Happy Days (1974-84)
Ulubione odcinki: Haunted, Guess Who’s Coming to Christmas, My Favorite Orkan.
To serial z innych czasów, naprawdę – i mam na myśli też realizację. Pięć lat wcześniej wyszedł pilot, który był częścią serialu antologicznego. Po jakimś czasie okoliczności się zmieniły, producenci inaczej spojrzeli na tę produkcję, więc dali zielone światło. Głównemu bohaterowi dali starszego brata, którego w sumie grało trzech aktorów na przestrzeni kilku odcinków przez ponad półtora sezonu, po czym… Zaczęli udawać, że tego brata nigdy nie było. Tak po prostu. A ojciec zaczął gadać, że ma tylko dwoje dzieci. Fonzie został wcześnie opuszczony przez ojca, ale raz mówił, że miał wtedy 3 lata, innym razem 4, innym razem 12. I to nie chodzi o nic innego, niż niechlujność scenarzystów. Albo przypadek Robina Williamsa – miał mieć rolę jednorazowo, pojawić się jako kosmita (!), prawdziwy ufoludek w tym standardowym, amerykańskim przedmieściu. Odcinek jednak kończył się tak, że Ritchie po prostu miał zły sen i to nie było na serio – problem w tym, że Robin Williams wyczyniał takie rzeczy, że twórcy jak go zobaczyli, to od razu zaczęli kreślić spin-off serialu wokół tej jednej postaci. I ten spin off faktycznie powstał, nawet cztery sezony wytrzymał. Tylko jak się to ma do tego zakończenia ze snem? Cóż – dokręcili po prostu scenę, że kosmita rzucił na wszystkich zaklęcie zapomnienia czy coś i z taką doklejoną sceną potem retransmitowano ten odcinek przy okazji powtórek. Z kolei finał serialu wyemitowali w środku ostatniego sezonu, bo była jakaś olimpiada czy coś i nie chcieli emitować finału przy potencjalnie niskiej oglądalności. Potem leciały jeszcze odcinki, ale chronologicznie miały one miejsce wcześniej i to niby coś zmienia w ich opinii – po prostu sami dziś mamy wiedzieć, że właściwym finałem serialu jest dwuczęściowy „Passenger”. A wtedy ludzie myśleli, że to lecą powtórki i byli zdziwieni, że oglądają nowe przygody.
To też z tego serialu wziął się termin „jumping the shark”, czyli określenie nadawane przez widownię dla momentu w serialu, kiedy ten upadł jakościowo – a narodziło się dzięki temu, że Fonzie na początku piątego sezonu dosłownie przeskoczył rekina (w parku wodnym, na nartach) i od tamtego momentu cały tytuł nigdy już nie wrócił do swojej… Nawet nie wielkości, ale po prostu do starego poziomu. Widać to już po ocenach na IMDb, gdzie po piątym sezonie rzadko który odcinek ma chociażby 7,0/10. Jakim cudem więc wytrzymał jedenaście sezonów? Dobre pytanie.
Zacznę od tego, że ten serial w sumie nie posiada fabuły jako takiej. To po prostu prezentacja ludzi, którzy chodzą do szkoły, do baru, mają rodziców, podrywają dziewczyny. Nic więcej. Gdzieś w drugim czy trzecim sezonie twórcy byli już pewni, że widownia ma obsesję na punkcie postaci drugoplanowej: Arthura o przezwisku Fonzie – i wokół niego zaczęli tworzyć. Fonzie to typ człowieka w stylu „uczeń liceum dla ucznia gimnazjum”, czyli wszyscy w tym serialu są uczniami podstawówki i widzą Fonziego jako ucznia liceum: w ich oczach to autorytet, definicja zajebistości, on wszystko załatwi i można do niego ze wszystkim przyjść, tylko trzeba zasługiwać na jego szacunek, łaskę i względy. To człowiek, który tylko wejdzie do pomieszczenia i już jakaś kobieta chce się z nim całować. To człowiek, który spojrzeniem naprawi radio, pstryknięciem palców zawiążę buty. Twardziel na modłę Marlona Brando, gdyby ten występował w… no cóż, Happy Days. Dla widzów nie było ważne, co się dzieje – ważne, by kręciło się to wokół Fonziego, by Fonzie był Fonzim w tym odcinku. I twórcy tego dostarczają.
Jeśli o mnie chodzi, to szczyt osiągnięto w tym pozytywnym sensie właśnie w piątym sezonie. To wtedy Ritchie ma wypadek na motocyklu i wszyscy boją się, że umrze, to wtedy pojawia się Robin Williams, wtedy Joanie ma pierwszy pocałunek – wtedy Happy Days osiąga zarówno dramat jak i komedię. A potem sprawy robią się… absurdalne. Przypominam, to serial typowo życiowy, o codzienności – i to się nie zmienia. Później w jednym odcinku Joanie chce być modelką i okazuje się, że fotograf chce ją w negliżu, by w następnym odcinku gangsterzy zaczęli polować na Fonziego. I wysadzają mu nawet warsztat. Przy użyciu bomby. Albo kuzyn Fonziego wchodzi w układ z kuzynem Diabła i Fonzie go z tego ratuje. Albo Potsie rzuca szkołę, bo profesor jest wredny, a w finale odcinka udowadnia mu swoją rację… śpiewając. Przy akompaniamencie i wsparciu całej klasy. Jak teraz o tym myślę, to chyba twórcy niewłaściwie odebrali odcinek z kosmitą – tam chodziło o to, że Robin Williams stworzył niezwykłą postać i faktycznie bawił, absurd kosmity akceptowałem dzięki tym zaletom, a nie że absurd był zaletą samą w sobie. Później serial miał absurd, ale żarty i postaci były słabe. Jak wszyscy zachwycali się wspomnianym kuzynem po tym, jak ich szwagier Lucyfera zaczarował, to mnie skręcało podczas oglądania z zażenowania – całkowicie rozumiem, czemu jest to najniżej oceniany odcinek na IMDb.
Po siódmym sezonie odszedł z głównej roli Ritchiego Ron Howard (tak, ten reżyser – wtedy to była gwiazda znana z dwóch legendarnych sitcomów), który potem wrócił w zasadzie tylko na pojedyncze odcinki 11 sezonu. „Happy Days” straciło tym samym równowagę wynikającą z łączenia realistycznie zwykłego nastolatka z turbo-fantazją w postaci Fonziego, teraz ten drugi musiał wystarczyć przez kolejne cztery sezony. I jeśli jakąś wartość ma opinia człowieka, który oglądał tylko pojedyncze – ponoć te najlepsze – odcinki z tych sezonów, to powiem wam, że… Nie było tragedii. Osobiście naprawdę kupuję te pojedyncze, dramatyczne odcinki, gdzie np. Fonzie myśli, że odnalazł swą matkę. Finał (ten właściwy: „The Passenger, Part 1 & 2”) jak najbardziej daje to, czego szukam w sitcomach: pożegnania z ekipą i żalu, że ten etap się kończy. Dostajemy ślub, adoptowanie dziecka, powrót dawnych postaci oraz przemowę wprost do kamery, skierowaną do nas. Nie ważne, czy dali nam dobry lub zły serial – dali nam coś więcej.
Mam słabość do sitcomów i Happy Days wpasowuje się w tę niszę, chociaż nie mam pojęcia, jak miałbym polecić ten serial komukolwiek, kto nie lubi tak zwyczajnie tego rodzaju papki. Pojedyncze odcinki polecam, także dlatego, by zrozumieć kult postaci Fonziego w kulturze USA, która wciąż żyje we współczesnych produkcjach, wciąż się do niej odwołują. Ludzie naprawdę ją pokochali i można ją pokochać również dziś.
Najnowsze komentarze