Masaki Kobayashi

Masaki Kobayashi

01/02/2024 Blog 0
kobayashi 1956 black river

Był pacyfistą na wojnie, przez ponad trzy dekady wypuszczał film za filmem, jest jednym z nazwisk na firmamencie kinematografii, a jednak nawet najwięksi kinomani znają go tylko z garści tytułów, które mogą wyliczyć na palcach jednej ręki. Oto Masaki Kobayashi i przegląd jego twórczości.

In any era, I am critical of authoritarian power.” – Masaki Kobayashi

Biorę się za przegląd szóstej dekady XX wieku w kinie w tym roku. Rocznik ’60 już kiedyś zrobiłem, więc czas na ’61. Do zrobienia TOP 10 brakuje mi tylko jednego tytułu, więc wybór pada oczywiście na jedną z największych zaległości w mojej hobbystycznej karierze: trylogia Doli człowieczej, której finał był wypuszczony właśnie w 1961 roku. Bez tego nie wyobrażam sobie robić takiej listy nawet. Na forum filmwebu zresztą można znaleźć nawet mój wpis sprzed ośmiu lat, że właśnie się do niej zabieram… I do dziś tego nie zrobiłem. Wtedy oglądałem na komputerze, mogłem więc bawić się w VPN i oglądać Kobayashiego na amerykańskiej stronie Hulu. Jakość nie była może najwyższa, ale oglądać się dało. Dałem radę zobaczyć tylko pierwszą część – i to był wtedy, aż do teraz, czwarty film Kobayashiego. Dowiedziałem się o nim, gdy na polski rynek weszło Harakiri, które kupiłem na DVD w Empiku za 40 złotych i byłem zachwycony. Wtedy jeszcze dlatego, że tak wypadało, ale z czasem naprawdę pokochałem ten tytuł. Bunt też kupiłem, a Kwaidan widziałem w Iluzjonie. Zapewne większość z was tyle właśnie wie z filmografii tego reżysera – co więc oglądać dalej? Chciałbym, aby reżyserzy w moim zestawieniu mieli przynajmniej Top 10 – a szczególnie taki Kobayashi, który będzie mieć po aktualizacji dwa tytuły na liście największych arcydzieł, jakie widziałem (trylogię licząc jako jeden tytuł).
 
Piszę o tym wszystkim, aby zaznaczyć: nie wziąłem się za poznanie tego reżysera, bo stworzył tyle tytułów wartych uwagi, o których każdy słyszał. Stworzył, ale właśnie – nikt o nich nie słyszał. Zapewne przez kłopot z dostępnością – dzięki VPN możecie wejść na The Criterion Channel albo Hulu i tam oglądać. Bez tego pozostaje wam rarefilmm.com, które pewnie legalne nie jest, ale przynajmniej obejrzycie bez ryzyka infekcji komputera.
 
I nie jestem w tym uczuciu osamotniony, co zresztą ku mojemu zaskoczeniu przewija się przez forum reżysera na filmwebie (tak, wiem, ale co poradzę, w polskim Internecie innego forum nie ma). Harakiri i inne arcydzieła, filmografia od spodu do góry i wśród kinomańskich szeptów nie ma ani słowa o tym, co oglądać dalej, co jest jeszcze dobre. Czy jest dobre? Bo wygląda na to, że zrobił tylko to Harakiri i pozostaje nam się kłócić, jaki tytuł jest poprawny (nie „Harakiri” tylko „Seppuku”, to pierwsze jest wulgarne i prostackie i w ogóle prawdziwy Japończyk nigdy tak nie powie – chociaż oba zwroty oznaczają to samo, czyli rozcinanie brzucha). Poniżej piszę o własnych wrażeniach, z których wynika, że tego reżysera z całą pewnością warto poznawać dalej. Jeśli oczywiście macie akurat ochotę na kino, gdzie akcją jest twórca pochylający się nad moralnym aspektem danej sytuacji – od tego, co oznacza transfer zawodnika w sporcie, poprzez tragiczne konsekwencje podążania za własnymi przekonaniami, kończąc na pytaniu o to, czy przestępcy mogą jeszcze doznać odkupienia swoich win. Czy mówimy o samurajach albo wyrzutkach na ulicy – reżyser sprawdza źródło ich moralności i nie przestaje pytać: czy to, co oni robią, jest słuszne? U niego bohaterowie często śmieją się w twarz regulaminowi i osobom na ważnym stanowisku, kpiąc tym samym z ich fasady i ułudy. Mówią o zasadach i unoszą się swoimi tytułami, podczas gdy one nic nie znaczą – pozwalają tylko ukryć wewnętrzny brak zasad u danej osoby, jej tchórzostwo, brak własnego zdania i niezdolność do wzięcia odpowiedzialności za cokolwiek.
 
Bohaterowie Kobayashiego często wchodzą na ten wyższy poziom i faktycznie rozmawiają o etyce. Ktoś, kto wyśmiewa zastany stan rzecz, często też jest wyśmiewany – bo wie niewiele więcej. Nie ma lepszych pomysłów, a nawet jeśli ma, to w praktyce nie przynoszą idealnego efektu. U tego reżysera jak w życiu: łatwo zacząć temat, ale trudniej go kontynuować, a tym bardziej skończyć w rozsądny sposób, który przyniósłby coś pozytywnego. Najczęściej zostawia tylko wstyd i żal, że w ogóle człowiek gębę otworzył. Nie ma lekko. Momentami łatwo nazwać ten lub inny jego film „ideologicznym”, ale o wiele częściej mają one w sobie mrok, który uniemożliwia wygranie którejkolwiek ze stron. A nawet jeśli ktoś „wygrywa”, to tak naprawdę… Nikt wtedy nie wygrywa. Zrozumiecie, jak zobaczycie.
 
A zobaczyć naprawdę warto.

Obecnie Masaki Kobayashi znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #30

Top

1. Harakiri
2. Dola człowiecza
3. Dola człowiecza 2
4. Dola człowiecza 3
5. Spadek
6. Gospoda złoczyńców
7. Czarna rzeka
8. Mogę ciebie kupić
9. Kwaidan
10. Bunt

Ważne daty

1916 – urodziny (Hokkaido)

1933 – początek nauki na uniwersytecie w Tokio

1941 – początek kariery w filmie, jako asystent reżysera

1942 – zaciągnięcie do armii

1944 – zostanie POW (Prisoner of War), w obozie spędzi jakiś rok

1946 – powrót do kariery filmowca

1952 – debiut krótkometrażowy

1953 – debiut pełnometrażowy

1956 – początek współpracy z Tatsuyą Nakadaim, z którym zrobi 11 filmów

1958 – premiera książki, która stanie się podstawą Trylogii Człowieczej (nie wyjdzie w języku angielskim)

1959 – premiera książki Yasushi Inoue „Tun-huang”, którą pan Masaki będzie chciał zrealizować przez wiele lat, jednak projekt nigdy nie został ukończony

1985 – ostatni film

1996 – śmierć (Tokio, zatrzymanie pracy serca)

Mogę ciebie kupić ("I Will Buy You / Anata kaimasu", 1956)

4/5

Po jakimś czasie wyraźnie widać, że to film Kobayashiego – ale zaczyna się niczym kino sportowe (a konkretnie: baseball). Dużo ludzi gada o transferze jednego zawodnika. Dużo ludzi chodzi i gada z różnymi osobami o transferze zawodnika. Dramaturgia stoi w miejscu, ale jak się człowiek przyjrzy, to widać tutaj lekkie podkreślenie moralnej strony tego wszystkiego: do czego oni się posuną, aby przekonać tego człowieka na swoją stronę. Oraz ile to tak naprawdę jest warte. I w teorii brzmi to w sumie jak późniejszy Spadek, tylko sam film zaczyna go przypominać dopiero w drugiej połowie.

Wtedy to jest kameralny dramat psychologiczny, w którym ledwo widać sport. Zamiast tego jest intryga oraz walka o człowieka, tylko tutaj on sam jest najważniejszym zawodnikiem, który zna swoją wartość i ma świadomość, ile może ugrać… Będzie tylko zaskoczony, jakim kosztem to osiągnie.

Stawka może nie jest porywająca, ale jednak Kobayashi bierze tę historię, aby postawić nam przed oczami człowieka i uświadomić, ile rzeczy musi się stać, aby wyszedł on na boisko i uderzył piłkę kijem.

Black River ("Kuroi Kawa", 1957)

4/5

Przedstawiany ten film jest słowami: ponury, brudny, pozbawiony nadziei – a nawet obrzydzający, odrzucający moralnie. Wszystko dlatego, że jesteśmy w powojennej Japonii, gdzie wojska Stanów Zjednoczonych nadal pomagają w odbudowie. Na te niecałe dwie godziny będzie w zasadzie w slumsach: bary, burdele, lepianki i ludzie żyjący ostatkiem możliwości, jakie mają. Kombinatorstwo, brak perspektyw i zaspokojenia podstawowych potrzeb. Świat kreuje moralność bohaterów, a raczej daje im przyzwolenie – przynajmniej części z nich. Potem Imamura zrobi coś podobnego w Pigs and Battleships.

Trochę to noir bez fabuły, trochę kino obyczajowe z życia tych ludzi, którzy prowadzą swoją egzystencję na tle budynków nadających się do rozbiórki. Każdy inaczej sobie radzi z tym wszystkim, a reżyser przede wszystkim skupia się na tych, którzy coś próbują zrobić tak, aby nie skończyć w burdelu. Kobieta, mężczyzna i typ, który jest antagonistą dla samej przyjemności bycia czarnym charakterem.

Dużo tutaj sprawia wrażenie bycia improwizacją, bo w końcu temat (czyli tło, kostium) jest najważniejszy. Punkt kulminacyjny jednak istnieje. Tak, ma miejsce na tle demolowanego domu, ale dzieje się wtedy o wiele więcej. Dla brudu i zepsucia warto obejrzeć.

PS. Pierwsza główna rola Tatsuya Nakadai. Akurat u Kobayashiego.

Dola człowiecza I: Nie ma większej miłości ("Ningen no Jōken / The Human Condition", 1959)

5/5

Co za film. Ponad trzy godziny i każda minuta jest zasłużona, trzymając w napięciu do końca. Oto poznajemy losy człowieka, który pośredniczy w komunikacji między więźniami obozu dla jeńców wojennych oraz strażnikami. Druga wojna światowa, środek starcia japońsko-chinskiego. Chinczycy są więźniami i czekają na koniec wojny wierząc, że konflikt skończy się na ich korzyść – a wtedy zemsta będzie należeć do nich. Całość oparta o niezależną książkę autibiograficzną, ale też silnie rezonowała z własnymi doświadczeniami reżysera, który starał się być pacyfistą na froncie. Odmawiał awansów, aby być tam najbardziej zwykłym pionkiem bez decyzji w czymkolwiek.

Protagonista Doli… też nie ma zbyt dużo do gadania, ale jednak… Ma. Sam z własnej woli angażuje się w konflikt więźniów i strażników, aby więźniowie nie byli zbyt źle traktowani, ale… Gdzie można wyznaczyć granicę? W świecie, gdzie uważanie wroga za człowieka może być odebrane jako bycie po ich stronie, a tym samym zdradę swojego narodu… I śmierć?

Nie jest to film po prostu o tym, że wojna jest zła, że ludzie cierpią i w ogóle nic nie ma sensu. To w sumie nie jest tu zbyt istotne – oglądany w końcu film z perspektywy tych, co ostatecznie przegrali. Ważniejsze, że oglądamy go z perspektywy człowieka, który chce pozostać człowiekiem. I rozumie – oraz zaczyna akceptować – ryzyko z tym idące. Bo co innego się liczy? Przeżyć, ale żyć że świadomością, że coś można było zrobić? Zaskakuje mnie, że to wcale nie jest historia jednego człowieka, od którego wszystko zależy. To historia wielu ludzi, tu każdy ma własne spojrzenie i cel w tym wszystkim. Nie walczymy tutaj o wygraną albo o zabicie zła. Walczymy, aby pozostać człowiekiem. Aby we wrogu nadal widzieć człowieka. Może nawet o to, aby on zobaczył go w nas.

Kobayashi tragedię wojny widzi w odczłowieczeniu. Efekt jest porazajacy, przejmujący i angażujący. Na koniec tych 3 godzin człowiek chce od razu włączyć drugą część.

Dola człowiecza II: Droga do wieczności (The Human Condition II/ Ningen no Jōken II, 1959)

5/5
Bezpośrednia kontynuacja – Kaji trafia do wojska, gdzie jest maltretowany, ubliżają mu, poniewierają nim, a co gorsza: widzi, jak słabsi od niego są traktowani jeszcze gorzej. Właśnie za to, że są słabsi – zapomnieli czegoś albo nie dają rady dotrzymać kroku na treningu. Wyżsi stopniem robią, co chcą – i nie ponoszą za to konsekwencji. Kaji widzi zło, jakim jest wojsko samo w sobie – i buntuje się przeciwko niemu przy użyciu regulaminu, własnego uporu oraz braku strachu przed tym, co mu zrobią, za stawanie przy swoim. Oraz mówieniu tego, czego nie powinno się mówić głośno. Przełożonego trzeba szanować, a za błędy zapłacić – nawet jeśli to przełożony nam nasrał pod poduszkę, to my odpowiadamy za czystość tej poduszki. Wszystko w imię chwały Japońskiego wojska. Walka wypełnia te trzy godziny i historia jest najmocniejszą zaletą tej części. Bez zdradzanie czegokolwiek – Kaji w pewnym momencie zacznie mieć więcej do gadania. I wtedy wydźwięk opowieści zmieni się znacznie.
 
To też bardziej idealistyczna produkcja – wprost mówią tutaj o ideałach, osądzają samą wojnę, mówią często ponad ludzkim wymiarem i prowadzą dysputę teoretyczną zamiast mówić o tym, co mają w rękach. Osobiście jestem wdzięczny za produkcję, która przypomina mi odległe czasy, kiedy oglądaliśmy bohaterów walczących o coś. Będących symbolem z samego faktu, że my ich oglądamy i chcielibyśmy mieć taką siłę wewnętrzną, co postać na ekranie. I chcielibyśmy, żeby więcej takich osób żyło naprawdę. Za mało jest takich tytułów, abym chciał się teraz czepiać.
 
W końcu na ekranie dojdzie też do wojny… I widać, że Kobayashi nie miał wtedy doświadczenia. Realizacyjnie jest chaos, bo nagle są efekty specjalne (wybuchy i strzały), ruch na trzech planach jednocześnie (z czego jeden to szturm czołgów między aktorami) czy akcja mająca miejsce w kilku lokacjach jednocześnie (tam biegają, a tu do nich strzelają). Nie jest to jednoznacznie źle zrobione, ale… ostrożnie. I czuć oddech ulgi, gdy scenariusz wrócił do sytuacji, gdzie dwóch-trzech aktorów gada ze sobą. W okopie, w kostiumie, ale jednak. To jest niekoniecznie łatwiejsze, ale bardziej znajome w realizacji.
 
Z tych powodów pewnie dla większości nie będzie problemu wskazać najmniej genialną część trylogii – niemniej dwójka nadal ma ogromną siłę przekazu artystycznego jak i emocjonalnego. Doświadczenia protagonisty udzielają się widzowi i przeżywamy jego dramat, uczestniczymy w nim. Razem z nim nie możemy patrzeć, jak innym dzieje się krzywda, a winni uciekają od odpowiedzialności. I cieszymy się, że ktoś walczy o to, co właściwe.
 
„Każdy kiedyś umrze” – powiedział żołnierz tuż przed przystawieniem sobie karabinu do głowy i pociągnięciem za spust. Swoją drogą, fenomenalna scena samobójstwa. Jakby ją scenarzyści Better Call Saul pisali – wiemy, gdzie zmierza, a i tak jesteśmy w nią zaangażowani. I bierzemy tę ostatnią podróż obcego człowieka razem z nami…

Dola człowiecza III: Modlitwa żołnierza (1961)

5/5
Finał trylogii Kobayashiego działa wyłącznie jako spadkobierca poprzednich filmów. Zaczynamy pięć minut po finale części drugiej, kiedy bohater przeżył przegraną bitwę – i co teraz? Wycofać się do swoich czy iść w stronę rodziny, bo pierwsza opcja skończy się pewną śmiercią mającą wyłącznie zabarwienie ideologiczne? Wiecie, walka do końca i takie tam. Oczywiście pójdzie w stronę żony, teren zna, teraz tylko przygody po drodze – głód, zimno i zagrożenie w postaci obcych. Spotka grupę ludzi uciekających przed wojną i będą go błagać o jedzenie, a on będzie musiał odmawiać. Zabije człowieka. Będą walczyć z grupami przeciwników. Zostanie pojmany. Własny naród będzie go traktować jak zdrajcę, czyli podczłowieka, a wróg po prostu jak podczłowieka.
 
I w sumie niewiele więcej będzie się tu dziać. Bohater jest na wojnie i robi rzeczy, które są na wojnie, co widzieliśmy wiele razy. Mam świadomość, że to jedna z pierwszych produkcji ukazujących nieludzkie traktowanie wrogów, tortury, męczarnie czy odwagę wymaganą, aby przedstawić niektóre sceny – jednak w większości ten pierwiastek już minął. A to, co dostaliśmy, widzieliśmy już w lepszym wydaniu. Nie z winy Kobayashiego, on i tak pokazywał więcej niż mógł – ale dziś pokazują więcej. Dosadniej, brutalniej, bez wymówek. Naprawdę można poczuć głód bohaterów, ich cierpienie, trud. Również dlatego, że budżet i możliwości techniczne są większe. Kobayashi musiał zbyt mocno polegać na pracy swoich aktorów. Najbardziej na tym cierpi końcówka, gdy… Ledwo co widać. Zbliżenia na ręce i twarz jednego aktora, a resztę wokół musimy sobie dopowiedzieć, że tam w ogóle coś jest. Jakby liczyło się już tylko pokazanie, że bohater jest popychany – a ja wtedy tylko myślę o tym, jak sztucznie to popychanie wygląda. Nie mogłem w nie uwierzyć.
 
Największa siła tego filmu to świadomość widza, iż ogląda finał przygody TEGO człowieka. To konsekwencja wszystkich działań Kajiego z poprzednich filmów. Sam reżyser nie bardzo to podkreśla i oglądając tę część oddzielnie nie bardzo to czuć. Wiem, że to jest jakiś argument, ale takiego Władcę pierścieni przecież często oglądamy w oderwaniu od kolejności – po prostu akurat mamy chęć na ten segment i tyle, bez obowiązkowego oglądania w kolejności i to do końca. Dola człowiecza jednak jest całością i trzeba te trzy dni zarezerwować. Wtedy podczas oglądania człowiek jest najbardziej zaangażowany w to, co ogląda – wtedy fakt, że żołnierz Kaji zabija innych ludzi, nie jest po prostu widokiem żołnierza na wojnie. Nie, to ten sam Kaji z pierwszej części. I jak jego wierzenia doprowadziły go do tego miejsca na świecie. Na tym polega największa siłą tej trylogii i jak ostatnia część jest bezlitosna w egzekucji – to jest dobre słowo – planu, jaki wojna ma dla każdego człowieka.
 
Tutaj wprowadzono też odrobinę surrealizmu – bohater rozmawia z żoną, która pojawia się koło niego. Dodano też romantyzmu, który akurat tutaj najmniej pasował – zagrożenie jest w końcu ostateczne, mróz i głód są o o krok od zadania śmierci, a tymczasem reżyser decyduje się wtedy najbardziej od tego oderwać, każąc swojemu bohaterowi nieść kawałek pieczywa dla ukochanej. I ten finałowy monolog rozrywa serce, że po tej całej wojnie tylko tyle może dać miłości swojego życia, ale zrobi chociaż tyle… Tylko no właśnie, przejmuje mnie impakt emocjonalny, ale i jednocześnie zupełnie nie zgadzam się z takim oderwaniem od rzeczywistości. Cała ta trylogia była twardo osadzona w tym, jaki świat naprawdę jest, że wszystko ma swoje konsekwencje. Bohater zaczynał jako czysty idealista i brutalnie musiał zacząć robić rzeczy, jakich wcześniej nawet nie mógł sobie wyobrazić. A tymczasem te blisko dziesięć godzin kończy się najbardziej nierealistyczną deklaracją w całej trylogii.
 
Całość nadal zachwyca nowe pokolenia kinomanów, ale no właśnie: jako całość. Jako film sam w sobie jest najprostszy na tle reszty, ma też najmniej wyróżniających się scen. Działa przede wszystkim dlatego, że znamy bohatera oraz jego dotychczasowe doświadczenia, które popchnęły go w stronę tego tragicznego finału. Kobayashi pokazuje, że na wojnie pozostaje tylko modlitwa – nawet jeśli masz pewność, że nikt nie słucha, nie słyszy i nie usłyszy. To modlitwa do samego siebie o kolejnych kilka kroków. Albo o to, żeby odpocząć, chociaż pięć minut. I by po tych pięciu minutach podnieść się i ruszać dalej.

Harakiri (1962)

5/5

(tekst pierwotnie opublikowany 16.05.2016 roku po ponownym seansie)

XVI wiek. Czasy kryzysu. Domy dające kiedyś schronienie samurajom teraz dają im wypowiedzenie. To ciężki okres dla nich. Normalnym jest, że na dwór któregoś rodu zjawia się ronin, by prosić o możliwość popełnienia seppuku – honorowego samobójstwa, polegającego na przecięciu się krzyżowo po brzuchu. Wtedy pomocnik odcina głowę samobójcy i rytuał jest zakończony. Jeśli taka osoba nie jest w stanie zapewnić sobie utrzymania, takie było dla niej rozwiązanie, by odejść z tego świata z podniesioną głową.

Jest w tym jednak pewien haczyk, mianowicie jeden z Panów zamiast wyrazić zgodę na przeprowadzenie rytuału, wolał zaoferować zatrudnienie roninowi. Teraz ten mógł żyć. Inni Panowie nie posuwali się tak daleko – oferowali drobny podarunek pieniężny i odsyłali roninów do domu. Przez to doszło do sytuacji, w której na dworach nie pojawiają się poważni samobójcy. Najprawdopodobniej w większości są oni tylko żebrakami, którzy nie mają żadnych honorowych zamiarów. Zapewne nawet nie powodzi im się tak źle, by musieli posuwać się do nabijania swego ciała na ostrze.

Na takim tle toczy się fabuła Seppuku – ronin Hanshiro Tsugumo przybywa na dwór pewnego Rodu by prosić o wykonanie u nich zabójczego rytuału. Pan dworu ma co do niego wątpliwości, więc nasz bohater najpierw musi wysłuchać opowieści o podobnym samuraju imieniem Motome, który przybył z identyczną prośbą, ale nie miał intencji by się zabić. Liczył tylko na pieniądze. Pan, by uniknąć żebraków w przyszłości, wyraża zgodę na seppuku. Motome najpierw nie wierzy, potem próbuje ucieczki, i w końcu prosi o łaskę, by pozwolono mu odroczyć rytuał o dzień lub dwa. Wszystko na nic – do samobójstwa dochodzi na miejscu, tak jak Motome sam o to prosił. Hanshiro pomimo wysłuchania tej opowieści nie zmienia danego słowa.

Film Kobayashiego jest surowy i zimny. Nie przystoi do współczesnych standardów, zawiera w sobie pierwiastek zaufania wobec widza i tego, że ten wykaże się odrobiną cierpliwości. Nie w obliczu długich ujęć i wolnego tempa, tego akurat w tym filmie nie ma – nie, mi chodzi o początkowy brak połączenia emocjonalnego widza z obrazem. Podczas pierwszego seansu nie wiemy, czy Motome naprawdę chcę się zabić, czy tylko udaje. Nie znamy jego motywacji ani w jaki sposób planował wykorzystać dzień lub dwa zwłoki. Odpowiedzi przyjdą później, ale na razie całe to przedstawienie jest nam obce i odległe – ponieważ taki był zamiar twórcy. Oglądaliśmy wtedy wszystko z perspektywy Panów, którzy sami nie chcieli nic wiedzieć. Nie wpadli na to, by zapytać Motome, zanim ten zakończy swój żywot.

Ma to ścisły związek z wymową całej produkcji, która jest buntownicza oraz oskarżycielska. Atakowany jest tutaj cały ówczesny system władzy oraz kodeks honorowy, który w rzeczywistości okazuje się służyć czemuś innemu niż na papierze. Obnażona jest też prawdziwa natura władców, i to, czym się kierują.

Nie mogę sobie przypomnieć, czy w którymś innym tytule z tego gatunku wszystkie elementy pasowały do siebie w tak spektakularny sposób, co tutaj. Uwielbiam atmosferę zbudowaną z surowych zdjęć, gry aktorskiej i oszczędnej muzyki. Wszystko tu w zasadzie jest perfekcyjne – od suchego powietrza na dziedzińcu, po łąkę, gdzie między ostrymi wiatrami doszło do pojedynku na ostrza. Pojedynku – warto dodać – w głównej mierze psychologicznego.

Perfekcyjna dramaturgia i budowanie napięcia. Pierwsze 40 minut uwielbiam, a to co po nich następuje jest ich idealnym uzupełnieniem. W temacie na najlepszy film 1962 roku mógł być tylko jeden kandydat.

Spadek ("Karami-ai / The Inheritance", 1962)

5/5

Chłop dowiaduje się, że ma raka i postanawia znaleźć spadkobierców: kobiety, które urodziły jego trójkę dzieci. Chłop jest bogaty i ma do oddania naprawdę wiele, więc zaczyna się intryga o to, kto dostanie te pieniądze. I do czego jest w stanie się posunąć, aby je zyskać. Fabuła niczym z kina noir, pozbawiona morderstwa, za to ze sporym komentarzem o społeczeństwie, relacjach między ludźmi, między płciami, ich rolą w życiu i przyjętych normach. Kobayashi z całą pewnością stoi tutaj po stronie kobiet, ale robi to przewrotnie – bo trudno którąkolwiek postać podejrzewać o czyste zamiary. Każdy tutaj walczy i wszystkie chwyty są dozwolone, niektórzy tylko lepiej to ukrywają. Albo są tak bardzo przeświadczeni o swojej racji, że nawet tego nie ukrywają – im w końcu wolno, skoro sprawiedliwość stoi po ich stronie.

Z tego wynika obraz brudny i smutny, ponieważ wcale nie jest tak, że ta historia nie mogła mieć pozytywnego wydźwięku lub finału. Gdy jednak walka się zaczęła i każdy zaczął kombinować, wygrać mógł tylko najlepszy oszust. A to przecież opowieść o dzieciach i pieniądzach, które mogły odmienić czyjeś życie. Ówczesna Japonia jednak nie była dla takich rzeczy najlepszym miejscem – to kraina skrzywdzonych ludzi, którzy dorośli, aby krzywdzić kolejnych. Reżyser ma sporo do powiedzenia i udało mu się z gracją wpleść niemal niepostrzeżenie swój komentarz pomiędzy dialogi czy ogólny rozwój fabuły. Nawet jeśli robił to poprzez narrację z OFF-u jednej z bohaterek.

Bo koniec końców wygrywa kobieta, tak – ale nadal nie ma w tym nic pozytywnego. Nie zasługiwała na to bardziej od pozostałych i nic dobrego z tego nie wyniknie. Gorzki wydźwięk amerykańskiego noir pasuje tutaj idealnie. Chciałbym nawet napisać: zbyt idealnie. Noir powinno być wtedy melodią przeszłości…

Naprawdę trudno uwierzyć, jak udany „run” miał wtedy Kobayashi. Trylogia Człowiecza, to i Harakiri na przestrzeni trzech lat. Klękajcie narody, doprawdy.

Bunt (1967)

3/5

(notatka pierwotnie spisana 18.08.2012)
Kilka chaotycznych myśli po powtórce.

Historia jest w porządku, ale źle rozłożona – opis filmu wystarcza, by przeskoczyć o godzinę do przodu, a nawet i więcej. Zwykły wstęp trwa ponad połowę filmu. Zresztą zależy jak patrzeć, bo rozwinięcia albo tu nie ma, albo jest bardzo krótkie. Po wstępie od razu jest właściwie zakończenie, czyli walka.

Przeszkadzała mi strasznie umowność scen zbiorowych, gdzie wszyscy wiedzieli co inni chcą zrobić i spokojnie czekali. Ktoś tam ładuje się na podwórko, wali przemowę, coś tam robi, a druga strona: „hm, staniemy tu i poczekamy te 5 minut i 16 sekund, aż przyjdzie czas na naszą część tej sceny”. I tak na zmianę.

Pierwszy raz przeszkadzało mi aktorstwo polegające na przyjęciu pozy i zatrzymaniu się w niej, aż ktoś tam skończy przemowę czy coś. A może inaczej – zawsze mi to trochę przeszkadzało, ale zwykle film obok tego miał jakieś zalety więc przymykałem na to oko.

W ogóle nie poczułem konfliktu bohater kontra system, w którym jedna strona miała powody by być nieposłusznym władcy, ale… nic z nimi nie robiono. To nie jest film o jakiś wartościach, nikt tu nie ma racji lub nie, chodzi tylko o to by się napie*dalać. Miffune równie dobrze mógł powiedzieć „Niechce mi się” i efekt byłby z grubsza taki sam, z wyjątkiem jednej sceny. Zamiast tego jest ta skomplikowana, bogata historia nie mająca żadnego skutku poza tym nieposłuszeństwem, a można było do niego doprowadzić na wiele innych sposobów. W ogóle czemu przez tyle czasu sprawiali wrażenie, jakby było inne wyjście z sytuacji oprócz bijatyki, skoro ja po przeczytaniu opisu wiedziałem, że nic innego nie będzie. I w drugą stronę, czemu było tylko jedne wyjście? Czemu nie było żadnej reakcji otoczenia na historię o złym władcy (na przykład)? Zamiast tego jest:
– Sprzeciwiasz się?
– Tak, nasz pan to zły człowiek, lol.
– Sprzeciwiasz się?
– Właśnie to powiedziałem.
– Wiem, usłyszałem za pierwszym razem, ale w scenariuszu jest, że jeszcze z 40 razy musimy tę scenę odegrać.
– A potem będziemy się bić?
– No.
– Cholera.

Nie uwierzyłem w ten świat, który w ogóle nie żyje, bardziej wygląda jakby bohaterowie zamierali w bezruchu na to, aż coś się wydarzy. Przeszkadzało mi wiele detali, od kopania dołu za pomocą wiosła po fakt, że przejechanie ostrzem po ciele jest zabójcze bezwzględnie dla wszystkich, ale bycie postrzelonym już nie.

Historia jest niezła, klimat jest w porządku, zdjęcia też, montaż trochę za szybki, ale filmu nie polubiłem. Dziwne.

Gospoda złoczyńców ("Inn of Evil", 1971)

5/5
„Nienawistna ósemka” spotyka „Red Dead Redemption”
 
Czasy samurajskie i mała gospoda na uboczu, która jest tak naprawdę bazą dla wyjętych spod prawa ludzi, gdzie zabłądzi człowiek potrzebujący… pomocy. W ten sposób zaczniemy poznawać grupę ludzi, którzy mieli ciężko w życiu, stracili nadzieję albo przestali bać się śmierci, ale teraz zaczną myśleć, że jest jeszcze dla nich druga szansa na odkupienie. Kobayashi w ten sposób oczywiście analizuje świat wokół nich, jak ta rzeczywistość kreuje wyjętych spod prawa, jak sprzyja takim dramatom.
 
Całość jest trochę teatralna i nie do końca sprawnie zrealizowana na poziomie montażu (szczególnie spójności, ale też płynności narracji), ale jednak porusza. Nie daje walk na miecze, jakich człowiek mógłby się spodziewać po takim reżyserze – pewnie choreograf się zmienił i teraz jest inny niż przy takim „Buncie” – ale końcówka całkowicie zaspokaja wizualne potrzeby. Przynajmniej moje. Te ostatnie 10 minut naprawdę musicie zobaczyć na własne oczy… Mam nadzieję, że nikomu tam się krzywda nie stała.
 
Kameralny dramat głównie gadany z domieszką japońskiej awangardy lat 70. Czego tutaj nie lubić?
 
PS. Oryginalny tytuł znaczy coś innego i jest to wyjawione w samym filmie, ale akurat są solidne argumenty, by wybrać taki bardziej zwyczajny tytuł, niż poetyckie podsumowanie całej opowieści i zamieścić je zaraz na początku.