Mary i Max (2009)
Adam Elliot
Jeden z tych kilku tytułów, które miałem obejrzeć tylko raz. Po wyjściu z kina napisałem tylko krótką notkę, w której prosiłem swoich internetowych znajomych, żeby mnie nie pytali o tę produkcję.
Lata minęły, zebrałem się do powtórki i opowieść nadal jest smutna jak pieron, ale też przypomniałem sobie, czego w ogóle nie przywiązywałem przez te lata do takiego tytułu jak „Mary i Max„. Mianowicie: sporo tutaj humoru.
Historia toczy się wokół relacji, jaka zawiązuje się pomiędzy małą australijską dziewczynka imieniem Mary i jej korespondencyjnym przyjacielem z USA – Maxem, który jest starzejącym się neurotykiem, samotnym i otyłym. Nie radzi sobie ze stresem, chociaż wszystko działa na niego nerwowo. Po otrzymaniu pierwszego listu od Mary pół dnia spędził, stojąc w kącie na taborecie, nie mogąc wymusić z siebie słowa. Oboje prowadzą przegrane życie, w którym nic się już nie wydarzy – i wciąż są ludźmi, myślą i czują, analizują, pragną zmiany i rozwoju, ale oboje orientują się, że są w punkcie, z którego najwidoczniej nie ma wyjścia. Są skazani do końca życia na spędzanie kolejnego dnia w ten sam sposób. Prawda? Nic się nie da zrobić?
Autorem jest Adam Elliot, twórca paru krótkometrażówek o burym, depresyjnym tonie, i ten styl ustawił jego pełnometrażowy debiut. Wszystkie elementy zostały podporządkowane wybranej idei – animacja poklatkowa, dobór barw z zakresu od szarego do brunatnego, praca kamery. Brak tu dialogów, bohaterowie komunikują się wyłącznie monologami – listami czytanymi na głos – pomiędzy którymi upływa dużo czasu, wypełnionego gadaniem narratora. I ten czarny żart!
Na przykład: Max opowiada o swoich celach życiowych. Zdobyć przyjaciela, wygrać na loterii i zapewnić sobie zapas czekolady na cały rok. Po czym dodaje: „Mój psychiatra mówi, że dobrze jest mieć cele w życiu, ale nie takie głupie jak moje„. Są to oczywiste żarty, brak jakiegokolwiek zbyt dziwnego bym podczas seansu nie miał pewności, jakie były zamiary twórcy, lub takiego, który uznałem za nie odpowiedni. Było dokładnie odwrotne: każdy gag był idealny.
W ogólnym rozrachunku film ma mnie tylko jeden minus. Mianowicie, nie jestem do końca przekonany do narratora. W czasie seansu łapałem się na tym, że całkiem spore sekwencje mógłbym rozumieć równie dobrze bez wyjaśniania przez lektora tego, co widzę. To mogłyby być nieme sceny, stawiając wyłącznie na język obrazu. Mógłby być przez to mocniejszy w wyrazie. Z drugiej strony, ów narrator wprowadza bezcenny klimat klasycznej baśni, które poznawałem w dzieciństwie. Coś za coś? Byłoby lepiej? Może gorzej. Warto byłoby ryzykować?
Jest to film, który każdy powinien zobaczyć. W końcu każdy powinien przejść obok bezdomnego 80 latka i pomyśleć, że całe jego życie prowadziło do tej właśnie chwili. Bezkompromisowa produkcja o dwojgu ludzi, którzy w nieszczęściu znaleźli wzajemne oparcie. Kto wie, może to wcale nie koniec?
Najnowsze komentarze