John McTiernan
„I knew that I had to go and learn what a movie was, not just my experience of going and watching a movie. So I went and sat in Truffaut’s Day for Night, watched it for three days straight, eight hours at a time and memorized it shot-for-shot. I got past the story, all the original and secondary experience, so I could study what it was that I was really watching.” – John McTiernan

Obecnie John McTiernan znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #80
Top
1. Szklana pułapka
2. Predator
3. Szklana pułapka 3
4. The Hunt for Red October
5. Sekcja 8
6. Uzdrowiciel z tropików
Ważne daty
1951 – urodziny (Albany, USA)
1986 – debiut reżyserski
2003 – ostatni wyreżyserowany film, drugi raz wtedy zrobił remake Normana Jewisona
2012 – czwarte małżeństwo
Predator (1987)
Czyli jak przestałem być snobem i polubiłem filmy z Arnoldem. Możliwe, że nawet tego filmu nigdy w całości wcześniej nie widziałem – wiedziałem o jego istnieniu z telewizji, gdy byłem młody, ale jak zostałem kinomanem, to wiadomo: tylko Antonioni, Bergman i Tarkowski, a taki Predator to TYLKO kino akcji. I byłem po latach zdziwiony, że film z Arnoldem też jest nazywany przez niektórych arcydziełem, że film TYLKO akcji może być tak nazywany. Z czasem poszerzyłem horyzonty i teraz mam za sobą niesamowicie satysfakcjonujący, śmieszkowy seans – ale tak, to po prostu dobry film. Grupa postaci pod przywództwem Arnolda ma misję w dżungli, na miejscu jednak okazuje się, że ich misja była zasłoną dymną. Cel był zupełnie inny, przeciwnicy zupełnie inni… I teraz zaczyna się gra o życie, bo kilku ludzi u władzy tak zdecydowało. A dla nich żołnierz i mundur jest tylko… zasobem. Ludzkim zasobem do wykorzystania.
Po pierwsze: humor. Film robi sobie jaja od początku, ale w poważny sposób: jest po prostu coś zabawnego w tym, że Arnold nie może wytrzymać pięciu minut bez cygara. Albo że niby gra wysoce wyszkolonego przywódcę brygady od zadań specjalnych – co jest śmieszne samo w sobie, tylko on zaczyna strzelaninę od rzucenia samochodem w budynek i wysadzeniu go w powietrze. Bo jest Arnoldem i może, w sensie: jest w stanie fizycznie podnieść samochód. I widz to kupuje, bo w końcu ogląda film z Arnoldem i chce widzieć, jak jego budowa jest wykorzystywana. Wszystko jest tutaj przesadzone i ma w sobie aspekt humorystyczny: bohaterowie strzelają w zasadzie tylko z minigunów albo wyrzutni granatów, każdy przeciwnik wylatuje w powietrze robiąc salto przed śmiercią. Gdzie się nie strzeli, tam coś wybuchnie. Każdy dialog jest ultra samczy, te twarde spojrzenia, ta absolutna powaga… Cytując jednego z bohaterów: „Nie mam czasu krwawić”. Sytuacja jest aż tak poważna, że nie ma miejsca na nic innego, co obraca się przeciw twórcom, będąc okazją do śmieszności – ale to z korzyścią dla filmu.
Zagrożenie w tym filmie jest takiej rangi, że właśnie trzeba bohaterów, którzy nie odpuszczą, podejmą rękawicę i będą walczyć aż do końca – jego lub ich. Nie będzie w nich wtedy nic innego, tylko wypięta pierś, karabin w ręku i twarde spojrzenie człowieka gotowego na wszystko. Inaczej ta historia nie mogłaby działać. To nie mogła być historia kogoś, kto pokonuje swoje słabości – to musiała być historia kogoś, kogo mocne strony są wystawione na najcięższą próbę. Jest tutaj nie tylko fetysz mięśni, eksplozji oraz broni palnej – to w zasadzie hołd dla zdolności człowieka jako oddzielnego gatunku i przypowieść o tym, jak ktoś taki zdominował wszystkie inne na całej planecie, nie mając do tego przecież predyspozycji: nie jest najsilniejszy lub najszybszy, wręcz przeciwnie. A jednak był i jest cały czas w stanie sobie poradzić. W ostatniej bitwie nie biorą udziału pistolety, ale łuk, ogień i inne rzeczy, które człowiek pierwotny mógł mieć do dyspozycji, jeśli był odpowiednio zdeterminowany.
Akcja jest cudownie podkolorowana i film nauczy każdego widza co najmniej jednego: jeśli widzisz kumpla prującego do drzew, to nie zadajesz pytań, tylko sam prujesz z tego, co masz w ręku. Na pewno pomoże fakt, że kolega jest czarnoskóry. Patrząc przez dzisiejszy pryzmat, to obsada jest idealnie zróżnicowana: Europejczyk, kobieta, Meksyk, nerd, czarny oraz „człowiek lasu”, który czuje wiatr i czyta ślady, tego typu czary. Nawet mówią w kilku językach. Nie ma za to cycków ani romansu, chyba że liczyć „przyjaźń” między dwoma żołnierzami. Czy ktoś to wtedy zauważył? Czy to była wtedy zaleta? Czy to powinna być zaleta?
Film nie jest bez wad – jest w końcu specyficzny i nie dla wszystkich, tylko z tego względu może „nie podpasować” widzowi. Mnie przeszkadzało tylko w niektórych momentach, gdy dialogi były zbyt oczywiste („Nie mógł mnie zobaczyć”), kostium raz czy dwa też nie był przekonywujący (wręcz można zacząć myśleć: „Czemu tak się go obawiamy?” – nie chodzi o design, ale samo poruszanie się w nim), a napisy końcowe, jakie ten tytuł ma, są ostatnim, co chciałbym w takim filmie zobaczyć. Tyle osób umarło na ekranie, a teraz każdy się uśmiecha do kamery. Jakby to była czołówka sitcomu kilka dekad wstecz, to w ogóle nie pasuje do Predatora! A poza tym – nic, bawiłem się przednio. I będę wracać do tej historii, Arnolda i akcji pewnie jeszcze nie raz. Kino na piątkę z plusem, ale Terminator jest lepszy.
Szklana pułapka ("Die Hard", 1988)
Uznaję za zabawne, że dzisiaj Die Hard jest uznawane za typowe kino akcji na równi z całą resztą gatunkowych klasyków, większych i mniejszych. Zgoda, główny bohater przeżywa tutaj wiele niemożliwych zdarzeń… ale jest tu o wiele więcej.
Jak choćby ów główny bohater, John McClane, na poznanie którego poświęcono sporo czasu. W separacji z żoną, poleciał na drugi koniec kraju, wyżywa się na swojej ukochanej, ma problemy by nad sobą panować, ale jest przy tym sympatyczny – troszczy się o innych, dlatego został policjantem, jedynie zdarza mu się mieć słabe momenty. Nie jest super-silny, nie ma przeszłości pełnej ściśle tajnych zdarzeń. Jest gliną i tyle. Ktoś taki przypadkowo znalazł się w wieżowcu podczas Wigilii, gdy budynek zostaje opanowany przez terrorystów bez żadnego widocznego powodu. Policja nie ma o niczym pojęcia. John McClane jest teraz ukryty, poza wiedzą agresorów, i od niego zależy by sytuacja dobrze się skończyła.
I nie robi tego, co moglibyście sobie pomyśleć. Zamiast tego stara się być niewidzialny i wykombinować jak tu ściągnąć pomoc, która to będzie mogła poradzić sobie z zagrożeniem. On sam jest w zasadzie bezbronny – biega boso, a glocka trzyma bardziej do dodania sobie otuchy niż faktycznej ochrony. Ma na przeciwko siebie w końcu wyszkolonych zabójców, i chce się od nich trzymać jak najdalej.
Swoją drogą, strasznie mi się oni spodobali. Widać wyraźnie, że są samoświadomi i inteligentni. Nie potrzebują usłyszeć rozkazu, by coś zacząć robić, są też zaangażowani sami z siebie w cel misji. Polują bez zarzutu – i nie są bezimienni. Jest ich ograniczona liczba – mniejsza niż 15! – i pokonanie któregokolwiek wpływa na sytuację i daje satysfakcję. Tamci zauważają, że kogoś brakuje.
Ta produkcja jest po prostu kozacka. Atmosfera zamknięcia, kolejne widowiskowe sceny z których McClane wychodzi żywy w ostatniej możliwej sekundzie, a na końcu ledwo trzyma się na nogach. Jest ranny, boli go każda część ciała, serce ledwo daje radę od nadmiaru wrażeń – i chociaż powinien do tamtego momentu umrzeć na cztery różne sposoby, twórcy uwiecznili jego przygody w taki sposób, by można było dać wiarę w ten finalny obraz. W jednym z krytycznych momentów McClane czołga się ostatkiem sił, ponieważ stopy ma całe we szkle. I zajmuje mu dłuższą chwilę, by z tego stanu się wylizać. Mimo to, gotowy był stawić czoło czemukolwiek, co jeszcze zostało. Bohater, którego chce się pamiętać i oglądać. Takie kino uwielbiam!
Szklana pułapka 2 ("Die Hard 2", 1990)
Wiele zmieniło się w kontynuacji. John McClane wciąż jest policjantem, ale jest teraz w zaśnieżonym Waszyngtonie i czeka na samolot – ludzie go rozpoznają, pamiętają wydarzenia w Nakatomi Plaza. Zamiast izolacji mamy tłok na lotnisku, a sam bohater dosyć chętnie sam pakuje się w kłopoty. A z czasem jego zaangażowanie tylko rośnie. Terroryści opanowali obiekt, w tym wszelką komunikację z krążącymi wokół samolotami. Mogą bez problemu doprowadzić do katastrofy każdego z nich, a na jednym z nich jest żona McClane’a…
Nie można w zasadzie porównywać tych dwóch filmów, ponieważ oba próbują czego innego i to udaje im się w równym stopniu. „Dwójka” jest większa na każdym polu i bardziej nawiązuje do tych wcześniejszych filmów akcji z lat 80’tych. Teraz McClane jest tym jednoosobowym bohaterem, który wyręcza policję i wojsko, robi wszystko z pozycji przypadkowego gościa na imprezie. Nie ukrywa się i nie czeka przez pół filmu, jak robił to w Nakatomi Plaza. Chociaż tym razem nie odniesie większych obrażeń (żadnych stóp w szkle), to do puli niebezpieczeństw dodano również naturę – śnieżyca uniemożliwiająca widoczność to tylko początek. Akcja jest bardziej komiksowa i opiera się w większym stopniu na widowiskowości, niż atmosferze zagrożenia. Teraz walka z terrorystami jest… fajna.
Pamiętam jakie wrażenie wywarły na mnie poszczególne sceny gdy oglądałem je jeszcze w podstawówce – McClane wybiega na lotnisko w płaszczu i podpalonymi kijami, byle tylko dać jakikolwiek sygnał nadlatującemu samolotowi, że ziemia jest o wiele bliżej niż ten podejrzewa. Naiwne, banalne, ale też porażająco heroiczne, byle tylko zrobić co było w jego mocy… Druga scena to oczywiście końcówka, z najbardziej kozackim „Yippee ki-yay, motherfucker!” w historii kina. Wizualna delicja.
Właściwie jedynym minusem filmu jest postać kobieca. Powinna być tym wielkim motywatorem osobistym, by chciano ją uratować. A zamiast tego jest bezużyteczne babsko, które nie robi nic. Jedynie mówi, że wybiła zęby pewnemu mężczyźnie, za co dostaje szampana w nagrodę. Bez żadnego kontekstu, po prostu gość był nieznośny, więc go pobiła. Koniec charakterystyki postaci żony Johna McClane’a: przedmiot, który nienawidzi mężczyzn.
Co do jakiejś oceny… cóż, pierwsza część spróbowała czegoś trudniejszego, świeższego, i to ona jest tym klasykiem który wpłynął na późniejsze losy gatunku. Dlatego ma u mnie ocenę wyższą, ale chętny jestem do oglądania obu części w tym samym stopniu. Co roku.
Sekcja 8 ("Basic", 2003)
Pada deszcz, John Travolta jest sympatyczny, a ostatnia scena jest warta zobaczenia. Nawet jeśli najbardziej absurdalna.
Jest to produkcja słynna z ilości zwrotów akcji – i każdy kolejny miałby być bardziej bezsensu. Osobiście żebym mógł to stwierdzić, film musiałby być bardziej angażujący, a tymczasem każdy dramatyczny moment wywoływał we mnie najwyżej reakcję pokroju „Niech będzie”. Często widzę porównania z filmem „Rashomon”, ponieważ tutaj też próbujemy złożyć prawdę z zeznać sprzecznych ze sobą, ale warstw jest tutaj więcej… Tylko o co chodzi? Żołnierze poszli na misję i wrócił tylko jeden z nich, teraz nie mogą go skłonić do zeznań, więc dzwonią po Travoltę, żeby go przesłuchał i doszedł prawdy.
I prawda, jak się nad tym wszystkim po seansie zastanowię na pięć sekund, to też mam liczne pytania – skąd wiedzieli, że tak to się rozwinie? – ale nieszczególnie zależy mi na odpowiedziach. A na pewno nie uczynią one filmu lepszym. Tajemnica była mi po prostu obojętna i podczas oglądania musiałem sobie przypominać, o co w ogóle tutaj tak naprawdę chodzi, bo kolejne zwroty akcji są dramatyczne i tyle, tracąc jednocześnie cel z oczu. Bo po co to wszystko było?…
Historia nie ma też pomysłu, jak zaangażować odbiorcę, aby ten też wziął w tym udział. Sygnały dla bohaterów często są błahe i w ogóle nie uzasadniają tego, że oni się aż tak przejmują tym, co właśnie usłyszeli – a co dopiero widz ma otwierać szerzej oczy. To jest po prostu naciągane, byle tylko osiągnąć dramatyzm. Fabuła jako taka, kiedy już się dowiemy o co w niej chodziło, jest nawet solidna, ale nie chce mi się oglądać tego drugi raz, aby mieć pewność. John Travolta i Samuel L. Jackson są rewelacyjni, reszta obsady trzyma poziom, reżyserii McTiernan też chyba nie ma czego zarzucić – dostał scenariusz jaki dostał, ale oddał mu szacunek i swoją część roboty wykonał we właściwy sposób.
Ostatnia scena jest tak wyluzowana i oderwana od rzeczywistości oraz całego kontekstu, że jest na swój sposób cudowna. Tak nagła zmiana tonacji jest jednocześnie elektryzująca i zaskakująca, że żałowałem, że film już się kończy. Finałowe przejście do napisów też zasługuje na uwagę. Ogólnie w tym obrazie znajdzie się wiele detali zasługujących na pochwałę i jako całość nie był złym doświadczeniem. Jeśli średniaki tak mają wyglądać, to ja nie mam nic przeciwko: coś próbuje, przegina, nie dostarcza ale i nie mam wrażenia, że straciłem czas.
Szklana pułapka 4.0 ("Live Free or Die Hard", 2007)
Sceny akcji wciąż fenomenalne. John wciąż jest Johnem. Nie umiem nie lubić tego filmu.
Miałem obawy, że tym razem jednak nie polubię tego filmu i początek w sumie to potwierdza – reżyser tego filmu nie umiał nakręcić sceny rozmowy trzech osób stojących obok siebie, a montażysta nie miał nawet do czego ciąć, więc dochodzi do takich kwiatków, jak McClane wchodzący do samochodu – ale nie tego, obok którego stał w poprzednim ujęciu. Są przypadki, gdy takie cięcia są sprytne, ale w tym przypadku rezultat końcowy jest… Dezorientujący. Całe gadanie o technologii kiedyś było bardzo nowoczesne, ale dziś jednak zamknęło obraz w przeszłości i niektóre „hakerskie” elementy ogląda się z wymuszoną wyrozumiałością.
Więcej uwag z ręką na sercu nie mam. Od momentu, gdy wybucha mieszkanie Justina Longa zaczyna się seria sekwencji, które robią wrażenie do dnia dzisiejszego. Każda z tych scen dzisiaj byłaby diamentem na tle całego filmu – wystarczy zobaczyć snajpera, który skacze po dachach, gzymsach, wentylacji i na jednym ujęciu z trzeciego piętra jest już na dole. I wszystko wskazuje, że naprawdę to zrobili. To w ogóle oddzielna kwestia, bo efekty specjalne wydają się w dużej części niewidzialne i tylko kinofilska świadomość podpowiadająca, że „musieli przecież stosować CGI” przekonuje, że chociaż niektóre sceny są cyfrowe. Równie dużo jednak naprawdę zrobili. Kiedy samochód wisi w szybie windy i ludzie zwisają z jego drzwi oraz okien, ja jestem przekonany, że to auto naprawdę tam wisi. I tylko przyglądam się uważniej tym scenom, więc widzę wyraźnie np. że Bruce Willis tak naprawdę nie dokonał abordażu na jadącą ciężarówkę – wszystkie ujęcia na jego twarz są już w środku, więc to był kaskader… Ale jednak naprawdę w kadrze dokonali tego abordażu! I to czuć podczas oglądania! Ilość rozmachu i pomysłów na sceny akcji urywają łeb, kropka. Każdy w finale ledwo trzyma się na nogach, krwawi i wymaga lekarza – ale wygrał. I to jest piękne. O to chodzi w Szklanej pułapce!
A o co jeszcze chodzi? O samego Johna McClane’a, który jest tutaj sobą. Tak, sarkastyczne teksty oraz charyzma Bruce’a Willisa, ale przede wszystkim jest policjantem, który został nim, bo chciał pomagać innym. I w tym filmie zwraca uwagę na zwykłych ludzi, jest nimi zainteresowany. Może być dupkiem, ale zapuka do twojego auta, żeby upewnić się, że wszystko gra. Ta część rozwija go o bycie rodzicem, widzimy jego energię w jego córce i… To jest po prostu zajebiste. „Teraz jest ich tylko pięciu”, tak właśnie brzmi Die Hard w XXI wieku.
I wychodzi na to, że dobrze, iż piąta część istnieje. Teraz o czwartej nikt nie powie, że to najgorsza część cyklu. Piątka faktycznie jest złym kinem, a czwórka utrzymuje równy poziom serii, która była na ostatnim miejscu w dniu premiery tylko ze względu na elementy młodzieżowe i hakerskie. Reszta jest wciąż złotem kina akcji, po którym nastały długie lata posuchy. W zasadzie aż do Fury Road.
Najnowsze komentarze