Grzegorz Królikiewicz
„W gruncie rzeczy można streścić moją ideę w następującym zdaniu: jest nią poszukiwanie zasady odpowiedzialności nie w instytucjach, które wymierzają karę lub przyznają nagrodę, ale w sobie; a więc szukanie autonomii albo zniewolenia w ramach wyznaczonych przez nas samych.” – Grzegorz Królikiewicz
List mordercy (1972)
Dokument trwający pół godziny. Publikujemy treść listu od człowieka, który uczestniczył w zbrodniach hitlerowskich. Napisał o tym anonimowo, a my tego słuchamy. I następnie parę osób odpowiada na pytania: jak się z tym czują? Jak myślą, dlaczego on go napisał? Czy są w stanie mu wybaczyć? Słuchanie treści jest już okropne samo w sobie, niemal jak oglądanie tych rzeczy na własne oczy. Potem kamera jest wciśnięta w twarz zwykłym ludziom, przeskakujemy między ich monologami, reakcjami. Awangardowy jazz jest skromny i oszczędny. Ciężki seans.
Nawet nie wiem, czy ten list był fałszywką. A może takie czasy mamy, że dziś wszystko jest prowokacją, więc i w ten nieufny sposób w przeszłość patrzymy… Ale w tym samym czasie Marcel Łoziński już prowokował, więc w sumie… I te myśli jakoś blokują mnie przed wyciągnięciem jakiejś własnej reakcji na ten dokument. Na pewno pokazuje on, że ból jest wciąż silny. Czas niczego nie zmienił. A my nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć ich nienawiści. Słuchanie o używaniu żywych ludzi jako podkładki pod ciężki pojazd, by wydobyć go z błota, jest dla mnie równy oglądaniu egzekucji wykonywanych przez kartel na innym kontynencie. To czas zmienia. A ból pozostaje.
Obecnie Grzegorz Królikiewicz znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #122
Top
1. Fort 13
2. Sąsiady
3. Na wylot
4. List mordercy
5. Wyjście
6. Każdemu to, czego mu wcale nie trzeba
Ważne daty
1939 – urodziny Grzegorza (Polska)
1962 – koniec studiów prawniczych
1969 – debiut krótkometrażowy (będzie zablokowany przez cenzurę i w 1989 dostanie w Koszalinie nagrodę za debiut), chociaż już w 1965 kręcił etiudy
1970 – koniec studiów reżyserskich
1993 – Grzegorz uzyskuje tytuł profesora sztuk filmowych i wydaje książkę „Różyczka” o filmie Obywatel Kane
1995 – wydanie książki „Góra stoi!” o filmie Sobowtór
1996 – książka „Anty-Faust” o filmie Zawód Reporter
2017 [78] – śmierć Grzegorza (Łódź)
Na wylot (1973)
Tak myślę o tym filmie i to, co pojawia się w mojej głowie, układa się bardziej w esej o filozofii kina, a nie opinię o obrazie, który zobaczyłem.
Bo tak to jest, gdy oglądacie scenę przemocy: zawsze jest ona pewnym manifestem, czy to poprzez pokazanie jej w delikatny sposób, z boku, albo gdy przemoc jest obrzydliwa, aż nie sposób patrzeć na ekran. Przemoc jak przemoc, ale zawsze w takiej sytuacji reżyser/producent nam mówi, jak on się zapatruje na ten dylemat moralny: co powinniśmy czuć jako odbiorcy, widząc wizualizację krzywdy wyrządzanej żywej istocie? Tylko wtedy istnieje ryzyko, że zapomnimy, iż oglądamy film, który mamy jakoś przeżywać i coś z niego wynosić, rozwijać nasze życie. Tutaj w sumie czułem się jak na sali wykładowej i rozwiązywał problem z innymi studentami pod kierunkiem profesora Królikiewicza.
I tak na przykład patrzę na scenę z dzwonem, ma ona chyba wymiar religijny. Wezwania do Boga, ekspresja potrzeby nawiązania z nim kontaktu. Symbol na symbolu, walka na ekranie z naczyniem stuletnim trwa, ogłuchnąć można bez pilota i regulacji dźwięku… A ja myślę tylko o tym, że to ćwiczenie pokazujące, iż symbol najpierw powinno się wprowadzać, a dopiero później wykorzystywać do opowiedzenia za jego pośrednictwem o wewnętrznych doświadczeniach bohatera. Jak z okularami w następnej scenie. Wcześniej wytknięto postaci, że je nosi, że „co, myślisz, że jak masz okulary, to już jesteś mądrzejszy”. Teraz odrzuca te okulary. Chociaż może nie, może to tylko naturalna część sceny, w której bohater kładzie się na torach celem bycia przejechanym, tylko to zostaje później odkryte przed widzem…
Na wylot jest historią małżeństwa, które dokonuje mordu. Stają przed sądem, a tam przyznają się do wszystkiego i walczą tylko o to, aby obronić życie ukochanego. Gdzieś między tymi eksperymentami z dźwiękiem i obrazem chyba miała być też jakaś ludzka opowieść o tych osobach, zrozumienia ich bez akceptacji tego, co zrobili. Ot, żeby przyznać, że problem jest szerszy i coś trzeba zrobić, by ta historia nie była powtórzona. Bo ponoć jest na faktach oparta, z Polski lat 30. Tu nie chodzi tylko o to, aby powiesić i zapomnieć, tu trzeba czegoś więcej. To nadal są ludzie, a ich ostatni gest proszenia o łaskę miał to pokazać. Eksperymenty to zakryły, zabrakło pomysłów na końcówkę i bohaterowie próbują po prostu mówić do kamery przesłanie, parę słów o swoich motywacjach. Nie pasuje to. Czułem się tylko, jakbym oglądał kontynuację Listu mordercy.
Mało poczułem. Poczytałem nawet o samej sprawie (filmowy morderca gada coś o tym, że zabił, bo chciał przejąć kontrolę nad swoim życiem, prawdziwy morderca najwyraźniej planował tylko rabunek dla pieniędzy, chociaż był przygotowany do wszystkiego), opinię Jackiewicza i w sumie tylko bardziej się utwierdzam w przekonaniu, że to bardziej manifest filozoficzny niż film jako taki.
Fort 13 (1984)
To historia o dwóch żołnierzach, których zasypało podczas I wojny światowej. I tak czekają na ratunek, a Królikiewicz opowiada ich losy ciemnością, szeptem, strachem, krzykiem.
Kino, któremu trzeba umieć wybaczyć to i tamto – że jest krzykliwe (mówią cicho, by potem wykorzystać twoje pogłośnienie telewizora i zacząć dosłownie krzyczeć aktorami, piszczeć muzyką), że w wielu momentach to audiobook jest (bo ciemno i nic nie widać), że kilkukrotnie reżyser spodziewa się, iż damy radę od ręki czytać pismo ręczne na ekranie (skoro i tak jest narrator, to czemu nie mógł i tego czytać?), ALE wyrobieni kinomani najpewniej zdobędą się na to, aby to zrobić.
Ludzie mówią, że człowiek jest zwierzęciem, dopóki nie będą zmuszeni do losu zwierzęcia. Wtedy boleśnie widzą różnicę. Sam bohater w końcu pyta: „kim byłby człowiek, gdyby nie tworzył dobra i piękna?” Nie cierpienie jest najgorsze, nie ból i powolna śmierć przytłacza w tym obrazie, ale oglądanie narodzin nowego rodzaju człowieka – okaleczonego przez wojnę. Zmuszonego do życia w warunkach, w jakich nigdy nie powinien się znaleźć.
A scena otwierająca, z rękoma unoszącymi się nad wzgórzem – mistrzostwo!
Sąsiady (2014)
Królikiewicz serio był poza zasięgiem. To nawet nie jest kino artystyczne czy autorskie, to awangarda. Teatralna awangarda przeniesiona na warunki filmowe. Ta produkcja to zbiór nowelek, każda ma inny temat, jest dziwna i rozgrywa się na polskim blokowisku, gdzieś między rokiem 1945 i dwutysięcznym-którymś. I szczerze – w większości nie wiem nawet, co napisać. Zgaduję, że reżyser stworzył satyrę na polskość i Polaków, ale nie mogę powiedzieć, czy dobrze gada, czy też jest oderwany od rzeczywistości, o faktycznym bawieniu odbiorcy nie wspominając. Na pewno kult lekarzy jest w punkt, jak pielęgniarka oddaje niemal życie za utrzymanie legendy doktora (który zresztą tak bardzo na niej polega, że nawet nie ogląda samodzielnie RTG, tylko od razu przechodzi do operowania pacjenta). Rozbawiła mnie też likwidacja przychodni na rzecz parkingu – z pacjentem w środku, o którym zapomnieli. Scenografia na medal, ogólnie film na plus i seansu nie żałuję, ale to bardziej produkcja, o której chciałbym posłuchać reżysera, niż samemu próbować ją rozgryźć.
Najnowsze komentarze