Peter Greenaway

Peter Greenaway

14/01/2025 Opinie o filmach 0

I don’t think we’ve seen any cinema yet. I think we’ve seen 100 years of illustrated text.” – Peter Greenaway

peter greenaway

Obecnie Peter Greenaway znajduje się w moim rankingu reżyserów na miejscu #150 

Top

1. Dzieciątko z Macon
2. Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek
3. Eisenstein w Meksyku
4. European Showerbath („Wizje Europy”)
5. Brzuch architekta

Ważne daty

1942 – urodziny (Walia)

1957 – powstaje Siódma pieczęć – Peter ogląda i postanawia być filmowcem

1961 – powstaje jego ulubiony film: Zeszłego roku w Marienbadzie

1962 – debiut krótkometrażowy

1969 – drugie małżeństwo, rozwód w 1999 roku, później przeniesie się do Holandii na stałe

1980 – debiut pełnometrażowy

2015 – ostatni film kinowy, sześć ma w produkcji, zrobił jeszcze film telewizyjny

The Cook, the Thief, His Wife & Her Lover (1989)

4/5

Tour de Force Michaela Gambona. Plus piękny styl wizualny Greenawaya. Jedzenie jako symbol miłości i na odwrót.

To chyba czwarty film tego reżysera, jaki oglądam – i chociaż każdy jest mistrzostwem wizualnego przepychu, tak coraz bardziej upewniam się, że brakuje w nim miejsca na głębię. Fabularną, psychologiczną, tematyczną – jakąkolwiek. Chciałoby się powiedzieć, że na powierzchni to prosta historia zemsty oraz pychy kroczącej przed upadkiem. Tylko w sumie pod tą powierzchnią chyba nie ma wiele więcej. Pan Gambon gra tytułowego złodzieja, który cały czas mówi – łatwo jest zauważyć jego braki lub ubytki, ale to bez znaczenia, bo on cały czas mówi i nie wejdziesz mu w słowo. A jak wejdziesz, to dostaniesz karę. Złodziej poniża, pyszni się, obraża, jest wulgarny i obrzydliwy, a przy tym też męczy. Dzięki aktorowi, który wkłada w każdą minutę tyle energii, aby napędzić to widowisko: po jakimś czasie nadal fascynuje, nadal może zaskoczyć, nadal budzi grozę. Wszystko to ma miejsce w restauracji Kucharza, który je i je bez końca razem z innymi. Jego Żona jest pomiatana i w ciszy to znosi, aż między stolikami zauważy Kochanka, z którym wejdzie w romans bez słów. Dopiero jej mąż ich sobie przedstawi, podczas próby ośmieszenia tego dziwnego facecika przychodzącego do restauracji z książkami. Fabuła rozegra się plus minus w taki sposób, w jaki się spodziewacie – same wydarzenia będą mieć tylko bardziej zaskakujące objawy, będą też przepięknie zainscenizowane, ale sama esencja niczym was nie zaskoczy.

Styl Greenawaya niezmiernie robi wrażenie. Umie mieszać warstwy, ruch i kolory. Panuje nad licznymi grupami aktorów i statystów, łączyć stylizację w coś spójnego (dziecko na zmywaku mogłoby śpiewać i operę, to nadal się zgadza w świecie tego obrazu). Całość cały czas balansuje na granicy smaku jakiegokolwiek – w ten dobry sposób, sprowadzając gatunkową historię niemal z pulpowych magazynów w rejony wyższej sztuki… A przynajmniej zrealizowanej niczym takowa, opowiadając z elegancją oraz szykiem o zabijaniu, gnębieniu, terroryzowaniu, a nawet bardziej fekalistycznych tematach. Oglądamy niby prostaków i prymitywów, ale autor mówi o nich językiem filmowego Victora Hugo zaspokajając nasze podstawowe zmysły pragnące przemocy, świństwa oraz nagości. Wszystko w jednym pakiecie. On mówi bez gwałtowności, on mówi ze spokojem. Delikatnością. Precyzją – to ostatnie jest tak bardzo szokujące, jak autor wydaje się być w stu procentach pewny i świadomy każdego detalu na ekranie. On go tam umieścił i zrobił to w konkretnym celu. Podobnie jak każdy zabieg formalny został użyty świadomie oraz w konkretnym celu. Co więcej – te wszystkie rzeczy, jak seks czy jedzenie, nie są tutaj pokazane jako atrakcyjne, pociągające (a co dopiero erotyczne).

Tylko no właśnie – zapewne to wszystko tylko po to, aby wyśmiać bogatych ludzi, którzy oczywiście mogą być jedynie złodziejami oraz prymitywami, którzy oszukują siebie i wszystkich pozostałych, ukrywając własne wieśniactwo poprzez bycie eleganckim i jedzenie tylko tego, czego nazwa składa się z pięciu francuskich słów. I dwóch włoskich. To film o tym, że nie da się udawać bez końca. A koniec nadejdzie. Tylko tyle, bo tłamszą piękno, które przeżyje. Dosłownie.

Dzieciątko z Macon ("The Baby of Mâcon", 1993)

5/5

Dzieciątko rodzi się z dziewicy. Cud! Dziewicza Julia Ormond przypisuje sobie zasługi, choć nie jest jego matką, a kościół dołącza do tej imprezy, by zarobić na całym interesie z czczeniem świętego… Potem zrobiono z tego sztukę, i o niej jest ten film. Tak jakby? Fikcja pokrywa się z rzeczywistością, która z kolei pokrywa się z filmem, a miejsce widza przesuwa się cały czas pomiędzy nimi. Klimat jest absolutnie niesamowity, bo jednocześnie widoki są naturalistyczne, zahaczające często o dekadencję i ma się wtedy świadomość, że to przedstawienie dla plebsu, reagujących na cycki i wulgarność, a z drugiej strony, w tym samym czasie… Cholera, to coś ważnego. Artystycznego. Podniosłego. Nieustający stukot obuwia o deski teatru, niesamowite echo, gra światłem i barwą, śpiewy kościelne… W ogóle, całość ma klimat jak po wejście do kościoła właśnie.

Dlatego nie jest dla mnie tak istotne to, o czym film opowiada, bo nie zgłębia mechanizmów rządzenia tłumem itd. ani też nie mówi czegoś nowego. Kojarzycie mój felieton cytujący powieść Ayn Rand? 5 minut czytania tamtego wpisu da wam więcej niż ten film w tym temacie. Istotne jest dla mnie, jak to zrobiono wszystko. A to jest niesamowite.

Wyszedł bardzo barokowy film, z mnóstwem drogich dekoracji, kostiumów, aktorów.
Całość sprawia wrażenie, jakby Jaroszewicz mógłby tu wykonać podobną robotę co w „Na srebrnym globie” Żuławskiego… Ale tego nie ma. Szkoda?

Trochę tak, ale i bez tego – zdjęcia są tu jednymi z najlepszych jakie w życiu widziałem. Widać idealną współpracę z reżyserem, który narzucił wszystko to, o czym już wyżej pisałem, a potem jeszcze montażysta się dostosował. Cały film wygląda jak nakręcony na jednym ujęciu a cięcia służą np. skróceniu sceny która powinna trwać kilka godzin, ale przeskoczono do jej końca. Zwykle po oglądaniu 20-minutowego ujęcia następne cięcia kują w oczy, ale ten film to wyjątek. Tu takie cięcia idealnie pasują do całości, nawet widać z samego tylko oglądania, czemu je zastosowano.

Jeśli chcecie przykład całego klimatu filmu, który was zachęci na bank- czytajcie poniższy akapit. Możecie to jednak uznać za spoiler, więc…

Jedna dziewica musi zostać ukarana. Ale dziewic nie można ukarać na terenie kościoła, gdzie teraz jest, więc… ksiądz rozkazuje ją zgwałcić, a każdego chętnego najpierw rozgrzesza z tego, co zaraz zrobi. Gdy dziewica znajduje się już na łożu, zasunięte zostają zasłony… A za chwilę kamera tam zagląda, by zobaczyć nie postaci, tylko aktorów. Ona już tam uspokaja pierwszego gwałciciela i w ogóle rozmawiają swobodnie. Ale gwałt jednak następuje, a mężczyźni tylko się cieszą, że na widowni jest 300 osób i wszyscy będą myśleć, że ona krzyczy na niby. Całość jest nakręcona w jednym 12-minutowym ujęciu, które wcześniej było przerwane tylko krótkim ujęciem na bok, bo bez niego by trwało z 5 minut więcej. Warto to zobaczyć.

Mocne kino. Już jestem chętny do powtórki.

– Taka strata!
– Panie… to tylko sztuka. Z muzyką. Nie rozpaczaj tak.
– Tylko sztuka! Z muzyką! Czy dla Boga każda śmierć jest taka? Gdy ja umrę, to też ktoś powie: „To tylko Książę, nie rozpaczaj”?! Tylko teatr! Z muzyką…!
– Panie!… Bądź wdzięczny za muzykę. Większość umiera w ciszy.

Eisenstein w Meksyku ("Eisenstein in Guanajuato", 2015)

4/5

Greenaway jest fascynujący i monotonny jednocześnie. Opowiada tak fenomenalnie, ale nigdy jeszcze nie zwracał uwagi na tempo swoich produkcji. Tu każda chwila wypełniona jest dekoracjami, kostiumami, energią buchającą od aktorów, montażysta dzieli co chwila ekran na trzy części… I jako widz przyzwyczajam się do tego szybko. To jest naturalne. Co więc pozostaje? Monotonna i nieciekawa opowieść o budzącej się seksualności, w której jakiś postęp jest niewielki. Plus widać, że Greenaway bardzo kocha swojego bohatera, ale nie potrafi sprawić, by widz też go pokochał. Przez to skrupulatne zakończenie, pełne szacunku do głównej postaci, wymęczyło mnie szczególnie.