Jeffersonowie („The Jeffersons”, 1975-1985)

Jeffersonowie („The Jeffersons”, 1975-1985)

04/11/2023 Opinie o serialach 0

Najlepsze odcinki: „Florence’s Problem”, „984 W. 124th Street, Apt. 5C”, „The First Store”, „Sorry, Wrong Meeting”.

5/5

Spin-off serialu All in the Family, będącego jednym z pierwszych (po Good Times) sitcomów koncentrujących się na czarnoskórych bohaterach w USA. Po tym, jak wyprowadzili się z sąsiedztwa państwa Bunkerów w szóstym sezonie All in the Family, tydzień później premierowali pod własnym nazwiskiem jako mieszkańcy luksusowego apartamentowca w Nowym Jorku. George Jefferson, jego żona Louise i ich dorosły syn Lionel – żyli w biedzie całe życie, pracowali ciężko i teraz osiągnęli finansowy sukces. To znaczy George go osiągnął, w rejonie „dry cleaning store”, których otworzył siedem i teraz… Nadal jest tym rasistowskim cholerykiem, jakim był. Teraz tylko ma pieniądze.

Unikalny jest chociażby kult mieszkania w bloku – w przeciwieństwie do większości sitcomów, które kultywują salony, domy jednorodzinne i rodziny będące razem, w Jeffersonach widzimy ludzi, których marzeniem jest mieszkanie w bloku na 11 piętrze. Prawda, jest to Nowy Jork, ich rodzinne miasto, ale jednak zerwano tutaj z mitem idealnego przedmieścia. Teraz bogaci stawiają na apartament, to jest wyznacznik ich statusu. Nawet mają służbę, ale jednak to naprawdę niewiele: salon, trzy sypialnie, balkon, kuchnia i trzy łazienki? To naprawdę może wystarczyć? A co ze sprzedawaniem marzeń o swoim ogrodzie, tarasie, samochodzie, piętrze, kominku? Jeffersonowie z tym zrywają – podobnie jak z brakiem wątku dzieci. Ich syn Lionel był już nastolatkiem jeszcze w czasach All in the Family, a ledwo się pojawia tak naprawdę – w trzecim sezonie nawet się wyprowadza z żoną, brakuje więc tego elementu „jesteśmy rodzicami”, nie ma wiele o wyzwaniach, przed jakimi stają rodzice, brakuje też „uroku” dzieci czy też segmentu w serialu dla młodszego odbiorcy. Jeffersonowie kierują się tylko do dorosłego odbiorcy, opowiadając o pracy, małżeństwie i losie osób, które mają za sobą dekady doświadczeń, wspominają np. pierwsze mieszkanie czy pierwszą gwiazdkę.

Największą odmiennością jest tu oczywiście opowieść o czarnoskórej rodzinie, która była biedna, wybiła się na szczyt, ma pozycję i ciężko pracuje, żeby się tam utrzymać. Ma to wiele swoich lekkich stron – np. czuć, jak scenarzyści delektują się każdym „Nigga please” – to w końcu serial komediowy z cholerykiem w głównej roli, który szybko i dużo krzyczy, ale jednak serial cały czas podkreśla ciężar pracy bohaterów, przypomina ciężką przeszłość bohaterów, jakiej biedy i nędzy doświadczali kiedyś, a obecnie mogą czuć, że apartament nie jest wcale „ich” miejscem, nie zasługują na niego. I muszą chociażby udowadniać innym czarnoskórym, którzy są bedni, że wcale nie uważają się za lepszych, albo że nie osiągnęli tego w uczciwy sposób. Sam George Jefferson w końcu jest rasistą i gardzi białymi, mieszane małżeństwa doprowadzają go do szału, tak samo jednak styka się z wrogością innych czarnoskórych. Ta produkcja naprawdę miała ambicje, aby opowiedzieć o życiu czarnoskórych – w konwencji sitcomu, ale pod spodem tego wszystkiego są ciężkie tematy i jasnym jest podczas oglądania, jak wiele tutaj rzeczywistości.

Z tym wszystkim to byłby serial wystarczający taki, jaki jest: jest po prostu wystarczająco ważny, społeczny i zaangażowany, żeby zasługiwać na seans. On jednak bawi i trzyma wysoki poziom, który ogląda się dla niego, a nie dla jego misji, czy też pomimo wpadek – a tych było sporo. Sam nie jestem fanem chociażby wątku ze służącą, która źle pracuje, chleje alkohol i denerwuje swojego pracodawcę. Jakim cudem to w ogóle ma miejsce? Naprawdę trudno mi to zrozumieć, a tymczasem niekiedy oglądałem trzy odcinki pod rząd o tym, jak Florence chce się zwolnić i George musi ją przekonać do powrotu – nie daję rady tego kupić i już. Nie ma we mnie też zgody na zastąpienie aktora, który grał Lionela – uzasadnieniem było wybranie innego serialu przez samego aktora (ponoć). Faktem jednak jest, że świetny i sarkastyczny Mike Evans grający Lionela od 1971 roku (I sezon „All in the Family„) po pierwszym sezonie „Jeffersonów” został zastąpiony kimś nijakim i grzecznym aż do szóstego sezonu. Takie rzeczy pasują do „Happy Days„, nie „Jeffersonów” i innych tej klasy produkcji.

W pewnym momencie oglądanie robiło się schematyczne – do tego stopnia, że pierwsze kilka żartów scenarzyści wyraźnie „odbębniali”, zanim przeszli do nowej treści. Ktoś puka do drzwi, nikt nie chce ich otworzyć, George mówi Florence: „otwórz”, ona wymyśla jakiś powód, żeby tego nie zrobić, on komentuje jej bezużyteczność, ona komentuje jego niski wzrost lub łysinę (albo oba). Te żarty były praktycznie w każdym znanym mi odcinku, ale gdzieś w ostatnich sezonach stały się punktem pierwszym. George zaczął wtedy też być dużo bardziej głupi. Tak po prostu, głupi. Gadał głupoty, robił głupoty i nie miał o tym pojęcia, nadal nawet się puszył, jaki to on jest zajebisty. Zaczęło mi go być po prostu szkoda. Serialowi brakuje też finału, jakiegokolwiek. Planowali 12 sezon, gdzie wróciłby syn Lionel w większej roli (po rozwodzie), ale wyniki 11 sezonu były tak słabe, że po prostu całość anulowali, więc ostatni odcinek jest tylko ostatnim odcinkiem. George opiekuje się tam drużyną harcerek.

Nie jest to serial idealny, ale też nie musi się wyłącznie opierać na tym, czy lubimy bohaterów albo nie, bo sama treść tematyczna może nam wystarczyć. Ja lubię oba te elementy w tym serialu. Jego poważne jak i luźne strony – w tym odcinki retrospektywne, wspominające okres biedy czy dzieciństwa, albo ich reakcję na śmierć MLK. Do tego jest tu zestaw fantastycznych odcinków świątecznych, w tym jeden naprawdę, naprawdę dobry. Moje osobiste Top 4 tego typu kina. Świetny serial!