe relacje między sobą. Pół z nich to kopia Wszystko o Ewie, druga połowa to historie aktorów kombinujących w stylu: „Nie mogę się nauczyć tekstu, to będę go krytykować i ulegnie on zmianie”. I nawet wtedy scenarzysta nie pojawia się zbyt często. Holoubek każdą scenę gra (cudownie) z nastawieniem: „A ja mam w dupie tę scenę”, bo tak naprawdę to nie jest film o doświadczeniach scenarzysty, gdyż ten ma niewielki wpływ na cokolwiek tutaj, w centrum uwagi i napięcia są relacje między aktorami i ich niedojrzałość. Efekt końcowy jest trochę banalny.

Jest humor. Rzadko sobie o nim przypominają, ale parę razy kilka żartów pod rząd się trafi. Zakończenie [SPOILER] w sumie niepotrzebne (scenariuszowo powinno się kończyć na aplauzie widowni, twist w zakończeniu „To był tylko sen” nie dodaje żadnej goryczy, niczego nie mówi – to tylko takie marzenie początkującego w zawodzie i nic więcej, więc… można było sobie darować, ale to jednak też mówi o doświadczeniach początkujących, o ich nadziejach… Dobra, nieważne).

Jowita (1967)

5/5
Młody człowiek, który ma szansę coś osiągnąć dzięki temu, że jest dobry w bieganiu. Należy do reprezentacji, ma trenera – ale jednak nie zależy mu. Jest bumelantem, romantykiem może, kręci się niedbale po imprezach z kieliszkiem w ręku i wpada w oko panienkom. Jemu wpada ktoś, kto przedstawia się jako Jowita – miała wtedy na przyjęciu tylko odsłonięte oczy, była tajemnicza i zniknęła. Teraz jej szuka, a z czasem ciężko powiedzieć: czy naprawdę ją pokochał? Jeśli tak, to za co? Czy później naprawdę stracił nią zainteresowanie, czy też tylko próbuje oszukać samego siebie? Może innych? Może… Może sam nie wie, czego chce. A życie trwa dalej.
 
Pewnie wtedy można było to sprzedać jako historię ku przestrodze o młodym człowieku, który odrzuca mu to, co kraj oferuje. Sukces na wyciągnięcie ręki – pozostaje więc się zastanowić, czemu bohater tak postępuje. I znaleźć tutaj właściwą historię: o zagubieniu, o niewiedzy, o odkrywaniu prawdy o sobie, gdy wcześniej idealizujemy samych siebie i swoje możliwości oraz cechy. To krótki film i tytułowa Jowita szybko staje się czymś potencjalnie wyśnionym. Nawet końcowe odkrycie prawdy wydaje się bardziej koszmarem niż czymś, co faktycznie mogło się wydarzyć. Bohater nie wie, czego chce od życia. I zostaje z niczym.
 
Dużo tutaj kina niemego, gdzie zamiast zbliżeń na twarz są ujęcia na mowę ciała, ruchy aktorów, co wtedy mówią o swoich bohaterach. Zamiast uśmiechu cwaniaka, mamy niedbały obrót całym ciałem. Jowita ma tutaj tylko oczy, ale dzięki temu intensywniej przyglądamy się obliczom pozostałych aktorek i próbujemy ustalić, czy jest ona jedną z nich. Każdy tutaj chce czegoś innego, miłość ma tutaj wiele twarzy. Tak jakby nikt nie pragnął kochać ani być kochanym. Każdy tutaj szuka tak naprawdę czegoś innego. I wydaje się, że to mówi coś o kraju, w którym żyją – ale nawet nie podejrzewamy twórców, żeby mieli taki zamiar. Są więc bezpieczni w tej gorzkiej historii o dorastaniu, z jazzową muzyką w tle.

Kolumbowie - miniserial (1970)

5/5

Opowieść o młodych osobach, których okres dojrzałości przypadł na Drugą wojnę światową. Energia, spryt, krnąbrność, skłonność do zabawy, niepowagi, wyzwań, przechwalania się i życie z poczuciem, że wszystko przed nimi, ich nic jeszcze nie dotyczy, nic nie jest możliwe. Każdy jest jednak inny: jeden bardziej ostrożny, drugi bardziej romantyczny. Każdy miesza się w końcu w działania prowadzące do Powstania, każdy nienawidzi Niemców, każdy milczy o Rosjanach. Każdy reprezentuje sobą coś, co przez wojnę zostanie utracone. Czujemy tamte czasy, gdy plotki o postępie na linii frontu były cenne dla duszy, nawet jeśli zmyślone lub wyolbrzymione. Polski ówczesny sposób języka filmowego to wartość sama w sobie: zniszczona Warszawa to mogą być dwa stosy kamieni na krzyż, ale ta gra aktorska!, piękny polski język!, sposób wymowy! oraz godność opowiada o ludzkim życiu! – to poruszający i zachwycający seans. Te liczne zbliżenia na detale i twarze… Aż chcę przeczytać książkę.

Polskie drogi - miniserial (1976-77)

5/5
Lata niemieckiej okupacji w formie jedenastu odcinków, każdy po półtorej godziny, zachwyca skalą i rozmachem. Niekoniecznie inscenizacyjnym, ale jak szeroko opowiada o tamtych czasach i tamtej codzienności, jak życie się zmieniało, jak ludzie doświadczali różnych rzeczy, a potem… Żyli dalej. Trafiali do obozu, uciekali, pomagali, byli w konspiracji, imali się drobnych robótek, handlowali i zwyczajnie starali się przeżyć, z rozległym wachlarzem przemyśleń oraz postaw wobec wojny, okrucieństwa, obywatelskiego obowiązku czy nawet samych Niemców. Do tego piękny styl, plejada aktorskich wyżyn, muzyka oraz dialogi.
 
To niestety nadal obraz swoich czasów, skupiający się głównie na zbrodniach Niemców, inne aspekty wojenne raczej omijający. To też nadal serial, gdzie konstrukcję trochę nagięto, aby bohaterowie cały czas się spotykali, trafiali na siebie po miesiącach rozłąki, nawet są często zaangażowani w jakieś wydarzenia historyczne. Forma pewnie też może być utrudnieniem, 90 minut na odcinek nie jest czymś powszechnym – sama czołówka trwa 2 i pół minuty! Ponad to, chociaż całość ma dosyć luźną budowę i sporo obyczajowości, codzienności, to jednak każdy odcinek musi kończyć się czymś mocnym: a to wyprowadzeniem grupy ludzi do lasu i rozstrzelaniem, a to bestialskim szwabem, który każe tańczyć starcowi do momentu, aż ten dostanie ataku serca i umrze. Tu i tam pojawi się jakiś delikatny zgrzyt, gdy w miejscu pracy zagonią w kąt zdrajcę, na co ten się powiesi… I co było dalej? W sensie co zrobili z ciałem? Ten serial tak dobrze przedstawia takie wydarzenia krok po kroku, że gdy tego nie robi i po prostu utnie wątek, wtedy się to zauważa. Co w sumie jest zaletą.
 
A chwalić jest tutaj co. Kolejny raz jestem urzeczony, jak dobrze polscy twórcy umieją posługiwać się językiem obrazu, jak kamera potrafi u Morgenszterna wędrować po grupie ludzi w pomieszczeniu, kierować naszą uwagą, opowiadać nam historię zbliżeniami. Ile polskie kino miało wspaniałych aktorów i ilu z nich tutaj wystąpiło! Pan Kazimierz Kaczor chyba nie ma lepszej reprezentacji i naprawdę czuję żal, że w sumie dopiero teraz go wyróżniam. Jeszcze więc się wezmę za Jana Serce. Jaką Polskie drogi mają tak po prostu klasę, godność na twarzach postaci! Jak silnie opowiadają o potwornych wydarzeniach, bez epatowania niczym, a jednocześnie bez wygładzania prawdy, bez ukrywania jej. Morderstwo, gwałt, tortury – to wszystko jest tutaj bolesne, nawet jeśli tylko o tym słyszymy. Nawet jeśli nie słyszymy jednego krzyku.
 
Polskie drogi pokazują, że wojna to chaos i teraźniejszość, którą ciężko będzie zrozumieć lub opowiedzieć z perspektywy czasu. To były inne czasy, nie tylko wypełnione bitwami i użyciem broni palnej. Wręcz wtedy wojny nie było przecież. Taka prawda – i to najlepsze, za co można pochwalić ten tytuł: jak dużo tutaj tej prawdy jest i takiej zwykłej, ludzkiej uczciwości.

Godzina "W" (1980)

3/5
Z całą pewnością nie jest to definitywny film o tytułowym wydarzeniu. Główna zaleta to chyba tylko to, że film na ten temat… istnieje. W sensie: że taki temat doczekał się swojej ekranizacji, że nie został przemilczany. Oczywiście całość ma właściwy wydźwięk, z nienawiścią skierowaną w stronę niemiecką, a o siłach radzieckich nic się nie mówi. Nie było powodu, film przedstawia okres kilku godzin prowadzących do tytułowej godziny. Mobilizacja, ekscytacja i… I to w sumie tyle. Nie ma napięcia, nie ma historii. Jest obraz młodych ludzi żegnających się z życiem w ukryciu, mówiący o różnych wadach obecnego stanu i jak zaraz nastąpi ich koniec. Nie ma w sumie przedstawienia tego świata. Jest za to pokaz młodej energii idącej w bój bez chwili namysłu. Jedyne, na co stać film, to kilka uwag, pokroju: „Powstanie potrwa co najmniej do jutra”. Takie słowa chyba zawsze będą wywoływać… Emocje.
 
Realizacyjnie nie ma tutaj wiele, co by mogło mówić, że to nie jest dla twórców nic więcej niż „kolejny” film. Aktorzy grają trochę drewnianie, ale widać, że reżyser starał się ich kierować i coś z nich uzyskać. A wśród obsady można zobaczyć na drugim planie młode twarze, które dzisiaj bez problemu zauważy każdy kinoman: Tomasz Stockinger, Tomasz Dedek, Wojciech Wysocki… Ogólnie zawód, ale w sumie: czego mogłem się spodziewać? Doceniam, że istnieje. I tyle, chociaż chyba serio lepiej to wszystko zrobił film „Miasto 44”.